Nowości książkowe

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

prof. Ignacy S. Fiut

 

Poezja rozpadu

 

Nowy tom Małgorzaty Grajewskiej jest niewątpliwie oryginalny i momentami budzi zdziwienie ze względu na nietypowe sposoby wersyfikacji inspiracji poetyckich. Zarówno bowiem te inspiracje emocjonalne, ale i intelektualne, są generowane przez obecność w otoczeniu poetki innych ludzi. Towarzyszy temu emanowanie delikatności jako formy obecności między nimi.

Większa część zamieszczonych tu utworów łączy się z reminiscencjami dotyczącymi uroków życia i osobowości meksykańskiej poetki i artystki Fridy Kahlo. Kolejne utwory stanowią wariacje na temat F. Kahlo postrzeganej m.in. jako różnorodne doświadczenia tego społeczeństwa w różnych formach doznawania i przeżywania świata pozostającego w nieustannej rewolucji emocjonalnej. Tak dynamiczne emocje pozwalają również zrozumieć współistnienie ludzi, kiedy podejmują się oni współtworzenia duchowości zbiorowej. Przy okazji autorka stara się opisać dziejącą się tam ars poeticę jako wszechzwiązek elementów istnienia układających się w przysłowiowy „taniec życia”. Autorka nawiązuje także do obecnej sytuacji przy granicy polsko-białoruskiej i podejmuje próbę intymnego wczucia się w nią.

Przechodząc do analiz relacji mężczyzny z kobietą, Grajewska wnika w fenomeny „kaprysów kobiecych”, z urokiem eksponując „szelest ust” obojga kochanków, porównując go z obrazem relacji między Frankiem Zapatą i „słodką Margaritą”. Jednak nie można ukryć, co przypomina Grajewska, że wszystkim tym relacjom damsko-męskim zawsze towarzyszy samotność i to ona powoduje, że strony doznają jakby „delirium tremens” w tego typu związkach. A do tego brak dzieci może pociągać za sobą pogłębienie odczucia „pustki” domowej. Jednak wiadomo, że poetka posiada trzech synów, z którymi wiążą ja silne więzi emocjonalne.

Ludzie w mieszkaniach często podchodzą do okien i wtedy oglądane widoki prowadzą nierzadko do utraty pewności sensu życia – przypomina poetka. Zwracając oczy ku kosmosowi  zaczynają rozumieć metafory oddalenia i bliskości, a także łatwiej pojmują, że każdy drugi człowiek warunkuje istnienie kolejnego, innego człowieka, a jego walka stanowi sposób odradzania się człowieczeństwa w ludziach. Zaś doświadczenie pandemii pozwala każdemu odkryć prawdę o sobie i „eksplodować z codziennej sterylności..

Omawiany tomik nie jest łatwą lekturą, bo poetka stosuje wiele nietypowych form wersyfikacji poetyckie, które niekiedy przypominają nawet jej zaprzeczenie. To jest jednak przemyślana postawa twórcza, bo powala czytelnikowi na głębszą analizę przekazywanych treści i pomyślniejsze życie w tych przecież niełatwych czasach.

prof. Ignacy S. Fiut

__________________

Małgorzata Grajewska, „Obecność, prawie czułość. Linoryty: Jacek  Soliński. Przygotowanie do druku: Jacek Czekała. Wydawca: Galeria Autorska, Bydgoszcz 2021, s. 64.

 

 

Plakat

Dariusz Pawlicki

 

Swoista sprawiedliwość

 

To, że piszę ten tekst jest wynikiem kolejnej lektury Promieniowań, dzienników z czasów II wojny światowej Ernsta Jüngera, którego cenię (i jako pisarza, i jako człowieka). A konkretyzując jeszcze bardziej przyczynę: wzmianek o skutkach nalotów alianckich na niemieckie miasta. Owe zapiski są cytatami z usłyszanych przez Jüngera relacji, jak też z otrzymanych listów. Nie brakuje również opisów tego, co sam widział.

 

„Krause, który w czasie nalotu i krótko po nim był w Hamburgu, mówi, że widział tam ze dwadzieścia zwęglonych ciał, przechylonych jedno przy drugim, jak na ruszcie, przez barierę mostu. Tam uciekający, oblani fosforem, chcieli rzucić się do wody, ale przedtem spłonęli” [11 sierpnia 1943 r.].

„Po południu w Hanowerze, który ujrzałem zamieniony w stertę gruzu. Miejsca, w których mieszkałem jako dziecko, jako uczeń, jako młody oficer, były zrównane z ziemią. Długo stałem przed domem przy Krausenstrasse, gdzie przez dwadzieścia lat mieszkała babcia, a ja niezliczone razy dotrzymywałem jej towarzystwa. Pozostało z niego trochę ceglanych murów, a ja zabudowywałem je z pamięci kuchnią, małym pokojem gościnnym, salonem i przytulną bawialnią, w której oknach babcia hodowała kwiaty. Dziesiątki tysięcy takich mieszkań ze swoją aurą minionego życia zostało zniszczonych w jedną noc niczym gniazda zmiecione na ziemię przez wichurę” [27 listopada 1943 r.].

