Nowości książkowe

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Andrzej Wołosewicz

 

Peryferie jako poetycki topos, czyli Bohdana Wrocławskiego centrum świata w Kątach Rybackich

 

Wrocławski udowadnia, że poetycki język opisujący świat może być źródłem zachwytu. Oto wiersz „Il Silenzio – studium w szarości” otwierający jego „Wiersze wybrane”:

 

Mężczyzna siedzi przy stole

książki na parapecie przysłaniają mu światło

 

W półmroku czyta wiersz Roberta Lovella o umieraniu

od dłuższego czasu próbuje zrozumieć swoją śmierć – rozpisuje ją

niemal w sposób sceniczny

jakby stawiał znaki interpunkcyjne przy każdym oddechu

 

już wie że można być scenarzystą reżyserem i aktorem

a gra w każdym akcie komedii

jest niczym wpływanie małego strumienia

w ciszę oceanu

 

zauważył że znajomi telefonują do niego coraz rzadziej

w gruncie rzeczy

nie przeszkadza mu to – odczytuje jako znak umykającego czasu

 

W wyobraźni stara się odnaleźć siebie dawnego

słucha grającą na trąbce Il Silenzio Melisse Veneme

aż do tego momentu

w którym orkiestra włącza się w krwiobieg utworu

 

powraca do książki Lovella

szelest kartek wytrąca równowagę w pokoju

powietrze przepływa spokojnie przez jego wyciągniętą dłoń

 

i ginie gdzieś w zupełnie nieokreślonej przestrzeni

za otwartym oknem

 

Kiedyś myślał że śmierć nigdy nie będzie jego udziałem

 

dziś dostrzega – każdego dnia jakaś maleńka część ciała

opuszcza go

przemierza ogromne przestrzenie kosmosu

 

pozbawiona jego oddechu

przerażona ginie w ciszy nie do zaakceptowania

 

to codzienność i jej tło

odczytane jakby znajdowało się za brudną szybą

którą swoją obecnością

pokaleczyły liczne sztormy krzyki mijających pór roku

 

nadal próbuje odnaleźć nieodległe przecież fragmenty młodości

i dzieciństwa do których chce się uśmiechnąć

ale wargi zaledwie wykrzywiają się

w jakimś niezrozumiałym szaleńczym grymasie niepokoju

 

mężczyzna odkłada książkę na stolik

przez chwilę zatrzymuje dłoń na jej okładkach – jest w tym czułość

całej biologicznej potęgi wszechświata

 

powrót do muzyki wydaje mu się zbyt śmiały

 

dlatego odwraca się do światła

i przez moment kieruje wyobraźnię

do pobytu Norwida w Domu Świętego Kazimierza w Ivry

być może przywołuje kogoś jakiegoś Michała Zaleskiego

 

czuje narastający ucisk w piersi

próbuje podnieść dłoń na wysokość serca

 

słyszy coraz głośniejszą muzykę

natrętność grającej trąbki wydaje mu się nie do wytrzymania

 

Il Silenzio wyszeptuje

chcąc wzrokiem odnaleźć płaszcz którym mógłby się przykryć

 

trąbka milknie

 

dłoń podniesiona do serca opada takim gestem

który wyrównuje wszystkie niedoskonałości świata

 

Właśnie język, nie sam świat, ten wszak pokracznieje nam coraz bardziej i coraz trudniej o wspólne miejsca, one raczej nas różnicują i wcale nie muszą kogokolwiek zachwycać, tylko dlatego, że zachwycają autora. U Wrocławskiego jest inaczej. Jego wiersze same się opowiadają, one są pisane od człowieka do człowieka. Jeśli się upieram – a się upieram – że wiersz jest jednostką rozrachunkową w rozmowie poety ze światem, to rozmowa, którą wiedzie Wrocławski jest klarowna, czysta, przepełniona jasnością nawet, gdy widać – a widać – ile siły go to kosztuje, gdy pisze wiersze przerażająco dosłowne, choćby te o swoim odchodzeniu, bo tom pożegnalny i w treści i w nastroju. Widać w tych wierszach, że poeta wie o odchodzeniu więcej niż nam o tym mówi, choć dzieli się przecież przeżywaniem, doświadczaniem odchodzenia dość obficie. Tę jasność, całą prawdę tej jasności otrzymujemy jak na dłoni, doświadczamy jej, możemy jej dotknąć: jeżeli pisze o miłości, to miłość ma imię. Jeśli pisze o dłoni, to czujemy jej dotyk. Bezpośredniość odczuwania, którą funduje nam poeta to jest szczególny dar dla czytelnika. Dawno nie dotykałem tak świata, a tak naprawdę drugiego człowieka poprzez wiersze, Bohdanie. Mógłbym w tym miejscu napisać, że te wiersze są wzruszające, bo są, ale to byłoby zbyt mało. One są poruszające, poruszają te pokłady ludzkich emocji, które są odległe od zgiełku codzienności (choć są w niej głęboko zanurzone, bo to ona nas kształtuje), więc dzielenie się nimi wymaga otwartości i… odwagi, duchowej, psychicznej, międzyludzkiej. Wrocławski w „Wierszach wybranych” na tę odwagę się zdobył już od samego początku, od pierwszych dwóch wierszy – oto drugi:

 

Ostatnia fala

                                               Bogusi

 

Już wiem odpłynąłem zbyt daleko od brzegu

abym dał radę abym miał jeszcze siłę powrócić

 

I ta ciekawość tego co jest za horyzontem

 

Dlatego proszę nie stój dłużej

w deszczu na brzegu

Nie patrz jak drobinami piasku przelewa się ostatnia fala

i zastyga w świeży kopczyk niepamięci

 

Wróć do domu

Zaparz gorącą herbatę z cytryną

 

Wiesz że także ten wiersz został osierocony

 

Wyciągnij dłoń Zapewne będzie drżała

To szczegół bez znaczenia

 

Rozłóż palce w ten sposób w który

ja je rozkładałem przed pocałunkiem

 

Widzisz przepływające w poprzek dłoni światło

 

