Krzysztof Galas
Thriller medyczny z dylematem moralnym w tle
Kiedy sięgniemy po powieść Danuty Zasady „Centrum doktora Killy” dowiemy się co może się zdarzyć, kiedy wrażliwa poetka, pisząca na co dzień głębokie wiersze, napisze dłuższy utwór prozą. Przekonamy się, jak ważne kwestie porusza w swojej książce. Nie dowiemy się jakie ma poglądy, bo autor nie zawsze musi być sędzią w sprawach, o których jest mowa w powieści. Z jednej strony fabuła ukazuje pochwałę życia i determinację trwania, z drugiej – dążność człowieka do zakończenia niechcianej już egzystencji. Autorka zastanawia się, czy powinniśmy mieć wybór. „Centrum doktora Killy” to thriller medyczny. Na uwagę zasługuje wartka akcja. W każdym rozdziale książki bardzo wiele się dzieje, a tematyka jest niepowszednia. Jest to swego rodzaju studium na temat życia i śmierci. Zagłębiając się w powieść czytelnik zaczyna się zastanawiać nad celem i sensem życia, nieuchronnością śmierci i wolą przetrwania jednostki. Nawet główni bohaterowie mają tzw. nazwiska mówiące: Patryk Life (Patryk Życie) i doktor Killy (nazwisko utworzone od słowa śmierć).
W pierwszym rozdziale poznajemy doktora Life’a, który patrzy na śmierć matki. Targają nim wyrzuty sumienia, że nie może jej w żaden sposób pomóc. Po śmierci matki Patryk przemierza tysiące kilometrów samolotem podróżując do miasta, w którym znajduje się tytułowe Centrum doktora Killy. Jest to wspaniale wyposażony ośrodek, gdzie za ogromne pieniądze pacjenci mogą spokojnie rozstać się z życiem. Oczywiście działalność takiej placówki jest możliwa tylko ze względu na to, że w tym akurat kraju eutanazja jest dozwolona i całkowicie zgodna z prawem. I tu dochodzi do głosu konflikt sumienia. Doktor Life rozmawiając z szefem placówki dowiaduje się, że śmiercionośne zastrzyki są tu jedyną formą usług medycznych. Nikt nie zaprząta sobie głowy stanem zdrowia pacjentów, nikt też nie odwodzi od decyzji dobrowolnego rozstania się ze światem. Doktor Patryk Life nie potrafi się pogodzić z tym, że musi dawać zastrzyki niosące śmierć ludziom, którzy mogliby jeszcze jakiś czas żyć.
Do kliniki przyjeżdżają studenci z odległych państw, żeby zwiedzać Ośrodek i słuchać wykładów Doktora Killy. Wygłaszane referaty dotyczą śmierci i eutanazji. Zdaniem prelegenta ten bezbolesny zabieg pozwala pozbyć się jednostek bezużytecznych z grona zdrowego społeczeństwa. Sytuacja komplikuje się, kiedy do Centrum przenika organizacja „Szwadrony Obrony Życia” pochodząca ze Stanów Zjednoczonych. Grupa sprzeciwia się istnieniu ośrodków, które zadają śmierć z premedytacją. Członkowie organizacji postanawiają zniszczyć Centrum.
Szef kliniki – tytułowy doktor Killy, jak sam to określił „zamknął śmierć w butelce i ujarzmił ją”. Podawał ją na talerzu jak słodką delicję, mówiąc: bierzcie i korzystajcie. „Nikt nie jest w stanie ofiarować wam czegoś lepszego”, twierdził, a że chciał przy okazji zarobić? „Normalne. Dzisiaj każdy chce zarobić na każdym. Dlaczego nie na czyjejś śmierci?” – odpowiadał. Dowodził, że robią to przecież firmy pogrzebowe oferując swoje usługi rodzinom zmarłych.
Historia Centrum doktora Killy, w którym przeprowadza się eutanazję na życzenie kończy się w sposób spektakularny. Jednak dyskusja tocząca się na stronach powieści nie kończy się nigdy. W prasie, radiu, telewizji, a także przy stole w czasie rodzinnych uroczystości raz po raz wybuchają gorące spory na temat tego, czy człowiek powinien mieć wybór i przyśpieszyć własną śmierć, kiedy już życie stanie się trudne do zniesienia, czy wręcz odwrotnie: oczekiwać na naturalną śmierć pomimo ogromnych cierpień i wielu różnych przeciwności. Dylemat moralny zawsze pozostaje sprawą otwartą. Danuta Zasada nie podaje żadnych gotowych recept i pozostawia czytelnika sam na sam z przemyśleniami, jakie nieuchronnie pojawiają się po tego rodzaju lekturze. Gorąco polecam tę nie najłatwiejszą, ale niewątpliwie pełną mądrości i pouczającą powieść.
Krzysztof Galas
Jerzy Jankowski
Mam zaszczyt być w ZLP
Jak zaczynać, to z grubej rury. W Związku Literatów Polskich jestem od 2003 roku, czyli to już ponad 21 lat. I dużo, i mało, powie pewnie Marek Wawrzkiewicz, czy kilku innych starszych pisarzy i poetów. Ale cóż, dla mnie to kawał czasu. Poirytowany pewnymi faktami i zaniepokojony wieloma opiniami krążącymi tu i tam postanowiłem zabrać głos. Kto ma mieć zdanie jak nie osoba pisząca?
