Nowości książkowe

 

Plakat

Sylwia Kanicka

 

Monet i Żarów spoglądają na świat

 

Impresjoniści skupiali się na uchwyceniu chwilowych efektów tworzonych przez światło czy zjawiska, występujące w przyrodzie. Portretowali codzienność, skupiając się na jej pozytywnych aspektach, bez wydumanego zagłębiania się, bo impresja to ulotność chwili, złapana i utrwalona.

Dlaczego o kierunku w sztuce, gdy podjęty zostaje temat poezji? Nietypowo, bo pisanie o dwujęzycznej, polsko-francuskiej (tłumaczenie: Monique Bronner), książce poetyckiej Stefana M. Żarowa „Impressio”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Diecezjalnego i Drukarni Sandomierz w 2023 roku, to pisanie o stworzonej, przez poetę, w jednym miejscu, wystawie Oscara Claude Moneta, francuskiego malarza-impresjonisty. Jak czytamy w posłowiu to malarz pozbawiony klasycznych skrupułów, odkrywający istotę natury, bez jakichkolwiek ograniczeń formalnych, dla którego najważniejsze było światło i to, co on wydobywa z natury (s. 92). Żarów zabiera odbiorcę na spotkanie ze sztuką poprzez stworzenie poetyckiego przewodnika. Nie ulega wątpliwości, że czytanie wierszy poniekąd wymusza konieczność zapoznania się z twórczością malarza lub choć zerknięcie na dzieło, o którym mowa w wierszu, a tu wybór jest bardzo duży. 43 utwory, można powiedzieć, dobre frazy, stanowią całość zbioru poetyckiego, w których tytuły bezpośrednio nawiązują do tytułów obrazów Oscara Claude Moneta. To bardzo przydatna wskazówka, by móc skonfrontować z sobą dwa spojrzenia (poetyckie i malarskie) i ocenić, w jakiej mierze poecie udało się oddać treść widzianego dzieła. Żarów napisał swoje utwory, wymuszając na czytelniku przyjęty przez impresjonistów sposób postrzegania. Autor wlał w swoje wiersze ducha tego gatunku:

 

gra światła i cienie

jaskrawych plam

zakotwiczonych w organie zmysłów (s. 30)

 

– chcąc w jak najbardziej wiarygodny sposób przybliżyć twórczość Moneta, z jednej strony, z drugiej, by pokazać, że poezja współczesna potrafi korzystać z dobrodziejstw sztuki. Mamy polskich przedstawicieli impresjonizmu, chociażby Kazimierz Przerwa-Tetmajer, więc czemu nie pokusić się o próbę raz jeszcze. Czy ten zabieg udał się Stefanowi Żarowowi? Z dużą dokładnością ujął w słowach to, co najważniejsze w widzianym dziele, czyli przede wszystkim światło i jego znaczenie na obrazie. Skupia również uwagę czytelnika na tym, co owo światło daje i pobudza wyobraźnię czytającego. Jednak poeta nie pozostawił swoich utworów tylko w obrębie jednego kierunku. Wprowadził do wierszy dokładniejszy opis, skupiając się na detalach:

 

wirująca suknia styka się z niebem

 

wzrastający chłopiec pod osłoną matki

Camila i Jean (s. 82),

 

rozbudowując widziany obraz. Autor jest pewny tego, co robi, nie jest to tylko próba, a przemyślany zabieg. Można zadać pytanie czy Żarów nie zastosował takiej formy, by ułatwić czytelnikowi odbiór dzieła sztuki, czytamy przecież we wspomnianym już posłowiu: Myślę, że lektura tych wierszy stanie się inspiracją do zapoznania się z dziełami malarskimi Claude Moneta i wzbudzi potrzebę podążania śladami mistrza oraz wywoła pełnię doznań estetycznych z tego płynących (s. 93).

Jeżeli miał taki cel, to zapewne udało mu się wzbudzić zainteresowanie, nakazać pójście za słowami i porównać słowo z tym, co widziane. Jest to oczywiście piękny, słowny przekaz obrazów. Spacer po miejscach, które zachwyciły Moneta, patrzenie jego oczami i odbieranie efekty dzięki jego zmysłom.