Czujesz ciepły oddech

na opuszkach palców który powoli

przesuwa się wzdłuż dłoni

To płynie ostatnia fala

pełna kolorowego krzyku mew

słońca zapadającego się w głąb szlochu

 

Morza z dnem otwartym

jak rozłupany sztormem orzech

 

Spójrzmy na didaskalia. To tylko dłonie, wiatr, ciepły oddech, woda a nad nią (kolorowy!) krzyk mew, okruchy gestów jak okruchy życia - a ile w nich pełni, ile mówią. Wydobyć z normalności wrażliwość i piękno, wydobyć z niej wrażliwość na piękno, to poetycka robota najwyższej próby. Uwrażliwić, upięknić czytelnika wcale mu nie kadząc, pisząc po prostu o sobie i od siebie udaje się mało komu w dzisiejszej literaturze stawiającej na łamańce językowe, na eksplorację często wykraczającą poza komunikatywność poetyckiego przekazu, bo trzeba być oryginalnym, wyróżnić się, zaskoczyć.  Nie trzeba, nasz świat jest tak naprawdę pod podszewką codziennej multiplikującej się kakofonii dość prosty, tylko trzeba dojrzeć, by to dostrzec.

Wrocławski ma na to dostrzeganie własny sposób jawiąc nam się jako klasyk, kontynuator klasyki w jej najlepszym wydaniu. „Lepi” bowiem swoje wiersze, swoją rozmowę ze światem z tych samych doświadczeń, sytuacji, momentów, obrazów, spojrzeń, gestów, słów i półsłówek, niedopowiedzeń, rozmów, milczenia, spojrzeń i zamyśleń, które są, bywają udziałem każdego z nas i robi to w n a s z y m  języku, n a s z y m  w tym sensie, że nie sili się na wymyślanie  poetyckich praw grawitacji od nowa, nie prywatyzuje swojego poetyckiego idiomu w sposób, który blokuje lekturę, choć przecież ma ów idiom bardzo swój, bardzo  zindywidualizowany, niepowtarzalny, charakterystyczny i ciągły, bo taki sam od początku, od „Linii Krat” (Wydawnictwo Morskie, 1967) poprzez „Inny smak księżyca” (Wydawnictwo IBIS, 2006), „Skazanego na peryferie” (Wydawnictwo Pisarze.pl, 2018) aż po „Wiersze wybrane”. Wrocławski klasykiem jest, bo... na nic się nie sili, pisze tak swobodnie, że ta swoboda aż… czytelniczy dech zapiera. I to nader często. Zwracam uwagę na tę swobodę także dlatego, że mówię tu o  c z y t e l n i c z e j  swobodzie  autorskiego pisania, jakby to dziwnie nie brzmiało: chodzi więc o moją, czytelnika swobodę i łatwość odbioru a nie o łatwość samego pisania, której za Wrocławskiego nie orzekam. Więcej nawet, jestem głęboko przekonany o nieprzebranym morzu karpieli duchowych i językowych, które są ukryte za każdą literą „Wierszy wybranych”. To wynika z atmosfery narzuconej czytelnikowi przez odchodzącego poetę. Bo - bądźmy uczciwi – to tom pożegnalny. Wróć proszę, Czytelniku,  do dwóch pierwszych, zacytowanych tu wierszy. Tak nie pisze się ani na początku poetyckiej drogi, ani w drugiej czy trzeciej młodości, tak się nie układa wyboru wierszy po drodze, tak się układa wybór  ostatni. Odchodzący poeta Bohdan Wrocławski wie, że to, co w życiu najważniejsze nie jest ani krzykliwe, ani nachalne, ani ekstrawaganckie. Wie, że najważniejsze sprawy, rzeczy, sytuacje dzieją się na co dzień, wydarzają się w naszej zwyczajności, dotykają naszej skóry, naszego bólu, naszej gruboskórności (bez której byśmy nie przetrwali) i wrażliwości (dzięki której jesteśmy, a przynajmniej bywamy, bardziej ludzcy), miłości, leku, radości, żalu, śmiechu i łez. To wszystko wyjawiają nam kolejne wiersze Wrocławskiego, ot, choćby takiej jak „Zdjęcie z autografem”. Powtórzę jeszcze raz – tylko poezja  k l a s y c z n i e  d o s k o na ł a  pozwala dostrzec w codzienności i zwyczajności jej  n i e z w y c z a j n o ś ć  i  n i e co d z i e n n o ś ć. Dostrzec i umieć przekazać tych kilka wartych przekazania spraw np. że jest muzyka, muzyka rangi tej, którą śpiewa Ella Fitzgerald, która śpiewała całą sobą, która śpiewała właściwie całym swoim życiem, do którego głos był tylko/aż dodatkiem:

 

Zdjęcie z autografem

 

Zaparkowałem na niewielkim klifie

wszechstronne morze wdzierało się szarym kolorem

w górę aż do nieba z nisko zawieszonymi chmurami

 

listopad otwierał swój dwudziesty pierwszy dzień 2017 roku

 

W Apollo Theater w nowojorskim Harlemie 21 listopada

w kulisach niewyraźnie rysuje się postać Chicka Webba

zaplątany między oświetleniowcami i akustykami z bólem głowy

po wczorajszym przyjęciu

 

zastanawia się po jaką cholerę przyjechał do teatru

miast siedzieć w domu i szykować program swojej orkiestry

na sylwestrowe zakończenie wkrótce mijającego 1934 roku

 

Wkładam kasetę do samochodowego radia

Ella Fitzgerald and Her Faumos Orchestra

 

Tę debiutującą Ellę Fitzgerald

słuchał w kulisach nowojorskiego teatru w Harlemie Chick Webb

 

mimo bolącej głowy czarna dziewczyna wydała mu się objawieniem

krwią która powinna pulsować najlepszymi rytmami

w prowadzonej przez niego orkiestrze

 

Po jego śmierci ona przejęła orkiestrę

 

W dziesięć lat później

w czasie powstania warszawskiego w nieodległym Milanówku

urodziłem się ja

słuchając zupełnie innych rytmów brzmiących na zewnątrz

 