Należę do ZLP i poczytuję to sobie za zaszczyt, gdyż dzięki temu mam stały kontakt z ludźmi, którzy mają dużo do powiedzenia, potrafią to robić i są otwarci na dyskusję.
Powiedziałem, że poirytowany i że zaniepokojony, no to pora na konkrety. Żeby wprowadzić jakiś porządek i strukturę do tekstu najpierw powiem o sprawach zewnętrznych.
Z grubej rury 1
Władze wszelkich szczebli nie szanują ludzi piszących i słowa pisanego – jest to irytujące. Są oczywiście wyjątki, dzięki temu jeszcze w ogóle cokolwiek się dzieje. Ale prawda jest taka: literatura piękna jest niepotrzebna 90. procentom ludzi władzy, mało tego, system polityczny prowadzi do zwiększania tej liczby i to niezależnie kto rządzi. Na przykład poprzez regularne psucie systemu oświaty. Upraszczając nieco – nie czytają lektur, to... skasować lektury. Niestety jest i głębszy poziom problemu, kryzys demokracji liberalnej polega i na tym, że władza świadomie, bądź nieświadomie, literaturę, a właściwie to całą kulturę, traktuje jako fanaberię, coś w gruncie rzeczy nieistotnego, a może i szkodliwego. Oceniam po owocach.
Z grubej rury 2
Organizacje pisarskie, nasza też, działają obecnie w rzeczywistości bardzo niesprzyjającej – to silnie niepokoi. Zdobywanie funduszy na wydawnictwa, festiwale literackie, spotkania autorskie, krótko mówiąc na życie literackie jest ultra trudne, ludzie poświęcający na to swój prywatny czas, mit o Syzyfie znają na wyrywki. Z osób znanych mi osobiście wiele o tym mogą powiedzieć Marek Wawrzkiewicz, Grzegorz Trochimczuk, wcześniej Aldona Borowicz. Zetknięcie się z lekceważeniem, udawaniem, pomijaniem, niekompetencją, czasami złą wolą urzędników, to chleb powszedni prezesów oddziałów czy całych związków. Przyczyna? Ludzie władzy na ogół nie rozumieją roli literatury i znaczenia pogłębionej refleksji. Żyją na poziomie memów, twittów, postów i generalnie króluje manipulacja, wspomagana ostatnio przez sztuczną inteligencją, która jest darem losu dla ćwierćinteligencji. Wszystko wszak musi się przekładać na wyniki wyborów. Ale uprzedzam ludzi władzy – nie zadzierajcie z ludźmi piszącymi, bo jak dojdą do ściany (a blisko jest), to pamiętajcie, potrafią pisać! Może i kogoś rozbawiłem tym zdaniem, trudno, ale proponuję jednak pamiętać, że na początku było słowo. Może być i na końcu. I to nie straszenie, to życzliwe naprowadzenie na właściwy tok rozumowania.
Z grubej rury 3
Teraz irytacja kolejna – napadanie na nasz związek. Związek Literatów Polskich ma przeszłość dosyć skomplikowaną, ściśle związaną z przeszłością historyczną i polityczną ziem polskich. Zmieniały się też nazwy i formy funkcjonowania tej organizacji zawodowej ludzi piszących. A konkretnie, po 1918 roku Polska wróciła na mapę, piszący szybko zaczęli się organizować, a rozpoczął wszystko sam Stefan Żeromski. 14 maja 1920 roku w trakcie „I Wszechdzielnicowego Zjazdu Literatów Polskich” w Warszawie, właśnie z inicjatywy Stefana Żeromskiego, powstał Związek Zawodowy Literatów Polskich. Dzielnicowe, regionalne struktury cieszyły się dużą autonomią (warszawska, krakowska i lwowska istniały od roku 1920, poznańska od 1921 roku, wileńska od 1925 roku). Federalizacja rozpoczęła się w roku 1925. W latach 1925-1935 środowisko pisarskie działało pod nazwą Zrzeszenia Związków Zawodowych Literatów Polskich; scentralizowana struktura ogólnokrajowa powstała na dobre dopiero w 1935 roku. Powstawały też inicjatywy lokalne np. w 1932 roku Józef Czechowicz założył Związek Literatów w Lublinie, który aż do wybuchu wojny w 1939 roku zachował autonomię. Po drugiej wojnie światowej, a nawet pod jej koniec, ZZLP został reaktywowany w Lublinie po wejściu sowietów we wrześniu 1944 roku i od początku zyskał ogromne znaczenie. Scentralizowany związek pisarzy miał mieć w komunistycznej Polsce ogromne znacznie materialne, organizacyjne i polityczne. ZZLP został przemianowany na Związek Literatów Polskich na słynnym zjeździe szczecińskim w styczniu 1949 roku. Znaleźli się w ZLP pisarze popierający nowe władze, ale nie tylko, bo nikt nie wiedział jak będzie, a pisarze chcieli mieć swój związek, należeli m.in. Julian Przyboś, Adam Ważyk, Czesław Miłosz, Mieczysław Jastrun, Jerzy Putrament, Leon Kruczkowski, Tadeusz Borowski, Zofia Nałkowska, Maria Dąbrowska. 45 lat PRL, to bardzo ciekawa – wcale nie tak jednoznaczna – historia środowiska pisarskiego, gdzie z jednej strony działali betonowi, twardogłowi funkcjonariusze partyjni, z drugiej strony należeli liczni poeci i pisarze, którzy próbowali odnaleźć się w nowej rzeczywistości, z trzeciej strony byli tam i dysydenci próbujący zmieniać związek od środka, a należeli także pisarze sprzeciwiający się totalitaryzmowi, piszący listy protestacyjne, czy występujący ze związku np. po wydarzeniach 1968 roku. Po 1989 roku, po upadku PRL, środowisko pisarskie było podzielone, część pisarzy pozostała w ZLP, część założyła Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, od niedawna powstają kolejne organizacje. Podział dotyczył stosunku do historii, kwestii towarzyskich, w różnych związkach znaleźli się też autorzy, którzy w latach PRL-u na różne sposoby współpracowali z systemem totalitarnym. Niektórzy robili to świadomie i bardzo ochoczo, niektórzy po złamaniu ich psychiki i szantażach, niektórzy symbolicznie z subiektywnego poczucia konieczności funkcjonowania w tamtejszej rzeczywistości.