„Z dużym opóźnieniem przejeżdżaliśmy przez miasta objęte alarmem lotniczym, w tym przez Kolonię, gdzie akurat bomba spadła na rzeźnię, rozrywając sześćdziesiąt osób” [4/5 marca 1944 r.].

„Po południu w Akwizgranie, a potem przez Kolonię wzdłuż szeregu wypalonych zachodnioniemieckich miast. To straszne, jak prędko człowiek przywyka do tego widoku” [3 kwietnia 1944 r.].

                                                                

Niekiedy Jünger wyraża swe wątpliwości co do podawanych liczb ofiar.

Faktem jest jednak, że w nocy z 27 na 28 lipca 1943 r. 729 bombowców brytyjskich zrzuciło na wschodnie, gęsto zamieszkane dzielnice Hamburga ok. 2326 ton bomb burzących i zapalających. W wyniku tego nalotu zginęło około 40 tysięcy ludzi. Co istotne, większość spośród nich śmierć poniosła w schronach przeciwlotniczych. Były to bowiem ofiary zaczadzenia bądź uduszenia – szalejące w mieście burze ogniowe zużyły tlen w miejscach przez siebie opanowanych.

Tej nocy w Hamburgu zniszczonych zostało około 16 tysięcy budynków mieszkalnych, w większości wielopiętrowych.

Tak, doskonale pamiętam, kto zaczął bombardować ludność cywilną polskich miast; następnie ludność miejską kolejnych państw alianckich. Ale jeżeli potępiało się działania Luftwaffe, czy należało iść w jej ślady. I wielokrotnie przebić ją w sianiu śmierci i zniszczeń? Tym samym, tak, jak i Niemcy, łamiąc wcześniejsze zobowiązywania, co do ograniczania śmiercionośnych ,,żniw”. Chodziło, jakoby, o złamanie ducha walki narodu niemieckiego. Czy go złamano? Biorąc pod uwagę ogrom środków zaangażowanych w niszczenie miast III Rzeszy i zabijanie ich mieszkańców, pamiętając o tym, że odbywało się to przez przeszło cztery lata, jak też biorąc pod uwagę ich efekt w postaci 300-400 tysięcy zabitych, unicestwione, co czwarte mieszkanie, ogromne zniszczenia jeśli chodzi o zakłady przemysłowe, budynki użyteczności publicznej, infrastrukturę kolejową, mosty itd., należałoby stwierdzić, że duch ten został jedynie nadwątlony. Choć często słychać pogląd, że owe naloty umacniały w narodzie niemieckim wolę oporu (podobny mechanizm dał o sobie znać w przypadku mieszkańców Londynu; najpierw niszczonego bombami lotniczymi, a potem rakietami V-1 i V-2).

Z jednej strony widzę w tym przejaw barbarzyństwa (nie przestając pamiętać o barbarzyństwie niemieckim). Podeptano bowiem – i uczyniły to narody głoszące wszem i wobec, że walczą z siłami Zła – jedną z bardzo istotnych zasad prowadzenia wojen: że prowadzą ją wojownicy z wojownikami. Cywile są z niej, najzwyczajniej w świecie, wyłączeni; są nietykalni. Rzecz jasna tak mówiła teoria. Natomiast praktyka ‒ jak to miało (i ma) miejsce nie tylko w tym przypadku – bardzo często nie pokrywała się z nią. Ale jakby tego nie oceniać, wiedziano, gdzie w takich sytuacjach jest zło, a gdzie dobro. Pomiędzy 1939 a 1945 r. ta wiedza została pominięta (miała powrócić do łask w lepszych czasach, ale z całą pewnością nie powróciła). W rezultacie czego, sfera nietykalna została zepchnięta do głębokiego podziemia. Przede wszystkim z tego względu, że stanowiła przeszkodę w prowadzeniu wojny totalnej, czyli wojny bez ograniczeń, w tym bez zasad. Taka właśnie wojna miała doprowadzić do jak najszybszego pokonania Niemiec, uosobienia Zła (przymknięto oczy na to, że drugie wcielenie Zła, i to gorsze od tego pierwszego, było jednym z aliantów). Tłumaczono to m. in. chęcią uniemożliwienia władcom III Rzeszy wejścia w posiadanie jakiejś potężnej broni.