W latach siedemdziesiątych na aukcji kupiłem zdjęcie Elli z jej autografem

nie było już jej na tym świecie

 

na fotografii stała prosto z dłonią odstającą od reszty ciała

jakby chciała jeszcze wykrzyczeć wyśpiewać zamkniętą przestrzeń zdjęcia

być może powiedzieć tylko mi coś bardzo ważnego artystycznie

zaskoczyć tym razem nie śpiewem ale gestem uskrzydlającym scenę i jej kulisy

 

jakiś matowy cień zarysowany na fragmencie kurtyny

ostro kontrastował z sukienką pełna kolorowych kwiatów

autografem napisanym niedbale cienką szminką do ust

który wdzierał się na wysokie czoło

w uplecione do góry włosy spięte szeroką jedwabna opaską

 

W młodości wyobrażałem sobie że odwiedzę kiedyś Newport News pójdę

brzegiem James aż do tego miejsca w którym wpada ona do zatoki Chespeake

i małych drewnianych butwiejących ze starości dokach odnajdę tamten

świat i rytm nieodległej przecież murzyńskiej muzyki

 

Nie odwiedziłem Newport News ani Beverly Hills

ani Stanów Zjednoczonych

 

w licznych przeprowadzkach gdzieś zginęło zdjęcie Elli

 

Jest rok 2017 klif na brzegu Bałtyku pośród sosnowych drzew na parkingu

w starym samochodzie siedzi siwy mężczyzna

słucha śpiewającej Elli Fitzgerald

 

i jak mały chłopiec oddaje się ciągle wszechobecnym w nim marzeniom

  

 Wrocławski też pisze całym sobą, dlatego jego wiersze, każdy z nich, są jakoś totalne, pełne, całościowe. Gdyby nie pisał całym sobą, gdyby nie pisał „bebechami” – przepraszam za to określenie, ale ono jest w tym miejscu uczciwie, niezbędne nawet – też zapewne dostalibyśmy dobre wiersze, ale bardziej ukierunkowane w swoim przekazie, powiedziałbym – bardziej zindywidualizowane, nie totalizujące sytuacji autora i odbiorcy.

Być może ta łatwość czytelniczego odbioru poezji Bohdana Wrocławskiego  bierze się z pominięcia tej – zawsze kuszącej – chęci przypodobania się publiczności poprzez odróżnienie, własny język, własne przesłanie, w których poszukiwaniu brniemy czasami zbyt daleko zapominając o tym, co wiedział już Heraklit a przypomniał Wittgenstein: język już u swych źródeł jest społeczny, wspólny, nie jest prywatny. Prywatny język nie istnieje, co dla poetów bywa kłopotliwe o tyle, że chcemy, co normalne, wyróżnić się własnym myśleniem, własnym głosem, własnym idiomem poetyckim, w końcu to my piszemy swoje wiersze a nie ktoś inny. I to normalne, ale stanowi jedynie zewnętrze poetyckiego przekazu. Nie warto na nim się skupiać szukając poetyckich gejzerów i wodotrysków. Warto robić z tego inny użytek  - tak jak czyni to Wrocławski. Jego wiersze pisane są z poziomu pewnej podskórnej, cielesnej wręcz głębi naszego życia, są pisane z tego poziomu, który jest gatunkowo nam wspólny. I stąd ta łatwość dotarcia do czytelnika ze swoim przekazem, którą widzę  - tak Cię czytam, Bohdanie – u Wrocławskiego. Jeżeli jestem na poziomie wspólnoty, także językowej (bo nie ma prywatnego języka i „prywatnych” ludzi, co Arystoteles już określił definiując nas jako istoty społeczne właśnie), to pewien wspólnotowy sposób porozumiewania się, mówienia do siebie i podobieństwo odczuwania, odbierania świata mamy jakoś zagwarantowany, zabezpieczony. I to, moim zdaniem, w sposób naturalny  wykorzystuje Wrocławski. Zwróćmy choćby uwagę na to, jak swobodnie w jednym wierszu pojawia się u niego, bezkolizyjnie obok siebie funkcjonując, kilka osobowych sposobów narracji: myślę tu o pisaniu, prowadzeniu wiersza z poziomu „:my”, ale i – w tym samym wierszu – z poziomu „ty” czy z poziomu autorskiego „ja”. Widać to choćby w wierszu:

 

Urodzony w nocy

 

Prawdopodobnie ktoś kto urodził się w środku nocy

w momencie w którym wiatr przyciska oddech do ziemi

a stada średniowiecznych czarownic

opuszczają nas

zrozumie

nadszedł czas sztormu

 

najbardziej intymne sny cofają się w głąb lądu

 

śpimy w zdumieniu które charakteryzuje

niemowlęta z zaciśniętymi koło głowy piąstkami

nikt nie grzeszy grzech pierworodny

został zmazany lub zaginął tak

jak ginie echo wśród oszalałych

piasków pustynnych

 

powoli wymijamy się z naszymi pragnieniami

potrzebą biegania na bosaka po porannych trawach

osypanych rosą

chęcią trzymania kobiecych dłoni

przy swoich wargach

oddechem

starszym niż groty skalne na obrzeżach Pienin

 

w gruncie rzeczy

wiecznie budzi się w nas to

co jest najbardziej kruche

jakieś gesty na peryferiach cywilizacji

imperium rzymskiego odłupane fragmenty ceramiki

na których nie zdążyliśmy zapisać własnego imienia

z nadzieją że odczytają je inni

 

klucze bocianów

w ciągłej wędrówce między kontynentami

cień nieuchwytnego natchnienia

które czasami odwiedza nas w dni świąteczne

 

ale przecież dostrzegamy to aż nazbyt wyraźnie

umierają wiersze

ich skrzydła trzepocą nerwowo

w poprzek naszej zadumy

i rozwieszonej w kącie pajęczyny

lub odwiedzają nas

pola bitew pełne rudych ruchów

w ciszy tak skondensowanej

że nikt nie może jej odczytać

 