Nie należy jednak skupiać się tylko na tym, że Żarów skorzystał z obrazów Moneta i na ich podstawie stworzył zbiór wierszy. Można zastosować odskocznię od samego powiązania wierszy z twórczością malarską Moneta i zwrócić uwagę na formę wierszy, gdzie ciekawostką jest sposób zapisu każdego kolejnego utworu, a przede wszystkim jego zakończenie. Wiersze ułożone zostały tak, by czytając puenty każdego z nich stworzyć pewnego rodzaju ścieżkę, kolejność następujących po sobie kroków, bo gdy Monet odsłoniwszy świat wodnych dywanów / kreuje mistrzowskie impresje (s. 6), to robi kolejny i drobinami plam zatrzymał chwilę (s. 30), a następnie rozsiadł się pośrodku jesieni (s. 86). Czy nie dzieje się tak, że żyjąc, nie dostrzegamy tego, co w życiu ważne, a gdy nadchodzi życiowa jesień, człowiek chciałby cofnąć czas, bo zdaje sobie sprawę, jak wiele przeoczył. Impresjoniści zwracają uwagę, na to co ważne w danej chwili, co zostało stworzone przez światło, a Żarów, wykorzystując ten sposób patrzenia, chce zwrócić uwagę czytelnika na momenty, których w życiu nie dostrzegamy, widząc jedynie to, co zmaterializowane, dokładne, dające się poznać z każdej strony, a przecież Monet drobnymi punktami odmierza przyszłość (s. 82) i to właśnie one stanowią część tej przyszłości. Czytelnik poznaje tę drogę i jeśli będzie stąpał za autorem zrozumie, że w całym zbiorze jest coś więcej niż tylko zachwyt i oddanie się obrazom Moneta, gdyż życie, niczym Monet pospiesznie zapisuje chwilę (s. 58), która nie powtórzy się drugi raz. Oczywiście ktoś powie, że to, co ten zbiór pokazuje (nazwijmy to dialogiem z Monetem) jest dosadne i nie trzeba się niczego doszukiwać, a jednak do odważnych świat należy. Podobnie jak impresjoniści skupiali się na uchwyceniu chwili, tak Żarów pozwala czytelnikowi na wychwycenie tych chwil, które mogą zostać przeoczone podczas życia. 

„Impressio” to szeroko zakrojony kontakt ze sztuką i jest to w zbiorze najważniejsze. Stefan M. Żarów przeprowadził czytelnika przez prace Oscara Claude Moneta, dając możliwość szerszego spojrzenia. Świadczy to o dużej umiejętności poety, o jego zaangażowaniu w cel, jaki sobie postawił. Nie trzeba być bowiem we wszystkich tych miejscach, o których mowa w wierszach, by je poczuć i chcieć zrozumieć w szerszym kontekście.

Sylwia Kanicka 

______________

Stefan M. Żarów. Impressio. Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia, Sandomierz 2023, s. 95.

 

 

Plakat

Jerzy Grupiński

 

Czy śpiewać każdy może?

 

Tytułowe słowa piosenki wywołał felieton Marii M. Pocgaj zamieszczony niedawno  „Na pulsie” (na stronie internetowej poznańskiego oddziału Związku Literatów Polskich). Tytułowa samowola nie bardzo mnie martwi, bo daj Bóg, żeby nasze wiersze były samodzielne i samoistne. Oczywiście, autorka w tytule, ma na myśli teksty pisane bez poczucia odpowiedzialności, bezkrytycznie wyrzucane z serca i wątroby, że nie wspomnę o innych ludzkich organach... Bronię  jednak piszących, także tych bez większych szans, próbujących  sił, u początków swej twórczej ścieżki. To także czytelnicy, twórcy społecznej, czytelniczej struktury – kultury naszego Narodu. Odczuwają potrzebę pisania, przymus... Tak więc oni muszą... Brak natomiast, obligatoryjnego aktu zmuszającego nas do czytania wszystkiego...

Autorka felietonu pisze: „wiersz biały zwany wolnym”. Tu może warto uściślić... Wiersz biały zachowuje regularne akcenty, zestroje, często staranną fonikę – melodię tekstu. Jest najczęściej pozbawiony rymów. Wiersz wolny nie zachowuje fonicznego metrum, regularności wersu, strofy, rymu i ...niby (na nieszczęście!) wszystko w nim wolno... Przypomnijmy tu, kunsztowne wersy wiersza białego (zwane też próbami polskiego heksametru) pióra Jana z Czarnolasu, w „Odprawie posłów greckich”, w partiach chóru oraz piękny fragment o łodzi żaglowej „O białoskrzydła morska pławaczko...”. Także z Adama Mickiewicza, z „Konrada Wallenroda” – „Skąd Litwini wracali, z nocnej wracali wycieczki...”

Każdy może śpiewać ale nie każdy musi słuchać? Maria M. Pocgaj prowokuje, (żartuje?) pyta, czy ktoś zna kryteria pisania dobrych wierszy... Idąc tym niepewnym tropem, może tak? Upraszczając, ryzykując – zapytajmy: Czy wiersz mówi mi coś, czego nie wiedziałem o ludziach, o sobie, o świecie? Czy język tekstu jest indywidualny, charakterystyczny dla tej poetyki? Czy język wiersza jest aktywny, tzn. kreatywny? I jeszcze coś powinno być w tym wierszu, żebym mu uwierzył... Ale co? I bądź tu mądry i pisz wiersze...