Co mnie irytuje? A na przykład to, że niektórzy ciągle urabiają gębę takiemu Iwaszkiewiczowi, że wysługiwał się komunistom, że współpracował itp. A zupełnie nie mówi się takich rzeczy o aktorach (prawie wszyscy od góry do dołu), reżyserach, piosenkarzach, dziennikarzach, muzykach, malarzach, naukowcach, sportowcach. Jeździli do Związku Radzieckiego, na Kubę, do NRD na występy, koncerty, festiwale. Kręcili filmy, grali w nich, śpiewali, robili kariery na uczelniach (artystycznych też), pisali piosenki, robili muzykę, sportowcy grali w klubach wojskowych i milicyjnych, prawie wszyscy przyjmowali nagrody od Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego i ich ludzi w resortach. Tysiące artystów maszerowało w pochodach 1 maja, czytało kroniki filmowe, reprezentowało PRL w innych krajach, dzień w dzień byli w telewizji i radio, zdobywali medale, a teraz w biogramach mają dziury trzydziestoletnie jakby urodzili się w 1989 roku. I wszystko jest OK, takie czasy, trzeba było żyć, nie było innej rzeczywistości. Ale jak krytykować za funkcjonowanie w PRL-u, to pisarzy, poetów, dramaturgów z ZLP. Nie bronię tutaj współpracujących z UB czy SB, bo to paskudne i tyle. Ale rzygać (przepraszam za słowo, ale jakoś trudno je tu zastąpić) mi się chce jak czytam wywiady albo słucham wypowiedzi gwiazd estrady, kultury, sztuki, nauki czy sportu, które czule wspominają wspaniałe wakacje na Krymie i Kubie, przepiękne festiwale filmowe, festiwale muzyczne w Sopocie i Opolu, albo swoje pierwsze sportowe samochody, którymi jeździli gdy inni byli pałowani na ścieżkach zdrowia albo siedzieli latami w celach. Upominam się o równe traktowanie, a nie czynienie z członków ZLP jedynych winnych. Zresztą ci z zakładających SPP też w dużej części należeli wcześniej do ZLP. A tak przy okazji, gdy pod koniec lat 90. zacząłem bywać w ZLP w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu, to szefem Oddziału Warszawskiego ZLP był Bohdan Urbankowski, zdecydowany antykomunista, związany wcześniej z KPN, redaktor odpowiedzialny za dział kultury w „Gazecie Polskiej”, autor słynnej i świetnej „Czerwonej mszy” o tamtych czasach. I takich ludzi było u nas więcej, a teraz jest zdecydowanie więcej. Żeby była jasność, osoby ze świata filmu, muzyki, estrady, mediów, sportu żyły w PRL-u i robiły kariery, śmieszne jest jednak udawanie teraz, że tego nie było i że to nie było wspieranie komuny. Wszyscy lubią się pukać w czyjeś piersi, a powinni zacząć od swoich.