pragniemy powracać nawet wtedy

kiedy zamarzną w nas

wszystkie nie odczytane myśli

 

milczysz zafascynowany swoją obecnością

palce w głębinach odczytują ostrość wrzosów

traw nadbrzeżnych

pawich oczu na skrzydłach

schnącego od wiatru motyla

rdzy rozkładającej nasze wzruszenia

 

trzeszczą poszycia dachów pęka więźba

niczym bukiet rozlanego mleka

stygnie niebo osypane spróchniałym drewnem

w poprzek naszych ciał otwierają się autostrady

w upalne poranki wysycha krwiobieg

 

alfabet zbyt ciasny abyśmy mogli w nim

zapisywać nasze zdumienia

 

być może

tymczasem spadł pierwszy wiosenny deszcz

na krawędzi dachu starego domu usiadł anioł

ruchem pełnym zniecierpliwienia

poprawiał opadające pióra

był garbaty

coś szeptał zbyt jednak odległego

od czasu w którym zabłądził

abyśmy stojący na poboczu jego westchnień

mogli to odczytać i zrozumieć

jego twarz rozkapryszonego dziecka

nieskoordynowane ruchy skrzydeł

krople uderzające w rynnę ich muzyka

w środku gwarnego miasta

dotarły do mnie w tym czasie

kiedy niebo spurpurowiało

od wysiłku zachodzącego słońca

zrozumiałem nigdy nie uda mi się odlecieć

skrzydła nasączone wodą i niespełnieniem

w czasie zamieci śnieżnej przemarzły

strzępią się

z nich kolorowe sny fantazyjne piaskowe wydmy

zamki

ołtarze

składające się do wewnątrz rozgorączkowanego ciała

szkwał oczyszczający maszty

z resztek żagli i naszej zadumy

 

cóż można czcić bardziej od własnego pogaństwa

i barbarzyństwa

 

milkną w nas pałace Rzymu

błagania gwałconych kobiet dym pożarów

oczyszczający ulice z zarazy

galerie pełne

wyobraźni starych mistrzów

 

cóż można czcić bardziej od własnej niechęci

być może nic nie znaczące skrzywienie warg Hamleta

kłus małych tatarskich koników

dochodzący do naszych pragnień

ze środka średniowiecza

 

stosy palonych przyzwyczajeń

cywilizacji osieroconej z naszej godności

ciał niebieskich wypalonych przerażonych

brakiem światła i tlenu

wiecznie krążący wokół obojętności wszechświata

 

jak my spadający ze szkolnych tablic

w głąb własnej dorosłości

wiecznie szukający miłości i spełnienia

 

Ale żeby nie było tak łatwo z tą łatwością, to powiedzmy od razu, że klasyczność Wrocławskiego, o której już wspomniałem, wynika także z tego, że jest on poetą kultury i to kultury z czasu, gdy była ona – przy całym swoim zróżnicowaniu – czymś jednym: dzieliliśmy wtedy świat na świat kultury i świat barbarzyństwa (także tego „cywilizowanego” barbarzyństwa), prostactwa (nie mylić z prostotą). Wtedy jeszcze zdegenerowanych form życia, a więc i kultury nie nazywaliśmy pop-kulturą, bo kultura w naszym pokoleniu dopiero ledwie zaczynała się pauperyzować, u-pop-kulturniać, dowcip zaczął przegrywać z rechotem, sznyt szarmanckości i kindersztuba zaczęły przegrywać z wulgarnością i chamstwem, także językowym. Wrocławski pisze swoje wiersze w starym dwubiegunowym paradygmacie: kultura – barbarzyństwo, dlatego jego wiersze są  m o c n e, bywają   p o t ę ż n e, bo stoi za nimi owa kultura i są  w y c o f a n e,  o d c h o d z ą c e, jakoś przegrane, bo przegrana jest kultura, z której wyrastają. Ale to już nie jest kłopot Wrocławskiego ani mój, chociaż tęsknotę i nostalgię za odchodzącym światem w nich widać aż nadto wyraźnie. Nie martwię się jednak, Bohdanie, pomny przesłania z „Lamparta” Tomassi de Lampedusy, gdy o jednym z bohaterów powiada się tak: „Myśl o śmierci rozpogadzała go zawsze, tak jak zawsze niepokoiła go śmierć innych ludzi, dlatego że ostatecznie jego śmierć będzie może przede wszystkim śmiercią całego świata.

Świat poetycki „Wierszy wybranych” jest ubogacony o wiersze szczególnie mi bliskie, bo dedykowane poetyckim przyjaciołom Wrocławskiego, których miałem zaszczyt znać i ja. Wymieńmy  kilka tytułów „Z praskich przedmieść odnotowani”, „Wracając do Kątów Rybackich”, „Łatanie żagli”, „Ktoś jeszcze łka”. Te wiersze też należą do kultury, kultury ludzkiej i poetyckiej wspólnoty dusz i serc, dłoni i spojrzenia, radości i żalu, dumy i lęku – które dzielimy ze sobą.  Wiesz, Bohdanie, że ta wyliczanka nie zastąpi tego, o czym myślę i o czym myślisz Ty pisząc i wspominając Andrzeja, Krzysztofa, Jerzego.