Jerzy Grupiński  

 

 

Plakat

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Jak ważna jest ta chwila

 

Można ją śmiało określić najsubtelniejszą poetką współczesnego Krakowa. Kilkanaście rozchwytywanych i znaczących tomów poezji świadczy samo za siebie. Danuta Perier-Berska nie zwalnia tempa. Może jedynie wokoło Niej jakby coraz ciszej, coraz delikatniej, coraz dyskretniej. Przecież bałem się użyć – jak noża – słowa coraz samotniej. Intymna rozmowa z duszą to głęboka miara tych wierszy. Wiersze te, jak balsam, w świecie złym, w świecie nazbyt dusznym i coraz potworniejszym, a jednak nadal szukające piękna, odwiecznych zasad i form, starodawnych środków wyrazu i metafor nieco baśniowych, ale miarą współczesności. Wiersze delikatnie – powtórzmy – tkane z naszych najważniejszych i najpoważniejszych spraw, z naszych roztrzęsionych wnętrz, tęsknot, nadziei i oczekiwań. Wiersze spokojne, ciche i jakby własne, takie wiersze, które Poetka nam daje bezinteresownie i z miłością: do świata, ludzi i zachwytu.

Wierzę Jej, kiedy mówi: nie słucham wiadomości ze świata / świat jest piękniejszy bez nich. Albo Poddaje się – wiem – tak oddycha życie.

Danuta Perier-Berska kurczowo trzyma się życia (jak my), ale prowadzi nas przy tym w coraz mocniej zapomnianą krainę poezji – i mam tu na myśli krainę bez brudu, akcji, szokujących sformułowań czy terapii wstrząsowej wulgarnie szargającym naszym współczesnym językiem w wydaniu młodych gniewnych czy wysterylizowanego buntu wobec świata. Perier-Berska w to nie wchodzi. Poezjuje sobą i po swojemu. Tak świadoma konsekwencja wytworzyła Jej coraz obszerniejsze stałe grono odbiorczyń, ba i jak widać odbiorców. Zaczynałem bowiem od zauroczenia poezją Danuty i muszę po latach potwierdzić, te wiersze są coraz lepsze, coraz śmielsze i coraz głębsze.

 

Ciągle mnie uczysz / mój Mistrzu / że ważna jest / ta chwila

 

Wiersze szukające siły chwili, chwili, o której jakże często zapominamy.

 

Przytoczmy tu wiersz bez tytułu:

 

* * *  

z samotności zrobiłam hobby

album pęcznieje od wklejanych pustych stronnic

 

pochylona robię zapiski na marginesie

lubię krótkie formy

 

każdy dzień koduję szlaczkiem

w szkole byłam w tym najlepsza

 

pani powtarzała do znudzenia

masz talent masz talent

 

rozglądam się po pustym pokoju od wielu lat

i nigdzie go nie dostrzegam

 

To wydaje się punktem wyjścia do poszukiwań poezji. Nie dostrzeganie „własnego talentu”. Jak wiemy środowisko literackie wypełnione jest po brzegi tymi, którzy z pewności własnego talentu uczynili oręż destrukcji siebie i innych. Ciężko ich przegonić sprzed mikrofonów, kiedy raczą nas obficie siłą tych (wątpliwych nieco) talentów. No cóż. Zostawmy leżących (choć im się wydaje, że stoją i rosną). Wróćmy do piękna i wersów jakże innych od wstydu tego świata.

 

Samotność

 

mój stół

w kuchni

prosi o śniadanie

zgłodniały po nocnym czekaniu

 

jego skóra nie błyszczy jak dawniej

zawstydzony przykrywa twarz

ceratą w słoneczniki

 

krzesła czekają na ciężar

który przygniecie je do podłogi

wtedy nie będą czuły osamotnienia

 

to nic że nogi wykrzywił im czas

a oparcia wytarte plecami

 

starzeją się meble w moim mieszkaniu

a z nimi ja i mój czas

 

Starzeją się meble, a z nimi ja i mój czas. Starzeją się chwile, pamięć, wspomnienia i miejsca, a z nimi ja i mój czas. Nie da się nas lapidarniej określić: „ja i mój czas”. Tyle, że to ja i mój czas bywa dziś często rozpięte do niemal stu lat. Więc może ja i mój wiek, moje pokolenie, nieee, chyba lepiej … mój Czas. Czas – kleszcze istnienia. Mój mi najbliższy. Mój, w mojej intymności, w mojej wyobraźni w moim świecie. Zamyśliłęm się. Jak jest mój czas? Dwa ustroje, dwa światy, jedno życie. Przemiany, transformacje, rewolucje i nawet wojna za progiem. A ludzie wciąż tacy sami. Nic się nie zmienia, prócz tego, że chyba jest coraz brzydziej, a poetka Danuta Perier-Berska odważnie próbuje to (to, co piękne i godne zachwytu) ocalić.

 

Kiedy napływa fala smutku / ratuje mnie poezja – jaka szkoda, że ludzie o tym zapomnieli, że skreślili tę opcję z dostępnych lekarstw i terapii wraz ze wzruszeniem, zachwytem i empatią, wraz z własną wyobraźnią kształtowaną w ciszy i lekturze, w pełni własnego świata własnej wyobraźni, przechodząc na cudzą wyobraźnię wklejaną nam obrazkowo i metodycznie dzień po dniu. Jaka szkoda...