Ale jest i druga strona: wyspecjalizowana w walce/w zabijaniu grupa społeczna (niejednokrotnie tożsama ze szlachtą) w II połowie XIX w. zaczęła odchodzić w przeszłość, zastępowana coraz powszechniej przez niespecjalistów (przez partaczy w odróżnieniu od rzemieślników – jeśli użyć terminologii dotyczącej średniowiecznych wytwórców). Wyniknęło to z rozwoju ekonomicznego. A to między innymi pozwoliło na umasowienie armii: coraz większe masy można było uzbroić, umundurować, obuć, nakarmić, wyszkolić. Nałożył się na to także postępujący w świecie zachodnim parlamentaryzm/demokratyzm – najczęściej wymuszony. W jego wyniku coraz większe rzesze mężczyzn zaczęły uzyskiwać prawa obywatelskie. Zyskali prawa, ale i przybyło im obowiązków – w tym ten dotyczący obrony ojczyzny. Może właśnie po to uzyskali prawa obywatelskie, aby można było, gdy zajdzie potrzeba, powoływać ich pod broń, motywując to, choćby, wspólnotą celów. Bo to oni, a nie kobiety, zwyczajowo byli wojownikami, później żołnierzami.

Andrzej Leder odnośnie procesu uobywatelnienia Europejczyków (zwłaszcza ich), i mając na myśli przede wszystkim bitwę pod Verdun w czasie I wojny światowej, napisał tak:

 

„Myślę, że potrzebna była jako zemsta, zemsta arystokracji wojennej, korpusu oficerskiego na ludzie zapędzonym w okopy. Zemsta za stulecie emancypacji” [,,Pressje”, IV-V 2016].

 

A tylko podczas tej jednej bitwy ‒ fakt, że trwającej dziesięć miesięcy ‒ życie straciło około 700 tysięcy żołnierzy, średnio około 2300 dziennie (i to na drobnym fragmencie frontu zachodniego, który na dodatek był tylko jednym z frontów).

W czasie trwania pierwszej wojny światowej, którą nazwano – jeśli z przesadą, to niewielką ‒ pierwszą próbą samobójczą ludzkości, ginęli prawie wyłącznie żołnierze, to znaczy mężczyźni. Cywile stanowili jedynie niewielki odsetek ogółu zabitych.

Odwołanie się do próby samobójstwa w przypadku drugiej wojny światowej, jest jeszcze bardziej właściwe: ze względu na niespotykaną dotąd liczbę ofiar (zarówno pośród i żołnierzy, i cywili) i skalę zniszczeń. Pojawiło się także pewne novum – nikt już nie mógł umywać rąk (z wyłączeniem oczywiście dzieci). Dobrze jest to widoczne na przykładzie tych, które miały udział w wybuchu tej wojny, czyli Niemek. One również zostały ukarane (bombardowania były rodzajem kary). Z tym, że nie wszystkie, nazbyt wiele ich było.  

* * *

Republika weimarska uczyniła kobiety pełnoprawnymi obywatelami w 1919 roku. Zyskały więc prawo do podejmowania najważniejszych decyzji. I z prawa tego skorzystały. To w znacznym stopniu ich głosami Adolf Hitler objął władzę w styczniu 1933 roku. A obiecywał swym rodakom i rodaczkom, o czym należy pamiętać, także krew i pot. To dlatego Niemcy, którzy mieli szczęście przeżyć jako żołnierze I wojnę światową, nie tak chętnie oddali swój głos na autora Mein Kampf. Oni wiedzieli, co zapowiadają jego słowa. Kobiety zaś myślały, że gdy wybuchnie kolejna wojna, będzie tak, jak było w latach 1914-1918. To znaczy, że będą bezpieczne w domach (z dziećmi) za frontami; a w okopach zajmą miejsce ich mężowie, ojcowie, synowie, bracia. One zaś ‒ jak germańskie Brunhildy ‒ w swych wojownikach będą podtrzymywały ducha walki. Stało się jednak inaczej ‒ przestał istnieć klasyczny podział: strefa walki i tyły. A na dodatek pojawiła się też współodpowiedzialność za to, do czego się przyczyniło. Choć ta może nie do końca, gdyż odium spadło wyłącznie na mężczyzn (drobnym wyjątkiem były esesmanki nadzorujące oddziały kobiece w obozach koncentracyjnych). A na filmach dokumentalnych z epoki, widać mnóstwo wiwatujących i wyglądających na szczęśliwe kobiet, które rzucają kwiaty pod koła limuzyny, którą przejeżdża wódz III Rzeszy mającej być tysiącletnią. Ta nadzwyczaj liczna obecność kobiet w tych, i podobnych sytuacjach, bardzo rzadko jest komentowana (temat tabu? / przejaw poprawności politycznej?). A trzeba było stale nosić różowe okulary, aby w poczynaniach przywódców hitlerowskich nie dostrzegać zapowiedzi wojny. W rezultacie czego, nie skończyło się na obietnicach; część spośród nich została nawet spełniona.