Z grubej rury 4
Wojenki podjazdowe – to kolejny powód do zaniepokojenia. Od kilku lat trwa akcja „półświatka politycznego”, aby odebrać związkom pisarskim Dom Literatury w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu. Mówiąc krótko i konkretnie, ktoś znaczący chce położyć łapę na tym miejscu. To bardzo dobra lokalizacja i długa tradycja literacka. Po wojnie budynek został odbudowany praktycznie od zera za pieniądze związkowe pisarzy. Oczywiście za komuny nikt nie pilnował spraw własnościowych, wiele rzeczy było na gębę, zgodnie z zasadą wicie rozumicie. Fakt jest taki, że budynek jest prawdopodobnie kąskiem dla warszawskich notabli. Duża restauracja, hotel, biblioteka, sala estradowa. W budynku funkcjonuje ZLP od samego początku, jest też Pen Club i jest SPP. Czynione są podchody, by organizacje pisarskie, które SĄ TU U SIEBIE, pozbawić siedzib i zrobić tu coś... no właśnie nie bardzo nawet wiadomo co. Ponoć chodzi o to żeby powołać jakąś instytucję, która przejmie szereg budynków kultury i wreszcie zapanuje ład. A ten ład będzie oznaczać, że władzę przejmą politycy i pewnie będzie można wykorzystywać ten budynek w celach promocyjnych. Oczywiście pewnie politycznych. Mam pretensje do środowisk pisarskich, że nie potrafią połączyć sił, by pogonić uzurpatorów, którzy nie liczą się według mnie ze środowiskami literackimi. Wiele może też wyjaśnić fakt, iż budynek (dwa) jest wart ponad 100 mln złotych.
I na koniec tego tekstu chciałbym serdecznie podziękować wszystkim osobom ze Związku Literatów Polskich, które miałem przyjemność spotkać i nadal spotykać. Blisko poznałem dziesiątki osób, a setki spotkałem przy okazji spotkań autorskich, Warszawskich Jesieni Poezji, licznych zebrań i zjazdów, a czasami zwykłych spotkań w Literatce. Kiedyś w przedmowie do mojego tomiku prezes Wawrzkiewicz użył cytatu z Traktatu moralnego Czesława Miłosza:
Nie jesteś jednak tak bezwolny,
A choćbyś był jak kamień polny,
Lawina bieg od tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.
Dla mnie te kamienie milowe to także członkowie ZLP. Niektórych już nie ma (Gąsiorowski, Urbankowski, Siemion), inni żyją, piszą, działają, robią swoje. A ja mam przyjemność bywać w tym gronie. Ale na zakończenie chcę powiedzieć, że ten wiersz Miłosza ma dalszy ciąg:
I, jak zwykł mawiać już ktoś inny,
Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny.
I tu dochodzę do zakończenia tekstu. Gorąco namawiam do angażowania się osób z naszego związku pisarskiego w życie codzienne ludzi piszących. I w realu i wirtualnie. Środowisko będzie istniało dotąd dopóki będziemy tego chcieli, i nikt nam tego nie odbierze. Przy okazji namawiam też do współpracy z innymi organizacjami pisarskimi, na poziomie miast, oddziałów. Środowisko jest jedno, bo problemy mamy wszyscy te same. Borykamy się z niewiedzą, złą wolą, czasem głupotą, czasem niezrozumieniem. Pozdrawiam serdecznie ludzi piszących, niestety jest o czym pisać i pewnie zawsze będzie. A rolą pisarza jest pisać...
Jerzy Jankowski
Wiceprezes Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich
Członek Prezydium Zarządu Głównego ZLP
Źródło zdjęcia: https://www.facebook.com/jerzy.jankowski.7
Christian Medard Manteuffel
Na postoju...
Poniższe teksty wybrane są z mojej książki „Na postoju – zbiór twórczości od 1988 roku – emigracja, historia, literatura” – Wydawnictwo POLIGRAF – na rynku księgarskim od lutego 2025. Utwory zebrane w książce pisałem w Niemczech w języku polskim. Dzięki publikacjom w „GAZECIE KULTURALNEJ” i kilku innych czasopismach, moje wiersze i eseje ukazywały się nadal w kraju, a po 35 latach wydawnictwo „Poligraf” wydało obszerny wybór dostępnych w księgarniach całego kraju.
Milczenie fosylii
(opowiadanie)
Gdy przybyłem do tego kraju, milczałem wśród ludzi,
ponieważ nie rozumiałem ich mowy.
Wkrótce spostrzegłem, że rozumiem ich milczenie...
Z „Listów do Kamy”
Często spotykaliśmy na ulicy starszego mężczyznę chodzącego o lasce. Pozdrawialiśmy się, co nie było niczym niezwykłym, bo w tamtych stronach pozdrawiają się wszyscy przechodzący obok szwabskim „Grüß Gott”, co nauczyliśmy się na tyle poprawnie wymawiać, że nie byliśmy zaraz rozpoznawani jako obcy. Wreszcie zapytaliśmy Marię-Luisę o tego sympatycznego sąsiada.
– Ach, myślałam, że znacie się już. To Polak, Wawrcac – wymówiła trudne dla niej nazwisko. – Poznam was z nim.
Wawrcac okazał się Wawrzaczem; „z” wymawia się po niemiecku jak „c”. Przybył tutaj z Lubina, gdy Lubin nazywał się Luben, jeszcze w roku 1941 jako obywatel Trzeciej Rzeszy. I tylko nie wiadomo dlaczego dla miejscowych był Polakiem i Polakiem pozostał. Dostał bez trudu pracę w miejscowej fabryce papieru, poznał miejscową Szwabkę, zakochali się i został. Ponad pięćdziesiąt lat po wojnie, ma niemieckie obywatelstwo i dorobili się wnuków, ale dla miejscowych będzie zawsze Polakiem.