Inspirację do tego tekstu czerpię z tomu Danuty Perier-Berskiej „Między wczoraj a dziś”, Kraków 2023. To kolejny świetny tom Danuty. Uspokajacz i zamyślacz do poduchy, kiedy nikt nie widzi i nie rozliczy Cię ze wzruszeń, z rachunku sumień, z dni jak lawiny, co szumią i napawają lękiem. Niczym Nadmorski krajobraz:

 

obiecywałeś mi

wschody i zachody słońca

ciepło piasku pod stopami

przyjaźń z mewami

 

obiecywałeś sznur bursztynów

wycieczkę statkiem

kąpiel w morzu miała zmyć

z nas wszystkie grzechy

 

nasze marzenia jak morska woda

wyciekły zostawiając ślady soli

między wczoraj a dziś

czy tak wygląda morze?

 

Ślady soli są niezbędne, aby poczuć smak. Smak, którego nikt już dziś nie czuje. Sól wymienili bowiem na wyrafinowane substancje byle tylko nic z tradycją, byle dalej od tego co było. Między wczoraj a dziś zaczyna się dziać przepaść, w którą jakże często wpadamy my – poeci. No trudno. Sami chcieliśmy.

Nie będę przedłużał tych wywodów. Polecam te wiersze, ten tom, te chwile z poezją wartą lektury i zamyśleń. Tom Danuty Perier-Berskiej z 2023 roku „Między wczoraj a dziś” pod redakcją Danuty Sułkowskiej opatrzony świetnym grafikami Danuty Perier-Berskiej, która z równym talentem co słownym para się sztukami plastycznymi. Tylko tak bowiem najpełniej przeżywa się swoje życie. Aktywnością. Na koniec przytoczę znakomity wiersz zamykający ten tom, wart lektury kilkukrotnej, zapewniam.

 

senny poemat

 

wślizgujesz się do ciemnego pokoju

zegar zaczyna odmierzać czas

kolację podajesz na srebrnej misie księżyca

której światło chłodzi buchający płomień

możemy spłonąć dla miłości, a nawet dać się ukrzyżować

spójrz jakim łagodnym wzrokiem patrzy na nas mężczyzna z obrazu

musiał przeżyć miłość jeszcze większą od naszej

a jednak na jego twarzy nie widać bólu

cisza jakby odebrano nam słuch

północ to dobra godzina dla duchów

przytul mnie mocno, tak jak wtedy, pamiętasz?

zawsze się bałam…

widzę mgłę, z której wyłania się las

drzewa zielenieją z zazdrości, że jest nam tak dobrze ze sobą

płonie we mnie tamten ogień osacza mnie z każdej strony

codzienności

kolacja we dwoje zawsze wzmaga apetyt

na księżycowej misie nie zostało już nic

proszę zegar, aby zatrzymał wskazówki

to tylko sekundy, ale dla mnie znaczące – wieczność

wolno przechodzisz ze stanu stałego w ciekły

kropelkami osiadasz na moich policzkach zamieniasz się w łzy

twoje słowa pożegnania sprawiają mi dotkliwy ból

rozsadzają moje serce na kawałki niszcząc nadzieję

mimo wszystko zostawiasz mnie i odchodzisz

do tego mężczyzny z ram obrazu

oboje już wiemy, że to On darował nam te chwile

już siódma rano budzi mnie świst jerzyków

otwieram oczy – na śniadanie ten sam obraz

obraz mężczyzny patrzącego na mnie

jestem ciekawa tajemnicy Jego spojrzenia

zaraz z nim porozmawiam o ciszy i samotności

o śmiertelnej beznadziei która przylepiła się do mnie

jak guma do żucia

 Andrzej Walter

 

 

Plakat

 

Plakat

Igor Mostowicz

 

O świecie, który przeminął

 

Jaś urodził się jako czwarty, żywy syn swych rodziców, a poprzedni bracia zaraz po urodzeniu zmarli. Świat zobaczył w listopadzie 1949 roku około 4.50 rano i przyszedł nań poprzez „cesarskie cięcie”. Ważył prawie 6 kilogramów. Nauczył się chodzić rok później, choć w wieku ośmiu miesięcy powtarzał bez zrozumienia zasłyszane wypowiedzi rodziców i sąsiadów piękną polszczyzną. Najczęstszą partnerką jego zabaw była długowłosa, ruda suka o imieniu Lotta, której często dokuczał, ciągnąc ją za uszy i ogon, ale nigdy go nie ugryzła, znosząc z pokorą jego dokuczliwe pieszczoty. Nie pozwalała także obcym ludziom dotykać Jasia, i można powiedzieć, że była jego czworonożną piastunką. Kiedy pierwszy raz ojciec wziął go na targ do pobliskiego miasteczka – Starego Sącza – jadąc furmanką, oglądał wielkie plakaty człowieka uśmiechniętego z wąsami, poprzyklejane na drewnianych tablicach ogłoszeń, bramach domów i ścianach. Na pytanie: kto to jest, ojciec odpowiedział mu, że to wódz narodów wspólnoty socjalistycznej – towarzysz Generalissimus Stalin! W oczach ojca zauważył jednak kpiarski uśmiech. Ojciec dodała, że to jest „kult jednostki” i nie należy nikomu o nim nic złego mówić. Sąsiedzi mogą donieść na taką rodzinę do władz i tata może być zabrany z domu i zaaresztowany.