Dariusz Pawlicki

 

 

Plakat

Marek Słomiak

 

Debiuty warte poznania

 

 Poezja – sztuka trudna, wymagająca. Ścieżki jej kręte i wyboiste. Cieszyć więc musi fakt, że znajdują się autorzy, którzy pragną poezję uprawiać, którzy widzą w niej obszar dla wypowiedzenia „siebie”, uzewnętrznienia tego, co – jak mówią niektórzy – w duszy im gra. Poezja nieposiadająca definicji – jest u każdego z autorów różna, a przynajmniej różna powinna być. Słynne hamletowskie „...być, albo nie być...” jest pytaniem podstawowym. Każdy z piszących – trzeba mieć taką nadzieję – zadaje sobie to pytanie w chwili podjęcia decyzji o napisaniu wiersza. A więc być poezją w tekście, czy tylko tekst zaledwie „musnąć” lub „pogłaskać” poetyckim słowem. Podejmują więc słowo coraz to inne osoby, chcąc poezję nieść przez ludzki rozum, przez ludzkie uczucia, przez ludzkiego ducha. Nie jest inaczej wśród członków Klubu Literackiego „Dąbrówka” w Poznaniu, prowadzonego przez znanego poetę Jerzego Grupińskiego. Z tego właśnie grona pochodzą osoby, których książki debiutanckie omawia niniejszy tekst. Są to: Sławomira Sobkowska-Marczyńska, której książka nosi tytuł „Tańcząca w chmurach”; Szymon Ratajczak i jego książka pod tytułem „Na skraju czekamy na siebie”; Igor Frender i książka pod tytułem „idziemy, jest stromo”.

Tomik „Tańcząca w chmurach” Sławomiry Sobkowskiej-Marczyńskiej może zaskoczyć czytelnika swoją dojrzałością poetycką. Przypomnieć należy, że jest to debiut książkowy autorki dotąd znanej z kilku tekstów na łamach periodyków literackich, a także z różnych audycji radiowych emitowanych przez małe rozgłośnie lokalne w kraju.

Autorka podzieliła treść książki na pięć części. W części pierwszej pomieszczono jeden wiersz – inwokację pod tytułem „Pośród słów”- wzywający tytułowe „słowa” do tańca  i słusznie, ponieważ poezję można tańczyć. Część druga nosząca tytuł „Tchnienie nieba”, zawiera zbiór wierszy o tematyce miłosnej, w większości w formie aforyzmów, skonstruowanych w sposób zwarty, zgodny z definicją, wyrażony poprzez wyraziste sformułowanie, zamknięte w jednym zdaniu. Jednakże – w tej części na uwagę zasługuje między innymi wiersz pod tytułem „Niechcący”, w którym autorka „przeżywa” przypadkowe spojrzenia, niepewność, przypuszczenia, nadzieje, by w puencie przepięknie wiersz zakończyć słowami:

 

bezkres uczucia nas

połączy

i zakochamy się

w sobie – niechcący

 

Poezja Sławomiry Sobkowskiej-Marczyńskiej oscyluje swoją treścią wokół miłości, ale nie poprzez użycie słów potocznie uznanych za banalne. Nie boi się korzystać z wyrazów o znaczeniu obiegowym. Zazwyczaj używa ich w połączeniu z wyrazem o szerszym lub „dalekim” znaczeniu, na przykład: i dokąd ty mnie zabrałeś / kochany // poza peryferie / nierealnych marzeń... lub też zapisałam sobie ciebie w chmurze // poczekaj tam/ aż rozjaśni się niebo... Oczywiście takich przykładów jest więcej. W tej części znajduje się również wiersz wyraźnie nawiązujący do wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Rozmowa liryczna”. Tytuł wiersza, to „Może kiedyś”. Powstaje pytanie – czy to dobrze (?) Sądzić należy, że każdy „dialog” z poetykami autorów klasycznych jeśli jest odpowiednio uzasadniony, to stanowi w sensie znaczeniowym rodzaj dopełnienia tamtej poetyki. Często Sławomira Sobkowska-Marczyńska stosuje w swoich wierszach anaforę i aliterację, których we współczesnych zapisach wierszy – tak można sądzić – jest zbyt mało. Wykorzystanie tych form przekazu wzbogaca treść wyrażającą uczucie, a więc potęguje niejako wyznanie lub opis danego zdarzenia – o większe uszczegółowienie nastroju wyrażanej myśli. A oto kilka przykładów: nigdy nie jest za późno / na serca przyśpieszenie / na noce bez snu / bez ciebie // na święty związek duchowej bliskości / na miłość bez spełnienia (wiersz: „Nigdy”), ale także w utworach noszących tytuły: „To nic”, „A ty mi”, „Nic” i wielu innych.