Ta znajomość z Wawrzaczem przypomniała nam inną historię, którą opowiedziała nam pewna kobieta o imieniu Anita, którą poznaliśmy, gdy wędrowaliśmy jeszcze z Kamą po Polsce za pracą; dziś jest naszą serdeczną przyjaciółką, z którą złączył nas przypadek i może coś jeszcze…
Anita urodziła się w Niemczech. Jej ojciec dostał się do niewoli niemieckiej w pierwszych dniach wojny, gdy Niemcy zbliżali się do Poznania i wylądował w małym badeńskim miasteczku pod francuską granicą. Jego niewola zamieniona została wkrótce na pracę przymusową. Nie chodziło rzecz jasna o jakikolwiek znak łaski, lecz o praktyczne potrzeby wojennej maszynerii; ojciec Anity był bowiem szewcem, a w tym małym miasteczku uruchomiono fabrykę butów. Niemieckich szewców powołano do walki za ich Führera. Tak więc ojciec Anity został zmuszony do robienia butów dla niemieckich szewców, aby mogli tupać zwycięsko w bruki coraz innych miast Europy w takt ich wesołej przyśpiewki: „Haj-li Haj-lo Haj-la...”.
Podobnie jak Wawrzacz, ojciec Anity poznał pewną badeńską dziewczynę, która początkowo tylko z normalnego ludzkiego współczucia, a potem ze zwykłej ludzkiej miłości szmuglowała dla niego żywność z domu rodziców. Aż zjawiła się na świecie ona, Anita. To było dwa lata przed końcem wojny. Rodzice próbowali ukryć nieszczęśliwą córkę z jej Polackiem i dzieckiem, ale nie trwało to długo. Kilku dzielnych niemieckich junaków w rudych uniformach przywiązało jej matkę do zabytkowej pompy na środku malowniczego ryneczku, obcięli jej włosy, założyli jej na szyję tablicę z napisem „Ich bin eine polnische Hure!” i zbiczowali ją do nieprzytomności. Potem nie wiedziała już jak się nazywa, a własnego dziecka nie odróżniała od swojej starej lalki. Nieszczęśliwa para z małą Anitą przeżyła w ukryciu, aż przyszli Francuzi. Wtedy ojciec wrócił do Polski, jednakże tylko z dzieckiem. Według relacji ojca, matka pozostała tam w Badenii wraz ze swoją lalką. Od ojca nie dowiedziała się Anita niczego więcej; ożenił się i rozpił, a ona pozostała u polskich dziadków.
Anita opowiadała nam, że dziadkowie, a potem i ona starali się przez Czerwony Krzyż o odnalezienie matki, ale wracało ciągle tylko żądanie o bardziej szczegółowe dane. Ponieważ mam zwyczaj notować sobie takie wydarzenia, które szczególnie mnie poruszyły, znalazłem i te notatki, które szczęśliwie nie zniszczyły się w czasie nielegalnego transportu do Niemiec w 1988. Badenia graniczy ze Szwabią i miejscowość udało nam się szybko ustalić. Kama początkowo nie chciała, ale wreszcie pojechaliśmy tam. Najłatwiej było znaleźć rynek i starą pompę na środku placu, nieczynną już i będącą już tylko ozdobą. Są to typowe elementy w krajobrazie miasteczek południowoniemieckich. Niebawem okazało się jak naiwne było nasze przedsięwzięcie. Zagadywani przez nas ludzie bądź nic takiego nie pamiętali, nie słyszeli lub mieli kłopoty ze zrozumieniem naszego daleko niedoskonałego języka niemieckiego. Urzędniczka w ratuszu, gdzie wreszcie zdecydowałem się wejść, wyjaśniła uprzejmie, że w tamtych czasach rzeczy takie, jak chłosta za kontakty z Polakami, były rzeczą normalną, a miłość?...
– Miłość... – zamyśliła się urzędniczka – w tamtych czasach podporządkowana była czystości rasy. My mieliśmy produkować, produkować nadludzi.
Konkretnych przypadków jednak nie znała. Zniecierpliwiona Kama zapytała mnie wreszcie, czy i ja nie mam w swoim życiu spraw, które chciałbym zapomnieć.
– Tak, mam...
– W takim razie zrozum tych ludzi i zaprzestań tych dochodzeń!
Tak wróciliśmy więc do naszej Doliny Lenningen.
O historii tej opowiedzieliśmy kiedyś Marii-Luisie. I sądziliśmy, że na tym sprawa się zakończy.
Pewnego dnia przyszedł do nas Wawrzacz i po krótkiej rozmowie o sprawie, która była niewątpliwie tylko pretekstem do przyjścia powiedział nam, że słyszał od sąsiadki o naszych poszukiwaniach.
– Powinniście iść do miejscowego pastora – poradził nam stary Polak. – Maria-Luisa już rozmawiała z kimś z tego miasteczka i wie, że jest tam jeszcze ten stary pastor z tamtych czasów.