A u nas w wychodku są gazety z jego portretami – powiedział Jaś – pełniące funkcje papieru toaletowego. Tata odpowiedział, że obecnie się go nie produkuje, bo to towar burżuazyjny, niedostępny przeciętnemu obywatelowi. A o tym, że takimi gazetami podciera się zadki – też nie można mówić nikomu.

Po dokonaniu zakupów i handlu wiejskimi produktami, wszyscy jechali milcząco do domu. Na gościńcu było słychać turkot furmanek i klekot końskich kopyt. Jaś, mama i tata milczeli do samego domu.

Po południu zaczęło mocno padać. Deszcz i błoto są najlepszą zabawą prowadzącą do zrozumienia mechanizmów rządzących światem. Wystarczy, że z rynien leją się na podwórko strumienie wody, z których powstaje rzeka i pędzi w kierunku zarośli, mijając po drodze suchy piach, zebrany pod wozownią. Następnie  strumyk płynie dalej rwiście byłym korytem, w poprzek którego można zbudować zaporę i umieścić w niej prymitywne koło młyńskie. Przednia zabawa jest już pewna, bo koło kręci się i można nim regulować szybkość przepływu wody przez łopaty, by nadać tępo spływowi kolejnych partyjek wody. Wkoło robi się błotko, z którego można budować różne ulepszenia tej zapory, np. tamki, które modelują przebieg głównego nurtu tak powstałej okresowo rzeczki. To miejsce jest wymarzonym do zabawy dla trzyletniego chłopca, który nie ma ciekawych zabawek, a jedynie konika drewnianego, wystruganego przez ojca.

Zawsze problem po tych zabawach są spodnie. Konik może przecież poczekać, bo zmoczony w wodzie i wybazgrany błotem budzi odruch obrzydzenia. Dopiero kiedy zaświeci słońce, osuszy plac, można będzie konika i spodnie zanieść na suchy piasek, tam obstawić i zaprzęgnąć do naprędce skonstruowanego wozu z gałęzi i drewnianych klocków, zaś spodnie, kiedy lekko przeschną, naciągnąć na pupę. Można więc zakrzyknąć: wio koniku, wio! I namiastka powożenia jest już gotowa. Można dalej budować drogę dla zaprzęgu, a po krótkim odpoczynku przenieść cały zaprzęg o metr dalej i tak kilka razy, by na końcu drogi trafić na plac targowy. Tam leżą kamyczki, liście, patyczki, które można potraktować jako towary i wyładować nimi furmankę, ale i wracać do domu. Po przyjeździe można rozładować „towary” w szybko skonstruowanej szopie. Kiedy się już to zrobi i dalsza zabawa staje się mało atrakcyjna – bo czuje się głód i żołądek przylega do kręgosłupa – trzeba pobiec do polowej kuchni: do mamy po kawałek chleba z masłem i kubek mleka. Jeśli mleka nie ma, bo w blaszanej wirówce zostało spuszczone do studni, mama serwuje chleb ze smalcem i kubek gorącej, słodkiej herbaty. Po zaspokojeniu głodu czas na rozmyślnia: co by dalej robić?

W pobliskich chałupach, najczęściej kryte strzechą, były obory ze stanowiskami dla konia, krów, owiec i kóz, a przy nich budowano gnojowniki, do których wyrzucano gnój od bydląt. Po obfitym deszczu gnój pływał jak wyspa, a obok niego deska, po której na taczkach go wywożono. Trudno było małemu chłopcu nie skorzystać z okazji, by nie popuszczać sobie tratw na tym bajorze gnojówki. Niestety ciągle moczył krótkie spodni i przybiegał do domu, by wziąć następne, a mokre wrzucał do ogródka z kwiatami przy domu. Kiedy mama zauważała, że nie ma wypranych i wprasowanych spodni, najczęściej wymierzała karę patykiem po nogach i pupie. Samo bicie i ból nie były straszne, jak umoralniające kazania mamy, obwiniające chłopca za wszystkie możliwe grzechy tego świata. Wtedy budził się w nim ból psychiczny oraz świadomość, że się nie umie poprawić w swoich zachowaniach. Niestety – ten stan ducha szybko mijał i syn znów robił to, co poprzednio.