Myśl autorki – jak Ziemia wokół Słońca – orbituje we wszystkich częściach tego lirycznego przekazu – wokół uczucia. Jest również wyartykułowana w trzeciej części książki noszącej tytuł „Moje imię jak przesłanie”, ale także w następnych rozdziałach, to jest w: „Przygasania”, „Pastelowe wspomnienia” i w „W lustrze”. We wszystkich utworach książki przewija się ten piękny motyw „miłości autorki”, JEJ rozumienia tego tajemniczego, bo niedefiniowalnego stanu uczucia. Co prawda, sięga Sławomira Sobkowska-Marczyńska do poetyk byłych – co nie znaczy, że zapomnianych – kreśląc na kanwie tamtych wyrażonych uczuć (na przykład K. I. Gałczyńskiego, czy też M. Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej) – własne i niepowtarzalne „znaki uczucia” uzupełniając niejako wyrazy miłości z zapisów czasu przeszłego. Zwraca uwagę czytelnika bardzo oryginalna, przepojona prawdziwym uczuciem, metaforyka stosowana przez autorkę – a więc poprzez słowa, „wytańczmy jakiś sens” (wiersz „Pośród słów”) autorka zdąża do „za i pomimo/ od początku do końca/ tutaj i tam” (wiersz „Kochać”), by we wierszu „My” – „muszę sobie ciebie dawkować”.

Książkę zamyka wiersz noszący intrygujący tytuł „Poeci”. Brzmi on następująco:

 

schwytani w życie

trzymani w karbach

jak uwięzione ptaki

 

smagani niezrozumiałym

materializmem

 

uciekający przed

bełkotem rzeczywistości

w ciszę między słowami

 

a świat

przegląda się w słowach poetów

 

Ach! – gdyby tak było – chce się wykrzyczeć, ale może, gdy większa ilość osób przeczyta książkę Sławomiry Sobkowskiej – Marczyńskiej, to... przeglądanie się w słowach poetów stanie się rzeczywistością (?). Może!

 

Książka Szymona Ratajczaka nosi tytuł „Na skraju czekamy na siebie”. Najsampierw – jak zwykł był mawiać Edward Stachura – kilka słów o autorze. Jest synem znanej poetki Krystyny Ratajczak i bardzo dobrego artysty – fotografika Krzysztofa Ratajczaka. Urodzony i wychowany w tak znamienitej, artystycznej rodzinie, a więc wśród dyskusji o Sztuce, wśród wierszy i obrazów (Krystyna Ratajczak również maluje) – dziwnym mogłoby się wydawać, że syn nie podejmie – zapewne, pochodzących z genów – drzemiących w nim talentów i w sposób twórczy ich nie wykorzysta - w słowach wierszy i w obrazach zamkniętych w obszarze fotografii, bo i takie foto-dzieła znajduje czytelnik w książce. Autor  w swoim debiucie przedstawia pełen wachlarz swych twórczych dokonań – w fotografii artystycznej zatrzymując się w obszarach ludzkiego ciała przedstawiając jego szczegóły – może zastanawiając się tym samym nad funkcją ruchu stóp, rąk, barku, będących przecież niejako mianownikiem wszystkiego, co istnieje (ruch jest podstawą istnienia wszechświata). Fotografie te współistnieją z utworami poetyckimi prezentowanymi w debiutanckim tomie Szymona Ratajczaka.

Zatem, wobec tegoż „współistnienia”, powstaje pytanie – jaki typ poetyki prezentuje autor w tomiku. Wiersze wykazują bardzo bliskie związki z prezentowanymi fotografiami. Wyrażają się poprzez krótki zapis myśli, jakby „fotograficzny” układ planu zdjęciowego. Dla przykładu w wierszu „Communio” (znaczenie łacińskie: umocnić coś lub upewnić się w czymś) autor stwierdza, że: W toccatach światła / barwnej ulewie / świątynia tonęła cicha – a więc mamy pewną improwizację  dźwięku uzupełnioną kolorami witraży i... ciszę świątyni (?) – to kadr pierwszy... być blaskiem / kamienia pragnienie – to kadr drugi, bardziej wewnętrzny, wywołany refleksami świetlnymi świątynnych kamieni, a może kamiennej myśli (?), by w puencie skonstatować kadrem trzecim, że: podarowałaś / spojrzenie / łyk ze wspólnego kielicha, a więc pojawia się postać kobiety, która spojrzała z wdzięcznością, może z wyznaniem uczucia w spojrzeniu. Podobnie dzieje się w wierszu noszącym tytuł „Pragnienie”. Przytaczam ten wiersz w całości:

 

Ciężkie skrzydło myśli wbite w wiatr  (kadr pierwszy)

 

z rzęs Afrodyty spływa czerń

drąży korytarzem żył

lepko  (kadr drugi)

 

wiersz niemy

na końcu języka  (kadr trzeci puentujący)

 

Ta ciągła zmiana obrazowania, poszukiwanie sensów szczegółu, zmiany fleksyjne, ale również obrazu przedstawianej chwili – sądzić należy – mają służyć udowodnieniu obiegowego powiedzenia, że: diabeł tkwi w szczegółach. Ten niebezpieczny model układów formy i wyrażenia zamysłu wiersza poprzez skrótowość wypowiedzi prowadzi do niepełnego przekazu myśli, która jest wyrażana tekstem „telegraficznym”, wręcz skrótem myślowym. Już Norman  Davis, odnosząc się do coraz większej skrótowości języka angielskiego przestrzegał przed konsekwencjami takiego przekazu między innymi dla rozwoju leksyki, dla wypełnienia przekazu pełną informacją dla porozumiewania się między ludźmi, a nie jej szczątkowymi, niepełnymi zamiennikami.