Tak więc, po krótkiej telefonicznej rozmowie z pastorem znalazłem się już sam, bez Kamy, w tym malowniczym, przytulnym miasteczku. Drzwi otworzyła staruszka z przyklejonym do ust uśmiechem, ale o mimice manekina i milczeniem skwitowała moje szwabskie „Grüß Gott”. Poszła przodem do otwartych drzwi pokoiku, gdzie siedział pastor i zaraz odeszła bez słowa.
Starzec polecił mi zająć miejsce przy stole, który najwyraźniej pełnił także funkcję biurka. Stół stał przy oknie z widokiem na ogród pełny zieleniejących się drzew. Nieco za długie, żółtawo siwe włosy starego człowieka leżały na krawędzi białej koszuli bez kołnierzyka. Wkrótce pojawiła się kobieta, którą pastor przedstawił mi jako swoją żonę. Wtedy przyglądała mi się dłuższą chwilę uważnie i bez słowa. Po chwili przyniosła mężowi herbatę w fajansowej filiżance, ale mnie zdawała się już nie dostrzegać. Ona przyszła i odeszła znów bez słowa, a pastor mieszał tę herbatę o silnym ziołowym aromacie i uderzał głośno łyżeczką o ścianki fajansowej filiżanki. Dziwna kobieta; w mojej pamięci pozostał mi do dziś jej obraz bardzo wyraźny i nieco niesamowity. Pastor był stary, bardzo stary i widziałem, jak daleko musi odejść, aby dotrzeć do tamtych czasów, o które go pytałem i przyholować z stamtąd odpowiedź.
– Ta-a-k... – robił wrażenie, jakby ważył w sobie gotową już odpowiedź. – Znałem ją. Widziałem też to, co się wtedy wydarzyło. Widzi pan ten budynek tam za moim ogrodem? To jest ratusz. Wówczas te drzewa nie były jeszcze takie duże. Ja obserwowałem te niesamowite wydarzenia, które się tam rozegrały z tego okna. Tłum ludzi. Obcięli włosy do skóry, potem zawiesili jej na szyi tę tablicę z napisem... I tak stała tam przywiązana do tej samej pompy, którą pan teraz widzi. Oblewali ją wodą dla uciechy i ubliżali jej. Moi parafianie. W następną niedzielę, jak zawsze, dostali ode mnie komunię. Niech pan się nie gorszy. Taki jest każdy z nas. Dlatego dobrze, że jest kościół, gdzie człowiek odnajduje współczucie dla cierpienia Chrystusa, gdy brak mu dla bliźniego...
– Pan to widział?! Obserwował!? I nie uczynił pan nic!? Jako duchowny! – Wyrywały mi się gorzkie pytania jedno za drugim. – A gdyby to był sam Chrystus?
Pastor patrzył na mnie przez chwilę bez wyrazu. Przez chwilę myślałem też, że zapyta mnie, czy ja chodzę do kościoła. Potem odwrócił oczy ponownie na ogród za oknem. Wyglądał tak, jakby ten krótki, makabryczny film, który wyświetlił dla mnie dobiegł końca i nic, jak tylko ten ogród miał przed oczami.
– Tak, jej ojciec mało jej opowiedział, tej pańskiej znajomej. Anita ma na imię? Chrzciłem ją przed ich wyjazdem. – Stary rejestr leżał przygotowany na moje przyjście na stole i pastor wskazał mi na tę datę. – A ten ojciec? Żyje jeszcze?
– Nie, o ile dobrze wiem. Pił bardzo dużo – dodałem, jakby to coś wyjaśniało.
– Wtedy, tutaj przy tym oknie nie byłem sam – dodał nagle..
– Chce pan powiedzieć?!... Chce pan powiedzieć, że on był wtedy tutaj?
– Tak. On był wtedy tutaj. Gdyby oni go wtedy chwycili, powiesiliby go. Gestapo szukało go długo. Także u mnie. Ale jego już tutaj nie było. – Pastor popijał i mieszał na przemian swoją herbatę. Wydawało mi się, że jego zaczerwienione oczy zamgliły się od oparu ziół. Przełknął łyk napoju. – Wtedy panował wielki tumult w Niemczech, po tej przegranej wojnie. Ludzie wędrowali, jedni ze Wschodu tutaj, inni wracali z niewoli z powrotem do domu. A do tego wokół pełno wojska, tumult, chaos... Ona poszła za nim do Polski. Wie pan, to jeszcze panu powiem, ona miała taką lalkę, z którą się nie rozstawała. I to było dla niej jej dziecko. Ona poszła za nim. On z tą małą, a ona ze swoją lalką. – Pastor przyglądał mi się znów uważnie, jakby chciał się upewnić, czy ja to rozumiem. – Nie wiem nic więcej. – Zakończył.
Rzeczywiście z trudem zbierałem moje rozrzucone myśli. Pamiętam, że powiedziałem tylko:
– Anita mówiła mi, że matka oszalała. Ojciec mówił jej o tym. Ona mogła więc zawieruszyć się gdzieś w drodze w tym tumulcie...
– Tak, mogło tak być. – Starzec podchwycił z ożywieniem tę myśl. – Tak, mogło tak być. Było bardzo dużo oszalałych po tej wojnie. Bardzo dużo oszalałych kobiet.