I tak upływały kolejne dni wiosny i lata. Zaś kiedy rodzice wyjeżdżali do miasta na targ i zamykali go w domu na klucz, umiał sobie jednak otworzyć okno i przywołać starszego kolegę z sąsiedztwa, który przystawiał mu drabinę, po której opuszczał to chwilowe więzienie. Wtedy ponownie zaczynały się żeglowania w gnojowniku, znikały kolejne suche i czyste spodnie, a kiedy rodzice wracali z miasta było pewne, że skończy się to dupobiciem oraz tym najgorszym – kazaniem umoralniającym. Można było jednak na chwilę odpocząć, bo mama najczęściej przywoziła kilka landrynek dla pocieszenia podniebienia albo pomidory, których po prostu nie lubił.

Kiedy pogoda się psuła, kiedy długie deszcze znad Ukrainy zalewały wszystko, trzeba było zostawać w domu. To był czas kiedy Jaś najbardziej lubił budowę domu z „drewnianych  szczypek”, którymi podpalono pod kuchnią. Zabawa ta miała jednak pewną słabą stronę, bo sukcesywnie podkładano te drewienka pod kuchnią, gdzie gotował się obiad – w połowie dnia szczypek już nie było.

Po zjedzeniu obiadu, najczęściej samej zupy, ojciec przynosił kolejną porcję szczypek i można było dalej bawić się w budowniczego drewnianego domku. Jednak kiedy młodsza siostra nauczyła się chodzić, również chciała pomagać w budowie. Najczęściej taka obopólna konstrukcja kończyła się katastrofą budowlaną, a w konsekwencji bijatyką. Nie ważne było kto rozpoczął awanturę, ale jako starszy Jaś powinien był, w opinii rodziców, ustąpić młodszej siostrze. Tak więc był karany za niesubordynację i brak opieki nad siostrą, np. podkręceniem ucha. Nie mogąc wygrać konkurencji budowlanej z siostrą, rozciągał duży koc i wczołgiwał się pod niego, by straszyć siostrę i by przejąć kierowanie zabawą. Siostra jednak zdaje się miała takie samo pragnienie, a więc wzięła szczypkę i zdzieliła podkocowego stracha przez łeb. Jaś stracił świadomość i padł. I pewnie by się udusił, gdyby nie spostrzegawcza mama, która ściągnęła koc i kubkiem zimnej wody ocuciła syna, ocalając jego życie. Po tych zajściach i atrakcjach mama zapędziła Jasia do paciorka. Musiał się porządnie dwa raz przeżegnać, zmówić „Ojcze nasz”..., Zdrowaś Maryjo... i Aniele Boży, Stróż mój... Amen. Po tych obowiązkowych modlitwach Jaś dawał nura pod pierzynę i szybko zasypiał.

W każdą środę od czwartej nad ranem słychać było  stukot końskich kopyt i terkot wozów z drewnianymi kołami. Z okolicznych wsi do  Starego Sącza pędzili rolnicy wozami, pełnymi różnych produktów. Niektórzy prowadzili  do rzeźni jałówki i buhaje, a handlarze próbowali już wcześniej podkupić co dorodniejsze sztuki. Chłopi musieli oddawać tzw. Kontyngent, a więc handel kwitnął już około pół kilometra przed targowiskiem. Kobiety niosły na rynek na sprzedaż maślankę, jaja, sery, masło i maślankę, ale i króliki, kury i koguty. Wszystkiemu towarzyszyły głośne rozmowy, odgłosy targowania się, a na środku rynku odbywały się próby siły koni wystawianych na handel. Takie konie zaprzęgano do wozów: jedni je trzymali, a inni podnosili tyły, by konie mogły zerwać się do ciągnięcia. Kiedy następowały kolejne transakcje i gotówka zagościła w kieszeniach sprzedających, wszyscy biegali do babć, które ukradkiem sprzedawały handlującym samogon. Wrzask robił się wtedy coraz głośniejszy, próby koni i oglądanie bydła coraz bardziej żywiołowe. Około godziny ósmej gwar cichnął, a kolejne furmanki wracały do swoich domów na okolicznych wsiach. Znów było słychać turkot furmanek i stukot końskich kopyt oraz pokrzykiwania furmanów.

Na tzw. małym rynku odbywały się handel, gołębiami, kurami, indykami, kaczkami, gęsiami, a obok także jagniętami. Właściciele targowali się między sobą, a jeden starał się podkupić drugiego. Obok tego rynku stał sklep  rolniczy, gdzie sprzedawano narzędzia do pracy na roli i w przydomowych ogrodach, a przy schodach handlowano także rolniczym obuwiem, siodłami na konie, jarzmami na bydło, ale równie podkowami letnimi lub zimowymi. Te ostatnie służyły do podkuwania koni na zimę. Handlowano również skórkami z królików, domowym bydłem oraz owcami i kozami. Przy stołach z nabiałem kobiety wiejskie sprzedawały sery, masło, śmietanę i serwatkę. Okoł godziny dziesiątej targowisko cichło. Pozostawały tylko przekupki, które wcześnie zrobiły taniej zakupy, by później  sprzedawać je drożej „damom”, które lubiły dłużej sypiać.  I tak pomiędzy godziną jedenastą i dwunastą cały ruch na rynku cichnął. W pozostałe dni tygodnia codziennie odbywał się handel tylko jajami i nabiałem, ale zawsze między godziną siódmą a dziewiątą. Wszystko to obserwował codziennie przez siedem lat dorosły Jaś (Janek).