W wierszach Szymona Ratajczaka mocno akcentuje się jednoznaczność puent, ich definitywność. Autor między innymi tak kończy swoje utwory: ...śnić / nie robić hałasu; wiatr i liść morwy / nieidealny / pocałunek”; ...mimo bliskości / orgazmów / winy // ość; „...ślad we mnie / zaciera itp.

I jeszcze kilka uwag na temat słynnego „przepisu” Juliana Przybosia zawierającego się mniej więcej w takiej oto myśli – jak najwięcej powiedzieć, jak najmniejszą ilością słów. Trzeba kategorycznie stwierdzić i podkreślić, że powyższe słowa dotyczyły budowy metafory, a nie całości tworzonego utworu. Dlatego sądzić można, że wszelkie skróty w poezji – oczywiście, nie we wszystkich formach w niej występujących, są nieuzasadnione. Prowadzą do zubożenia treści, a nawet do bardzo znacznych wahnięć w obszarze metrum wiersza, funkcjonującego w poezji od samych jej początków istnienia. Nie wolno – również – zapominać o odpowiednim położeniu akcentu i tym sposobem zapisania toniczności tekstu, które to zabiegi powinny artykułować między innymi nastrój danej części utworu lub bardziej wyraziście wyrażać stan emocjonalny podmiotu itd.  Podsumowując, należy przytoczyć jeszcze jeden przykład-wiersz z twórczości Szymona Ratajczaka. Kończy książkę utwór bardzo dobrze skonstruowany, pełen znaczących akcentów, a noszący tytuł „Rozmowa ze mną w lustrze”:

 

A gdybym Ci powiedział

że już wszystko co najtrudniejsze przeszedłeś

i śmierć nas tylko rozłączy

jaki byłby ten kolejny dzień

bez krzyża albo grawitacji

 

to nie ma sensu mówisz ani racji bytu

po tej stronie jest tylko jeden odcień

tak się nie kończy

nie ma już drzwi którymi wszedłeś

zamknięty oddział

 

Wiersz podsumowujący, puentujący książkę ciąży ku przyszłości. Nawiązanie do „sobowtóra” przypomina znakomitą poezję śp. Janusza Stycznia niedawno zmarłego poety wrocławskiego. Piękny trop na końcu tomiku, może trzeba pójść w tę stronę – ale to już problem autora książki „Na skraju czekamy na siebie”.

 

Książka Igora Frendera nosząca tytuł „idziemy, jest stromo” to  debiut poetycki autora. Czytelnik zapoznając się z jej treścią zaczyna mieć wiele wątpliwości, co do „poetyckiej dokładności”  wypowiedzi autora – szczególnie tych, stosujących język wprost oraz wprowadzanie do utworów akcentów turpistycznych, co ma wpływ na wysunięcie wniosku, iż autor próbuje być ‘modny’, chce „pisać tak jak inni”, używać form konceptystycznych wypowiedzi – przed czym tak stanowczo przestrzegał Mieczysław Jastrun w „Wstępie do poetyki”. Trzeba bardzo kategorycznie przypomnieć - co prawda niepełną – ale jakże wymowną definicję poezji dokonaną przez profesora Michała Głowińskiego:

 

poezja – ... utwory pisane wierszem, przeciwieństwo prozy; synonim liryki itd.

 

Dodać wszakże należy, że poezja nie posiada dokładnej definicji, a więc istnieje ryzyko wielorakiej interpretacji znaczenia tegoż terminu, tworzącej wiele niedokładności i pomyłek.

Wszelka dowolna interpretacja wyrazu-znaczenia „poezja” jest niewskazana. (Odsyłam do mojego eseju „Do sytuacji zastanej Poezji” zamieszczonego w kwartalniku „reWiry” 4/2022 oraz stron recogito.eu).