Kultura, wszystkie do niej odniesienia dzieją się w tej poezji w sposób naturalny, nie są tylko wtrącanymi błyskotkami znamionującymi erudycję autora – pełnią one funkcję spoiwa intelektualno-emocjonalnego, którego się nie wyjaśnia, bo jest oczywiste jak oddychanie, słuchanie (muzyka), podanie dłoni. Kultura w wierszach Wrocławskiego jest jego intelektualnym DNA, dlatego dzieje się ona w nich w sposób bezkolizyjny, jakby mimochodem, niemal niezauważalnie, niejako przy okazji. Ten sposób operowania kulturą, jej elementami (obrazy, utwory muzyczne, sceny filmowe czy teatralne, literatura) pozwala na coś, czego w takim natężeniu i sposobie nie znajduję nigdzie indziej, pozwala mianowicie poecie przenieść ją na peryferie swego świata, peryferie dwojako rozumiane, raz że na ów nadmorski skrawek ojczyzny z wyboru w Kątach Rybackich a dwa że pozwala wyewoluować ją w prywatnym doświadczeniu, które zawsze jest jakoś peryferyjne wobec ogromu świata. Peryferiami i na peryferiach jako poetyckim toposem Wrocławski operuje znakomicie. Dlatego to, co u innych często jest nieprzekraczalne, dwudzielne, kultura i przyroda, tutaj stanowią jedno: spójny kosmos poetycki, kosmos w starym, pierwotnym a zapominanym często znaczeniu - porządku. W „Wierszach wybranych” Wrocławski porządkuje siebie, swój świat, spuściznę życiową i literacką, pamięć, uczucia (przywołane akapit wcześniej wiersze poświęcone żonie i przyjaciołom). To porządna robota, Bohdanie, możesz być zadowolony, Ja jestem wielce.

Andrzej Wołosewicz

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Wszystkim osieroconym

 

Niebo, do którego odeszły nasze matki najprawdopodobniej jest proste, bardzo zwyczajne i pozbawione naszej wszechobecnej elokwencji, wszelakiej sztuczności i pozerstwa oraz tych wszystkich wystudiowanych min czy nagminnie przybieranych postaw na pokaz. Jest niebem absolutnie czystym i niebem najprostszym, bo złożonym przecież z: czułości, z poczucia jakiegoś braku i z tej gigantycznej tęsknoty, jest niebem: wędrowców, zwykłych, jak najzwyczajniejszych ludzi, tych, którzy czują się osieroceni przez nasze Matki i ich... prozaiczne przecież i jakże typowe dla  zwyczajnego ludzkiego życia (taka przecież kolej Rzeczy) odejście...

Pod koniec ubiegłego (2022) roku ukazał się tradycyjnie już nakładem Wydawnictwa Adama Marszałka tom jakże niezwykły, tom jakby kompletny, tom dla wszystkich osieroconych – będący wyborem wierszy i refleksji Marka Wawrzkiewicza, a zatytułowany nader skromnie „Pierwsze i ostatnie”. To tom fenomenalny zarówno w swej prostocie jak i w najzwyczajniejszym na świecie odbiorze. Ostentacyjnie zwracający się, najotwarciej jak to tylko możliwe, do naszych uczuć pierwotnych, do nostalgii elementarnej i do stanów, właściwie podstawowych. Ta, przywołana przeze mnie nieco przekornie, ostentacja, to mimowolne przymuszenie nas do ściągnięcia tych wszystkich masek, oręży czy zbroi i odrzucenia wszelkiej posiadanej broni. Stajemy się oto… bezbronni. Nadzy i bezbronni. Niewinni jak dzieci.

Pozwólmy wypowiedzieć się w tym miejscu Markowi Wawrzkiewiczowi:

(nie chcę być bowiem gołosłowny)

 

„Przecież przestajemy naprawdę być dziećmi, kiedy umiera matka. Niezależnie od wieku stajemy się sierotami. Tak uważam. Wisława Szymborska napisała:

Syn prawdziwej kobiety

Przybysz z głębi ciała

Wędrowiec do omegi

Wędrowiec jest samotny. To o wszystkich osieroconych”.

Tak kończy poeta ten swój wyjątkowy i okolicznościowy tom, a zaczyna go wierszem wręcz niesamowitym:

 

Matka

 

Niebo, w którym 12 grudnia zamieszkała moja matka,

Nie jest przesadnie dostojne. Starawa wersalka

Z wytartych chmur, w kącie błękitnej kuchni

Miniaturowa śnieżyca, w której chłodzi się ambrozja

Przypominająca smakiem mleko lub herbatę.

Kilka ulotnych sprzętów,

Nieziemskie hologramy rodzinnych zdjęć,

Telewizor z białym ekranem i radio

Nadające dobre, spokojne wiadomości.

 

Stół pływa na ciepłym strumieniu.

Matka unosi się nad nim. Nakrywa go

Kwitnącym lnem, rozstawia przejrzyste talerze.

Musi być gotowa. Pewnie przyjdą synowie,

Może wpadnie Ojciec Pio. Po kolacji.

Zagrają w remika.

 

Jest mniej zgarbiona. Nareszcie

Odrosły jej włosy. Są jeszcze siwe,

Ale już powoli czernieją. Twarz gładka.

Tylko ręce nie chcą się odmłodzić.

Nie można z nich wygnać zmęczenia.

Ale ogólnie jest nieźle. Przegląda się w krysztale gwiazdy:

Ładnie jej w tym popielatym sweterku od Teresy.

Patrzy na telefon.

Ma – nie wiadomo czemu – kształt serca.

A kiedy dzwoni świetlistą nocą

Zapala się w nim coś w rodzaju

Różowego płomyka.

 

Jeszcze trzeba odgrzać parówki cielęce,

Pokroić chleb niebieski tym co zwykle promieniem,

Powiesić ręczniki z obłoków

Na wierzbie nad stawem

 

Dobrze, że pogoda się wypogodziła,

Łagodnie słońce świeci z wszystkich stron.

Zdążą. Zdążą przed złotawym zmrokiem.

 

Już jedziemy Mamusiu.