Od godziny siódmej trzydzieści pojawiały się grupy uczniów z tornistrami na plecach, które podążały do dwóch szkół podstawowych: Szkoły Podstawowej im. Juliusza Słowackiego (zwanej czerwoną) oraz Szkoły Ćwiczeń, która znajdowała się przy Kościele Parafialny im św. Elżbiety w Starym Sączu, w którym oczekiwała na powrót  po wiktorii wiedeńskiej Jana III Sobieskiego jego żona. Marysieńka...

Informuje o tym wydarzeniu tablica okolicznościowa przy małych drzwiach kościoła i oraz także dwie duże lipy na Starosądeckim Rynku, posadzone tam na pamiątkę Wiktorii Wiedeńskiej...

Igor Mostowicz

Rysunek w tekście: Barbara Medajska

 

 

Plakat

Paweł Kuszczyński

 

Sonety wołają

 

Pamięci

Elżbiety Stankiewicz-Daleszyńskiej

 

Sonety, pisane w latach 2011-2020, Stanisław Chyczyński zatytułował znacząco, żeby nie powiedzieć majestatycznie/szlachetnie: Królewskie milczenia. Tytuł tomu wziął z nieodległego mu Kamila Cypriana Norwida: Gdy w głębi serca purpurę okrutną / Wyrabia prządka cierpienia, / Smutni – lecz smutni, że aż Bogu smutno – / Królewskie mają milczenia.

Król, jeśli jest prawdziwy/pełen godności, bardzo rzadko się wypowiada, potrafi dostojnie słuchać, nie tak często mówi i na wszystkie tematy, jak dla przykładu obecni przywódcy. Zresztą z milczeniem wiąże się wiele przysłów, z których najbardziej znane to: milczenie jest złotem, co jednak należy szybko dopełnić: tylko wtedy, gdy mowa potrafi być/staje się platyną.

Chcąc analizować treść sonetów, a szczególnie ostatnio ulubionych przez Kalwaryjczyka antysonetów, trzeba sięgnąć do jego esejów, publikowanych między innymi w „Arcanach”. Eseiście trudno zaakceptować postępującą globalizację, współczesną cywilizację (trzebiącą kulturę), pseudonaukowe dywagacje na temat płci człowieka – w których coraz mniej miejsca dla osoby ludzkiej zachowującej tożsamość, a nawet dla grupy ludzi, zespołów społecznych. Dlatego sięga po ratunek do przeszłości, czego widome potwierdzenie w sonecie znamiennie zatytułowanym W oazie przeszłości:

 

Siedzę na ławie pospołu z duchami –

kmiecia, szlachcianki, huzara, akowca.

Dobrze mi tutaj, dobrze na manowcach. (To chyba prowokacja!).

Tyle że putto niemo do mnie woła:

Gdzie nie ma JUTRA, tam jest tylko WCZORAJ!

 

A więc bliski jest czas, który minął; podążał ku wytchnieniu, spokojowi, niezmąconej refleksji, radości istnienia w zgodzie z pryncypialnymi wartościami humanistycznymi, a więc: z prawem rzymskim, ideami chrześcijańskimi, filozofią personalistyczną:

 

Jak wywyższyć pokorę, gdzie króluje pycha?

Przehuki od Naprawy (błyskawiczne!) słychać…

Powiedz mi, Złota Panno, mądrzejsza od ludzi, (Jakie piękne zauważenie).

Czy Syn Boży zastanie wiarę, kiedy wróci?

 

Poeta nie godzi się na postępującą i „postępową” barbarię Europy. Jakże bliski jest w swej postawie, niepokojach (wiersz Gorzkie żale):

 

Zachód upadnie. Na własne życzenie.

A my razem z nim uderzymy w ziemię.

Huk będzie słaby. Bo kolos już pusty.

Pół wieku jęczy zaszytymi usty… (...)

Przyszłość nas zdradzi. (...) A stado baranów

znów będzie karne. Gorliwe. Gotowe. (...)

głupia Europa sama chce islamu!

 

przedwcześnie zmarłej tragicznie poetce Zuzannie Ginczance, która w wierszu Agonia, w 1934 roku napisała: nic cię nie może zbawić, / nic cię nie może ustrzec: / zdychasz, stara Europo, / patosem brzękniesz jak trup, / (...) gnijesz gangreną – policją, / ociekasz kodeksów ropą – / (...) Wyżarł twój ląd, wyżłopał / wolność, jak słodki nabiał, / przeżarł się, stara kanalia, / (...) zdychasz, stara Europo, / taki już gwiezdnych przeznaczeń / tajemnie zapadły wyrok („Grupa poetycka «Wołyń»” autorstwa Lecha Szajdaka, s. 323-324).