Pastor podniósł się, aby mnie pożegnać.
– A pan? – zapytał w końcu. – Jest pan Polakiem, czy Niemcem?
– Moja matka była Niemką, mój ojciec Polakiem.
– Życzę panu dobrej drogi i pięknego dnia. Jedzie pan więc do Polski, aby się spotkać z Anitą i opowiedzieć jej o matce?
Pokręciłem przecząco głową.
– Nie... Zawiozę jej fosylię, którą znalazłem w pobliżu...
– Fosylię? Chce pan zawieźć milczenie?
– Tak, właśnie.
– Niech pan pozdrowi ją ode mnie. Żałuję, że nie mogłem więcej pomóc.
– Dziękuję. Życzę także pani pięknego dnia. Do widzenia...
Powiedziałem jeszcze do żony pastora, która stała w otwartych drzwiach do kuchni. Ale także na moje pożegnanie nie odpowiedziała ani słowem. Zdawało mi się, że przygląda się nie mnie, lecz czemuś, co jest we mnie. Zamiast odpowiedzieć, podniosła i przytuliła do piersi, zniszczoną już pewnie od tego przytulania, gałgankową lalkę. Chyba osłupiałem. Nie wiem jak trafiłem do wyjścia.
I tak pozostanie po mojej stronie powiek. Kobieta w domu pastora. Z jej zamkniętą, pomarszczoną twarzą. Jak odciski na tej fosylii, która leży do dziś na moim biurku. Właśnie patrzę na nią... Dolina, w której mieszkam, wcina się między skaliste zbocza. Domy, jak spłoszone owce, próbują wspinać się jeszcze na te skały. Daremnie, ponieważ zbocza stają się coraz bardziej strome. Z trudem tylko korzenie potężnych buków, powykręcane jak żyły, znajdują szczeliny wśród skał, aby się w nie wcisnąć, rozsunąć je, uchwycić się i ciągnąć soki z mezozoicznych warstw Szwabskiej Jury. Czasami stoczy się w dół, odłamek skalny, odłupany siłą korzeni, i otworzy się jego zawartość, fosylia, to milczenie przeszłości.
Gdy przybyłem do tego kraju, milczałem wśród ludzi, bo nie znałem ich języka. Niebawem spostrzegłem, że rozumiem ich milczenie… (...)
Niemcy, Jura Szwabska, Dolina Lenningen
Trimeryty emigracyjne
Moje notatki nie mają charakteru pamiętników. To, co zostało w formie zapisów odnajduję dziś w szkicach wierszy. Kilka z tego cyklu zamieściłem w tomiku „Listy do Kamy”, mojej żony, wydanym w roku 2005 przez bliską mi Bibliotekę Publiczną we Włocławku z inicjatywy Włodarzy mojego rodzinnego miasta Brześcia Kujawskiego. Wybrałem kilka, które były stymulowanie cytatami Cypriana Kamila Norwida.
Te zapisy z mojego zbioru twórczości „Na postoju” pochodzą z okresu 1988-1992.
W Ulmie nad Dunajem
Rzekł: Nie patrzy dziś sztukmistrz albo wejrzenia k’temu nie ma
By uważał postać i lica córki zakonnej,
Gdy przyjąwszy Sakrament od ołtarza stopni odchodzi– –
Źródliska są tam!.. „Dziadów” Autor, pomnę, jak to mówił ze mną.
C.K. Norwid, „List do Bronisława Z.”
I
...każdy dzień samotności jest kolejnym dniem podróży,
a więc każdego dnia oddalam się od Ciebie bardziej;
czy podążasz w tę samą, co ja, stronę, myślą mnie dościgasz?
Wśród ludzi, których mijałem dzisiaj, widziałem Twą twarz,
lecz zamiast iść za nią, przeniosłem Twój obraz do tej knajpki,
gdzie niespokojnie myślę: byłabyś moją zmyślona Laurą?
II
...nocą wychodzę nad rzekę; nocą rzeka opowiada o Tobie,
przybiega i łasi się samotna do mych stóp, kocha mnie;
każdą tę samotna noc nawłóczę na rzekę mojego życia.
Będę się kiedyś bawił z Tobą tym sznurem paciorków?
będę wraz z Tobą zewlekał je z tej nici, aż pozostanie
bezbarwną wodą, która nie przypomina i nie łączy nic?
III
Ta rozdzielająca przestrzeń między lustrem wody i dnem,
między wzlotem ponad ziemię i ziemią, między progiem i dalą
wystarczy, abym pojął moją samotność aż do zatraty.
I abym nie przemierzał ponownie całej miary tęsknoty;
Twoje oczy patrzące na mnie z każdej z tych stron
przemienią się w ciemność, w której nie odnajdziemy już nas...
Pisałem do Obywatela N.
Ty myśliłbyś, że z Paryża teraz do Ciebie piszę
Tą przepłynionego Sekwaną, która co noc
Samobójstwo lub zbrodnię falami swymi
W płachty chłodne otula przy drącym blasku gazu.