Wiersze zaprezentowane w tomiku przez Igora Frendera wykazują wiele dowolności w stosowaniu środków artystycznego wyrazu, a całość przypomina niejako wierszowany pamiętnik, który zawiera wiele sprawozdań-obrazków z różnych okazjonalnych spotkań i imprez w gronie znajomych lub zdarzeń dokonujących się w „pobliżu egzystencjalnym” podmiotu lirycznego.  Autor stosuje bardzo często „chwyty” przynależne eklektyzmowi zbliżając się niebezpiecznie do nurtu, który już szczęśliwie przemija, a więc do postmodernizmu. O ile w prozie ten nurt przyniósł  szereg znakomitych książek autorstwa, tak wybitnych twórców, jak: Kurt Vonnegut, Eric Jong, Garcia Marquez, Julio Cortazar, czy też Jorge Luis Borges, to jednak w poezji „ponowoczesność” się nie sprawdziła.  Oto jak opisał ten artystyczny nurt profesor Janusz Sławiński:

 

postmodernizm – ruch artystyczny i intelektualny, który od lat sześćdziesiątych... rozwijał się w opozycji do...ideałów i stylów kultury „nowoczesnej” oraz do hierarchii wartości i form uprawiania sztuki... Główne dążenia to:

– swobodne przekraczanie granic między sztuką elitarną a formami sztuki popularnej, podejmowanie gry ze schematami kultury masowej (kicz, komunał);

– odrzucenie wymogu oryginalności w sztuce i przeciwstawienie mu swobodnego nawiązywania do stylów dotąd ukształtowanych;

– popieranie eklektyzmu wbrew wszelkim ideałom jednorodności stylowej: pluralistyczne podejście do zasobu form już istniejących...;

– tworzenie dzieł poprzez naśladowanie i przekształcanie innych dzieł: uznanie, że intertekstualność, pastisz, parodia, stylizacja są podstawowymi mechanizmami działania twórczego;

– podkreślanie ludycznego charakteru twórczości;

– odrzucenie koncepcji dzieła jako układu zamkniętego, zrównoważonego wewnętrznie i poddanego założonym z góry rygorom: anarchiczny stosunek do reguł kompozycji i spójności tekstu;

– nieuznawanie uniwersalnych norm czy wartości estetycznych: działalność twórcza ma wyrastać z lokalnych upodobań, przywiązań i tradycji, a nie z dochowywania wierności jakimś zasadom powszechnym, a więc niczyim.

 

Mniej więcej tym „przepisom” próbuje hołdować autor książki „idziemy, jest stromo”. Oczywiście, są w tym tomiku utwory „warte poznania”, ale jest ich stosunkowo niewiele. Znaleźć można w książce także utwory próbujące być „ironicznymi”, ale są one bardzo „ciężko i sztucznie” formułowane. Nie ma w prezentowanych utworach lekkości przekazu, swobodnego, aliści opartego na  intelektualnej wymowie „dowcipu-ironii”. Dominuje przekaz prosty i bezpośredni, na przykład w wierszu noszącym tytuł „dziennikarstwo polityczne” – początkowy, sarkastyczny tembr wypowiedzi wyróżniony poprzez monosylabiczne „yyy” jako odpowiednik chwil na zastanowienie się mówiącego jest zbyt ubogim i niezręcznym chwytem. Również puenta wiersza trąci nie w pełni przemyślaną wypowiedzią, posiadającą  formę satyry, może dowcipu (?). W całej książce znajdują się również  wiersze, które zasługują na wyróżnienie – na przykład: „rodzeństwo”, „dziecko”, „współcześni”, „od lustra” itp. Jednak, mimo wszystko razi w nich ten wszechobecny język wprost, kolidujący z językiem literackim (poetyckim). Sądzić jednak należy, że autora stać na „pisanie” Poezji, o czym świadczą niektóre z fragmentów utworów, w których autor korzysta z typowych i istniejących w „Sztuce myśli” (Poezji) środków artystycznego wyrazu, to jest metafory, podziału tekstu na strofy itp.

Podsumowując stwierdzić zatem należy, że w przyszłości autorzy omawianych powyżej debiutów poetyckich będą rozwijać swój warsztat twórczy i stworzą utwory zaliczane do wybitnych – jak już wyżej powiedziano – w sztuce trudnej i zapewne niezbyt odwdzięczającej się profitami, to jest w Poezji. Jest Ona bardziej  powołaniem niźli zawodem funkcjonującym w ramach etatów itp. Może dlatego jest tak bardzo niedoceniana przez najróżniejsze grupy społeczeństwa, które tym samym skazują się na regres cywilizacyjny, przestają się rozwijać intelektualnie, co prowadzi – jak wskazuje historia – do ich upadku. Proces ten jest co prawda długotrwały, acz nieunikniony. Miejmy nadzieję, że coś się jednak odmieni na dobre dla Poezji...

Marek Słomiak 

____________________________

Sławomira Sobkowska-Marczyńska, „Tańcząca w chmurach”. Wydawnictwo: Fundacja Poetariat, Wieluń 2022.

Szymon Ratajczak, „Na skraju czekamy na siebie”. Wydawca: Biblioteka „reWirów” Poznańskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, Poznań 2022.