Cóż począć, żyjemy w kraju, który nieustająco (często niepotrzebnie, bez zachowania ciągłości trwania, błądząc) musi stawać się (by dalej istnieć) – gdy innym państwom/nacjom (np. Czechom, Francuzom, Belgom)... starcza bytowanie – puenta wiersza Piątek trzynastego:

 

Choroba jest w nas. Gramy w kości z czasem.

Kostucha czeka, kibicuje diasek.

Brawa. Chichoty. W nagrodę – wieniec z drwin.

 

Stąd rodzą się manifesty, żyjące krótko, nie zdążą prawdziwie zaistnieć, zadomowić się w systematycznym działaniu, nie mówiąc już o przynoszeniu oczekiwanego dobrostanu. Także brakuje nam szczęścia, nie wygrywamy ostatecznie wojen, jedynie bitwy. Nasze hasłowe zmagania: „Za wolność naszą i waszą” (bardziej waszą) – niewiele nam dobrego przynoszą.

Poeto, pytasz, czy świat zwariował? Bez trudu znajdujemy odpowiedź: na pewno!

W wierszu Bibliozofia, oddającym hołd F. Kafce, Chyczyński broni książki papierowej: 

 

Dawniej byłeś otwartą xięgą,

wiatr przewracał kartkę po kartce.

W sznurach wersów dobro i piękno

ktoś wskazywał wysmukłym palcem (...)

Nikt z ambony, braciom i siostrom

już nie głosi, że czytać warto.

 

Internet, nazwany metaforycznie Grzebarką, najczęściej przynosi bezwartościowe produkcje:

 

Gdzież tu zwycięstwo, jeśli byle cieniarz

może w Grzebarce posiać swoje bzdety?

Czy skakać w cyrku? Jak biegać o kulach?

 

Nie można odmówić żołnierzom wyklętym/niezłomnym przekonania, że walczyli o wolność prawdziwą, choć cena ich walki „o Sprawę” była zbyt wysoka. Tutaj ich pamięci poświęcono cykl siedmiu wierszy, z których pierwszy jest przeróbką bardzo znanej dziecięcej rymowanki (zob. Żołnierze wyklęci).

W tomie Autor twórczo dialoguje (mówiąc prościej: rozmawia) z wieloma ważnymi/cenionymi poetami, a więc z Grochowiakiem, Rymkiewiczem, Herbertem, Miłoszem, Broniewskim, Asnykiem, a szczególnie z Norwidem (bo i tytuł książki przecież). Onegdaj mówiono: „Lenin wiecznie żywy” (zresztą zgodnie z ówczesnym zapotrzebowaniem), a teraz, już bez nacisków zewnętrznych, komunał ten znów staje się aktualny.

Stanisław Chyczyński sporo wie i swoją wiedzą zręcznie (nieraz przekornie) potrafi się dzielić. Jest to przecież znajomość filozofii, kultury, literatury, łaciny (dziś rzadka). Temu celowi służy posiadane bogactwo języka, w którym znajdujemy potoczne słowa, powiedzonka, zaśpiewki, ballady, przepowiednie, gwarę podhalańską, a także kolokwializmy oraz neologizmy.

Sonety, ten trudny, szlachetny, wręcz arystokratyczny gatunek literacki, Autor tomu opanował doskonale. Osiągnął poziom wyjątkowej kreatywności, pisząc antysonety. Z rymami radzi sobie wyjątkowo dobrze, stosując różnorodne ich formy.

W książce znajdujemy wyraźne przesłanie patriotyczne (rzadkie w literaturze współczesnej), czytając nie tylko o żołnierzach wyklętych. Chyczyński rozmiłowany jest w polskiej historii, kulturze, literaturze, a także w jego własnej ziemi wadowicko-kalwaryjskiej. Pisze poezję zachęcającą do refleksji, zadumy, głębszego namysłu nad własnym losem, przyszłością Polski – naszej Ojczyzny.

Królewskie milczenia potwierdzają znaczącą pozycję Autora w literaturze polskiej. Rysunki Kazimierza Wiśniaka wzbogacająco konweniują z treścią pomieszczonych w tomie wierszy, choćby z racji wierności wspólnym wartościom, także tym estetycznym; w żadnym zaś zakresie nie można ich łączyć z ilustracjami dla dzieci w jakiejkolwiek epoce.

Paweł Kuszczyński

___________________

Stanisław Chyczyński, Królewskie milczenia. Sonety i antysonety. Rysunki: Kazimierz Wiśniak. Przygotowanie do druku i projekt okładki wg obrazu Kazimierza Wiśniaka: Ewa Kozioł. Wydawnictwo Vandre, Kraków 2023, s. 72.