K. Norwid: „List do Bronisława Z.”
I
...na wiatr nie szczekam, dobry pies, między stolikami grzecznie
o jedna kartkę papieru skomlę, by do Obywatela N. list napisać:
pieśń Ci gołębiem posyłam, poeto! pytasz o słychać?
Sto marek zarobiłem na czarno na dachu fabrycznej hali...
– Herr Ober, einen Kugelschreiber und Bier, auf Kredit schreiben!
Z Niemiec do Ciebie piszę, gdzie książki palili, a Tobie wydali poezye!
II
...ty wiesz co to samotność! właśnie, pusta knajpa nocą,
obrusy wiszą na stołach jak halki, tylko nogi z drewna;
sto marek, po marce za nogę, a ile Tobie płacili za wiersze?
Stoją nogi stołowe szeregami; chciałaby może pójść marszem,
ale ja szmatą mokra miedzy nogi po moje marki sięgam
i ją tylko widzę tej nocy w mokra wpatrzony podłogę...
III
– Ewa, taka jedna z Polski, skoczyła z dachu, odeszła na zawsze,
a ja mam znów sto marek, za toalety ekstra; „pieniądze leżą na ziemi”,
no tutaj przynajmniej na ścianach polskie znajome fraszki...
Wieczorem siedziałem długo, długo nie mogłem zasnąć,
pisałem list; nie, nie do Ciebie, do poety, który był tutaj obcy
i zasnąłem nad nieskończonym listem do Obywatela bez Polski...
Ten sam ciągle ból
szczęście, widzisz, mój drogi... jest – i Ojczyzna – i Ludzkość,
(...)
...jest potęga istna sztuki
– – Żywej wtedy, gdy bliskie umie idealnym znamienować.
K. Norwid, z „Listu do Bronisława Z.”
I
...powracającym ciągle snom daremnie chcę umykać z drogi,
wybrałem ziemię właśnie tą zgoniony mego cienia kształtem,
lecz dziś, gdy Ciebie ujrzeć chcę, mój cień na wskroś Twój obraz zmącił.
Trzeba mi było, abym czas na brzegi dwa rozrzucił,
bym odszedł na ten obcy brzeg, gdzie wiatr ugładził wrogie skały,
bym poczuł żal i pojął ból, że własny był, nic to, że żrący.
II
...więc czego szukam, skoro wiem, że słowa kłamią, że przewrotne
– poezji szukam, nie rymów gładkich, prawd przekornych;
odszukaj ją, tę daję Ci, mą wiatrem potargana duszę.
Pisze do Ciebie list – czy wiersz? – słowami zamkniętymi w zeszyt,
tak pragnę byś akurat dziś wyszła na tamten rzeki brzeg,
spojrzała nocą w rzeki nurt, nawet gdy nigdy już nie wrócę.
III
...czuje ten ból, co syn nasz czół, bity pałami za zniewagę
znieważających wolną myśl, na Twoim brzegu, w naszym kraju;
lecz kocham Cię, i kocham kraj, i pamięć tę bolącą, złą.
Ciągle ten sam znajomy ból, angiograficznie rozpoznany;
ty jesteś snem, bolesnym snem i ja Cię nie oswoję,
lecz jeśli dziś wyjdziesz na brzeg, zostanę z Tobą, aż po dno.
Z doliny Jury Szwabskiej
Nie pytający się o miasto, któremu z chmur bije godziny.
Wiek tu który? Który rok? Niedola która?
Tacyt stary mógłby z mężami tymi rozmawiać,
Nauczając się, jak nauczać niefortunnych — rzeczy morału.
K. Norwid, z „Listu do Bronisława Z.”
I
...tutaj wysiadłem zdrożony, z tej doliny nie jadą pociągi dalej;
pod Żółtą Skałą feniks uwił gniazdo; albo Mörike, o którym słyszałem –
coś mnie tutaj ciągnęło, coś mnie zatrzymało.
Byłem wtedy myślami przy cieniach poetów palonych onegdaj w tym kraju,
a teraz o Tobie myślę i o tym ptaku z popiołów zrodzonym –
a więc z posianych popiołów nie wyrasta ogień...
II
...znalazłem miejsce dla nas przy stromej uliczce, nawet bardzo ładne;
jakiś pies szczekał na mnie zajadle, gdy spotkał mnie tutaj raz pierwszy,
ale teraz podnosi przyjaźnie nogę i sika na moje dziurawe buty.
Jestem przy czytaniu wiersza polskiego poety (podobno wygnany);
siedzi teraz (w tym wierszu) w niemieckiej kawiarni struty i boleje,
że przyszło mu u wrogów siedzieć na chlebie żebranym...
III
...nocą wiatr przeszedł nad doliną; śniłem poszarpane obrazy,
poszarpane, niespokojne – znów mówi się o wojnie,
jakby chodziło o trzask bata nad niesforna psiarnią.
Wiatrołomy powalone w śniegu, zerwany most nie łączy brzegów;
rozeszły się znów obce – sam wrócę tu na wiosnę,
jakby chodziło tylko o to, bym myślą Cię przygarnął...
Christian Medard Manteuffel
Źródło zdjęcia: pisarze.pl