Igor Frender, „idziemy, jest stromo”. Wydawca: Fundacja Otwartych na Twórczość – FONT, Poznań 2022.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Marek Jastrząb

 

Milion wróbli

 

Franz Kafka nie pysznił się czytaniem Platona w oryginale i nie chwalił się, że bywał u Szekspira na baletach. Przeciwnie, chadzał do prowincjonalnych teatrów, wertował literaturę drugorzędną. Jednym słowem – NIE POZOWAŁ na wielkiego literata, lecz nim był.

Zamiast pląsania w stringach po salonie z notablami, robił swoje: bez hałasu, skromnie, powolutku, a niekiedy z cicha pęk. Że zaś talent miał ogromny i na dodatek wzmacniał go pracą nad sobą, nie musiał trąbić wszem i wobec, jakim jest wielkim pisarzem. 

Mark Twain nie pobierał nauk zwieńczonych pokwitowaniem. Podobnie Bernard Shaw: doszedł do rozumu bez urzędowej metki Magistra Inteligencji. Zatem, jak się okazuje, można być literatem pomimo braku zaświadczenia.

Niestety, ludzie udający artystów starają się zaistnieć na modłę twardzieli w szlafmycach: przy pomocy dziwactwa. Podczas gdy autor udowadnia własną twórczością, że nim jest, bo tylko ona tłumaczy go z obecności na Parnasie.

 

* * *

Platon, Plotyn, co za różnica? Kogo to teraz obchodzi? Kiedyś kursowało powiedzenie: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. I stało się ono pierwszym przykazaniem transformacyjnej religii. Teraz każdy może być kim chce. Nie ma barier, hamulców, wszyscy są cudowni, obdarzeni potencjałem i charyzmą. Ktokolwiek może być autorytetem, guru, ekspertem. Można więc wymyślić następne powiedzenie: „rzeczy nieosiągalnych nie ma”; dla chcącego, nic trudnego, geniuszem może być pierwszy lepszy. Byle by miał w sobie ikrę, dysponował cwanym umysłem i miał smykałkę do niefrasobliwego życia, gdyż są to nieodzowne warunki osiągnięcia sławy, pozycji, majątku.

Proszę zauważyć, że o pracy nie ma tu ani słowa. Ma być łatwo, lekko i na gwałt przyjemnie. Nareszcie, z ulgą westchnie wielu. Jaka szkoda, wykrzykną nieliczni.

Kiedy zachodzę w głowę, jaka jest tego przyczyna, zaczynam rozmyślać nad brakiem samokrytycyzmu. Skali porównawczej. I zastanawiam się, dlaczego większość z nas nie potrafi krytycznie oceniać swoich umiejętności. Konfrontować z możliwościami lepszych. Dlaczego mamy same perły i ani jednego wieprza? Miliardy Bergmanów, zwały Koperników, Einsteinów, Leonardów od groma? Co drugi uważa się za większego od Mickiewicza, a co trzeci zna się na kolorach lepiej, niż Van Gogh.

Lepszych od Bułhakowa posiadamy do oporu. Cóż wielkiego upichcić Pana Tadeusza, jaka sztuka sprokurować nowe Dziady, machnąć Wielką Improwizację?

 

* * *

Przed wiekami, w czasach kobietonów rasy Dulskiej, wyroby Heleny Mniszkówny cieszyły się opętanym powodzeniem. Panny służące, kucharki i przekupki uczestniczyły w kulturze zajadając się romansami z wyższych sfer. Jednakże świat ruszył z kopyta i nastąpiły czasy, gdy obecny ktoś o niepozornym rozumku otrzymał od losu szansę na szersze zaistnienie: mógł tworzyć.

Wmówiono owym „ktosiom”, że są niepowtarzalni, wybitni, a nawet mądrzy. Że wszystko, co spłodzą, od razu będzie nieskazitelne. Że tylko głupcy przejmują się gramatycznymi zasadami. Albo dbają o interpunkcyjną poprawność.

 

* * *

Nie wszyscy uwierzyli we własną wszechmoc. Niektórzy oderwali się od kadzidlanych mrzonek i poczęli zgłębiać tajniki i subtelności procesu tworzenia. Poznawać historię i jej mechanizmy. A poznawszy prawidła rządzące literacką naturą, zaczęli aprobować fakt, że nie ma rozziewu pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, gdyż obie, tak obecna, jak wczorajsza epoka, są zapowiedzią nadciągającej przyszłości.

Masowość tworzenia uważana jest (prawem kaduka) za pozytywne zjawisko, podczas gdy w dalszym ciągu aktualne jest zdanie Gombrowicza o hierarchii w sztuce: nie każdy może uważać się za artystę i nie jest to wymysł zakutej pały; nie da rady demokratycznie przegłosować wielkości talentu. Natomiast do głosu dorwała się ochlokracja przekonana, że milion wróbli godnie zastąpi orła.

Marek Jastrząb