 

Tak, Mamusiu. Jedziemy już. Jedziemy grupą, razem. My, wspólnota wszystkich osieroconych. Ja akurat piszę ten tekst 13 marca 2023 roku. Poniedziałek. Imieniny Krystyny. Zawsze, rok w rok, kupowałem mamie tulipany. Kolory przeróżne, ale najbardziej lubiła te żółte. Dziś też są i będą żółte. Przy grobie jest na szczęście taki wazon, lecz płatki marcowego śniegu pokrywają ten kolor swoją bielą. Jest zimno. Mało wiosennie. Może to i lepiej. Kiedy wkracza wiosna ból ocieplony pierwszym słońcem jakoś mocniej doskwiera. Niebo, w którym 17 maja zamieszkała moja mama jest chyba podobne do nieba Mamy Marka Wawrzkiewicza. Krząta się w nim i czeka na mnie, na spokojne wiadomości, na łagodną rozmowę, jak to w tym roku znów zakwitną jaśminowce i siądziemy na tarasie powspominać niesforną rodzinkę. Będziemy tam siedzieć z całym naszym zwierzyńcem oraz krzątającą się Jadwigą, która poda nam jakieś pyszności. Zdążę Mamo. Napisać wiersz, pewnie nie taki jak Marek, ale choć spróbuję za nim podążyć, może nie byłem zbyt dobrym synem, ale chciałem dobrze, a wychodziło, no wiesz, jak wychodziło, ale zdążę… z pewnością zdążę, zaczekaj.

W wierszach Marka Wawrzkiewicza nie odnajdziecie tego Herbertowskiego patosu, tych arcyfilozoficznych meandrów zapisu, tego Miłoszowego monumentalizmu, ani Norwidowskiego tragizmu. Nie odnajdziecie też Różewiczowskiego prozaicznego i mocnego opisu rzeczy ważnych, ale jednocześnie odnajdziecie w tych wierszach coś o wiele potężniejszego, coś wręcz na dzisiejsze czasy niesłychanego, coś co czytającego chyba bardziej niż to możliwe przejmuje, jeśli nie najbardziej: ściska za gardło, wznieca wzruszenie, powoduje niejaką suchość w ustach i zatrzymuje choć na chwilę czas wywołując z czeluści sumienia i wspomnień te najczulsze z prawdziwych – dźwięki dzwonów naszego życia. Prawdziwego życia.

To czysta Poezja w swym oszczędnym minimalizmie. Przekraczająca samą siebie. Poezja w detalu, w najprostszym i najmniejszym zdarzeniu, w czynności, w chwili i w dotyku, w spotkaniu, w śniadaniu, w obiedzie czy w kolacji, w drobiazgu, w chwili najmniej związanej z poezją... okazuje się – a jednak to jest najwierniejsza Poezja. To mistrzostwo być może nieuświadomione, wypierane przez konkurencję, stąd tak mało się przez całe lata dostrzegało tego wyjątkowego i świetnego poetę. Potrafił on bowiem w całej swej twórczości niemal niezauważenie przekuć wszystkie te warstwy opiewanej obficie wartości lirycznej wierszy największych polskich poetów we współczesną lirykę zwyczajności w nadzwyczajność poezji najwyższych dziś lotów i do tego bez napuszenia i bez tych wszystkich wspomnianych masek, bez symboli i atawizmów, i bez tych kluczy i wytrychów zaciemniających całość, a ukazując bezpośrednio realną siłę poezji w rzeczach, w sprawach i w uczuciach najprostszych, najmniejszych, a jednocześnie najbliższych właściwie każdemu człowiekowi na tym padole. Nie każdy bowiem zawiesi flagę na Reichstagu, ale każdy zapłacze żegnając odchodzącą matkę. To moment najważniejszy. Być może przełomowy.

Niemal każdy zatem wiersz Wawrzkiewicza to jakaś osobno opowiedziana historia. Jakaś całość, w której banalność zdarzeń, wydarzeń, spotkań, refleksji uwznioślona jest metaforą jakże zaskakującą, delikatną, wyrafinowaną i jaskrawą, czyniącą z naszej... prozy życia – poezję właśnie. W efekcie Wawrzkiewicz czyni nas i nasze życie po prostu lepszymi. Wynosi nas – czasami na siłę, czy chcemy czy też nie – ponad naszą przyziemność. Ocala nas. Tak. Nie zwątpię w użyte, tu i teraz, tak odważnie użyte, słowo: – Wawrzkiewicz nas ocala, ocala nas, samych przed sobą, przed naszą, zanurzoną w podłych czasach: przed małością, małostkowością i brakiem wręcz sumienia nadając naszym sumieniom wymiar poezji. Tak działają te wiersze. Nie da się tego nie dostrzec. Działają mocniej niż te słynne już „ciężkie Norwidy”, ale działają tylko na... szczerych wrażliwców, ludzi na tyle odważnych, aby się tego nie wstydzić, aby się do tego przyznać, po odłożeniu imponderabiliów, po prostu dla prawdziwych kobiet i prawdziwych mężczyzn…

Nasz świat bowiem to dżungla. Coraz bardziej i coraz dosłowniej. Nasz świat to żywioł teatralnie urozmaicony, doskonale wyreżyserowany i skrojony na miarę. Jak pisał dawno już temu Edward Stachura:

 

Ty i ja teatry to są dwa

Ty i ja

Ty ty prawdziwej nie uronisz łzy

Ty najwyżej w górę wznosisz brwi

Nawet kiedy źle ci jest to nie jest źle

Bo ty grasz

Ja cały zbudowany jestem z ran

Duszę na ramieniu wiecznie mam

Lecz kaleką nie ja jestem tylko ty

Bo ty grasz

 

I tak parafrazując refleksją barda mojego dzieciństwa poszliśmy o wiele za daleko. Gra tak mocno weszła nam w krew, że przestaliśmy odróżniać grę od rzeczywistości. Zesnobowaliśmy sztukę do granic pojmowalności, zdenazyfikowaliśmy wartości, pojęcia i znaczenia, wynaturzyliśmy język i rytmikę słowa, nagradzamy kompilacje naśladownictw oraz kicze zagmatwań udające wyrafinowanie i elokwencję, a nie posiadające niczego pod warstwą sztucznej patyny elegancji i szpanu. W tym kontredansie pseudoartyzmu zwracamy jeszcze uwagę na to kto bardziej zaszokuje odbiorcę, bardziej go wdepcze w fotel i wręcz narobi mu na głowę, aby to potem wetrzeć i wmówić mu, że go odmłodzi tą jakże świeżą ambrozją ekskrementu. Takich dożyliśmy czasów. Galerii potworności dla zmanierowanych idiotów, czynionej przez idiotów, dla idiotów, dla niepoznaki zwanych elitami. Świat stanął na głowie. Szyderstwa dotknęły już: Herbertów, Miłoszów, Norwidów i Różewiczów. Nie dotknęły Wawrzkiewiczów, gdyż będąc tożsamo utalentowanym poetą nie załapał się na czasy, kiedy książka była podstawowym dokumentem kulturowym, a poezja znacząco wpływała na duchowość społeczeństwa. Załapał się (na etapie docenienia i owocowania) na czasy podziałów i rozliczeń, na czasy przełomu i na czasy dziarskiego pochodu barbarzyńców ponad epoki i historię oraz czytanie jakichś tam książek. Wyprowadził sztandar – fakt: godnie i z podniesionym czołem, ale ten sztandar nowy, bardzo dziś barwny i tęczowy, już czeka w Ratuszu Miejskim na swoją godzinę, czeka aby zająć miejsce tamtego sztandaru, a przy okazji nas wszystkich (SPP, ZLP, PenClubu) na Krakowskim Przedmieściu pozbyć się jako reliktu przeszłości. Na pocieszenie to „wrogie przejęcie” odbywa się również bez publiczności. Bez publiczności to dziś znak rozpoznawczy literatury i literatów, lecz skąd ma się wziąć publiczność w nieczytającym społeczeństwie, a nawet pośród niektórych poetów, którzy piszą wiersze, samemu niczego nie czytając. Takie to są i wiersze, ale, zostawmy to i wróćmy do Matek naszych maleńkich mieszkanek...

 

Mały balkon nasturcja porasta

I trzepocze na wietrze firanka

Świecą zmierzchem w ciemnej ścianie miasta

Naszych matek maleńkie mieszkanka

 

Pisał kiedyś Wojciech Młynarski, śpiewał Michał Bajor. Wydaje się, że czas takiej poezji nieuchronnie odpłynął. Mamy teraz dosłowność, fakty i liczby, a w nich słowa, które również tracą czar, ale jednak ocalają w nich... poezję. Czy to jest konieczność dziejowa tych czasów? Czego nauczyliśmy się od mistrzów?

 

Siwienie, łysienie

 

Moja mama najpierw siwiała, a potem łysiała.

Nie pamiętam czy farbowała włosy. Jeśli tak

To rzadko. A włosy rzedły. Kiedyś

Kupiliśmy jej perukę w kolorze kasztanu.

Siedziała w niej za stołem i popadła w jakąś

Dziwną, niepodobną do niej, dostojność.

Mniej często się śmiała i mniej cieszyła.

 

Aż zarzuciła gdzieś perukę. I po dawnemu

Cieszyła się i śmiała.

 

Była siwowłosa i łysawa.

I taka piękna.

 

Wszystko już było. Czas epok, czas rozwoju, czas ewolucji i chyba czas poezji. Czas postępu, rewolucji technologii, nowego, wspaniałego świata i czas eliminacji lektur, czas barbarzyńcy bez słów, z kultury obrazka. Człowiek nie łysiał i nie siwiał. Rodził się umierał kiedy chciał, z seksu korzystał kiedy chciał. Śmiał się z piękna, inaczej przedstawiał miłość, nadzieję, a wiarę zamienił w psychoanalityczne doznanie uwolnienia. Samo pojęcie wolności nabrało nowych woni i zabarwień. I człowiek doszedł do ściany. Czy to jest już ten „Mur” Jean Paula Sartre’a?

Mamy dziś w Polsce wielu świetnych poetów. Na poziomie światowym. Dwóch z nich jednak należy jakby osobno wyróżnić. To poeci, którzy odskoczyli swoim epokom, wyszli poza ramy czasów i stylów, kreują swoje pojęcie poezji i swoją prawdę słów. Są poetami bezwzględnie szczerymi, naturalnymi i nieoglądającymi się na zewnętrzny teatr świata. To Józef Baran i Marek Wawrzkiewicz. Jest też oczywiście co najmniej setka poetów dobrych, nawet bardzo dobrych, nawet wyśmienitych, ale to wciąż poszukujący swej drogi, swego głosu, to niczym prawi Szymborska (wielka dama poezji) wędrowcy (kobiety i mężczyźni, ależ to oczywiste), przybysze z głębi ciała, wędrowcy do omegi. Niektórzy już osieroceni.

Ci dwaj poeci wydają się być poetami prawdziwie wolnymi, właściwie napisali już wszystko to, co mieli napisać, a teraz piszą już jakby tylko swoją prawdę, piszą wolnością i szczerością całkowitą, wyzwoloną z mód, póz i całej tej teatralnej fasady przybranych barw wojowników. To poeci wyzwoleni. Przekroczyli Rubikon spętania środowiskiem i autocenzurą. Piszą to, co chcą pisać – z głębi jestestwa i poezji. Teksty wolne, szczere, autentyczne i prawdziwe. Warte każdego Nobla, tylko im nikt dziś takiego Nobla nie da, bo Nobla dziś dostają „poprawni politycznie” misiowie puszyści, pupilki systemu, zgodne wymową i timbrem z duchem czasów, a to duch wyjątkowo żarłoczny. Jakiż to system ogarnął ten duch zapytacie? Nie wiem. Jeśli pytacie, odpowiedzcie sobie sami, jeśli nie pytacie, to już nie pytajcie, i tak uznacie, że bajki wam tu opowiadam. Pozwólcie mi zatem bajać. Kto zechce wysłucha, kto nie wyśmieje. Bajka to bajka. Prawo i maniera.

„Pierwsze i ostatnie”. Tom, z którym się już nie rozstanę. Tom, który zasili mój krwioobieg jak Młynarski, Stachura, Szymborska czy Różewicz z Zagajewskim.

Pewnie już do końca będę pytał jakie jest to niebo, w którym czeka na mnie moja Mama, jakie jest niebo, w którym być może i ja się znajdę, moi najbliżsi, moja kochana Żona, moi przyjaciele poetki i poeci, nasze zwierzęta. Wszystkie zwierzęta i ludzie dobrej woli.

 

Niebo, w którym zamieszkamy będzie starodawne.

Półki z obłoków zmieszczą wszystkie biblioteki świata. Słowo stanie się ciałem

I zamieszka między nami

Każdy pies będzie ze swoim panem, a koty poprowadzą kabaret

Starszych panów. Miski będą pełne, będziemy grać w Ogona, cieszyć się

Światłem i wiecznością

A wiersze będą wszystkie bardzo dobre. Będziemy je czytać kojąc duszę

Wieczorami wspominając ludzi, czasy i miejsca

Bez wojen, zimna i strachu

Za to wznosząc toasty winem, którym nie będziemy się upijać

Bo upijać będziemy się tylko

Nieśmiertelnością

Andrzej Walter

__________________________

Marek Wawrzkiewicz, Pierwsze i ostatnie. Redaktor prowadzący: Szymon Gumienik. Projekt okładki: Krzysztof Galus. Korekta: Zespół. Wydawnictwo Marszałek Development & Press, Toruń 2022, s. 48.

 

 

Plakat

Związek Literatów Polskich Oddział w Szczecinie zaprasza

 

Międzynarodowa edycja konkursu im. Józefa Bursewicza

 

Związek Literatów Polskich Oddział w Szczecinie w ramach VIII Szczecińskiej Wiosny Poezji ogłasza VIII Międzynarodowy Konkurs Poetycki im. Józefa Bursewicza O Złotą Metaforę. Prace można nadsyłać do 31 marca 2023 roku.

Związek Literatów Polskich Oddział w Szczecinie ogłasza kolejną edycję konkursu imienia współtwórcy grupy Metafora, Józefa Bursewicza. Założył ją razem z Andrzejem Dzierżanowskim, Ryszardem Grabowskim i Januszem Krzymińskim. Jest to pierwsza odsłona inicjatywy o zasięgu międzynarodowym.

Na VIII (I) Międzynarodowy Konkurs Poetycki im. Józefa Bursewicza O Złotą Metaforę można nadsyłać zestawy wierszy mailowo i za pomocą poczty tradycyjnej do 31 marca 2023 roku. Adresowany jest do twórców zrzeszonych i niezrzeszonych, którzy ukończyli szesnasty rok życia. Tematyka utworów jest dowolna. Swoją poezję razem z wypełnionymi załącznikami należy wysłać na adres: Związek Literatów Polskich Oddział w Szczecinie, al. Wojska Polskiego 90, 70-482 Szczecin. Można również nadesłać zgłoszenie za pomocą poczty elektronicznej na maila: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Regulamin konkursu znajduje się na stronie internetowej zlpszczecin.pl.

Główną nagrodą jest statuetka Złota Metafora. Zostaną przyznane również wyróżnienia i zauważenia. Uroczyste ogłoszenie wyników zaplanowane jest na czerwiec 2023 roku. Wydarzenie ma się odbyć w Wilii Lentza. Szczecińska Wiosna Poezji organizowana jest przez Związek Literatów Polskich Oddział w Szczecinie od 2016 roku, a z roku na rok inicjatywa się rozwija. Odbywa się nie tylko opisany wcześniej konkurs, ale również spotkania z poezją i innymi dziedzinami sztuki, które się przenikają ze słowem pisanym.

Edyta Rauhut

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Helena Gordziej nie żyje

 

Odeszła poetka miłości

 

7 marca 2023 roku zmarła Helena Gordziej – polska poetka i pisarka. Najstarsza członkini Poznańskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Urodziła się w 1928 roku w Poznaniu. Po maturze znalazła zatrudnienie w administracji państwowej i ponad trzydzieści lat pracowała w Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu. Przez pięć kadencji pełniła funkcję sekretarza Poznańskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Była współorganizatorką kilkunastu edycji Międzynarodowego Listopada Poetyckiego. Również przez kilka kadencji pełniła funkcję sekretarza Komisji Rewizyjnej Zarządu Głównego ZLP w Warszawie. W 1976 roku była współzałożycielem pierwszego w Polsce Stowarzyszenia Artystów Ochrony Środowiska (potem Ekologiczne Stowarzyszenie Środowisk Twórczych „Ekoart", gdzie pełniła funkcję wiceprezesa).

Literacko debiutowała wierszami na łamach Gazety Poznańskiej (1970). Jej pierwszy tom poetycki ukazał się w 1979 roku i nosił tytuł Odchodzące pejzaże. Pisała też adresowane do dzieci utwory prozą (Zegarynka oraz Chodaczek i Truchcik). Tłumaczyła z języka niemieckiego baśnie Hansa Christiana Andersena oraz poezję niemiecką. Opublikowała 50 tomów poetyckich, dwie książki dla dzieci i dwie powieści o tematyce społeczno-obyczajowej (Bramy czasu i Ładny pogrzeb). Jej wiersze umieszczono w Antologii Tysiąclecia IRBIS z 1998 roku, a także w innych antologiach i podręcznikach szkolnych. Dariusz Dariusz Tomasz Lebioda napisał o niej: Poetka nie ulegała modom, nie wdawała się w grupowe kontestacje i inkantacje.

Jej wiersze przetłumaczono i opublikowano w językach: greckim, serbsko-chorwackim, czeskim, niemieckim, rumuńskim, ukraińskim, hiszpańskim i francuskim.

Otrzymała wiele nagród i odznaczeń, m.in.: Nagrodę Jana Kasprowicza (1999), Nagrodę "Fotel Horacego" wręczoną przez kapitułę II Międzynarodowego Kongresu Poetów w Lublinie, Nagrodę XV Międzynarodowego Listopada Poetyckiego za Najlepszą Książkę Roku, Nagrodę Funduszu Literatury, Nagrodę XV Międzynarodowego Listopada Poetyckiego, medal Zasłużony Kulturze - Gloria Artis (2008), Złoty Medalem Labor Omnia Vincit od Towarzystwa im. Hipolita Cegielskiego za osiągnięcia poetyckie i działalność kulturotwórczą. Miała 95 lat.

 Fot. w tekście: Andrzej Dębkowski