Aneta Kielan-Pietrzyk
Interesuje mnie chropowatość blatu...
Jerzy Stasiewicz – poeta i prozaik z Nysy. Autor i gospodarz literackich spotkań „Z bitwą w tle”. Artysta bardzo aktywny. Bierze udział w licznych zjazdach poetyckich i plenerach artystycznych, co jest także siłą napędową Jego twórczości. Tomik „Powróciłem”, to sto stron ciekawej poezji, często niełatwej, osobistej i poszukującej.
„Wędruję śladem Madonn kresowych…”
„Jestem tu. Powróciłem z miasta nad rzeką…”
„Szukam słów do wiersza…”
„Szukamy dróg prowadzących do celu…”
Stasiewicz wraca często do rodzinnych stron, wspomina rodziców, pracę w polu, życiodajną ziemię. Dziś życie z samej ziemi zanika. Ludzie posiadający gospodarstwo pracują głównie na różnym sprzęcie. Praca rąk przestała wystarczać. Stasiewicz z sentymentem wspomina dawne czasy, choć nie ukrywa, że było ciężko. Owoce ludzkiej pracy trzeba było ziemi siłą wyrywać. Nie było to proste. Przyroda nie zawsze jest sprawiedliwa.
Powróciłem do domu dzieciństwa roześmianego
gwarem ludzkim, rżeniem koni, muczeniem krów,
chrząkaniem Świn. Ujadanie Reksa oznaczało;
zbliża się obcy.
Dom to duch matki, ręce ojca.
[…]
[Jestem tu. Powróciłem… frag.]
Daleki dom rodzinny
powraca w snach jak bumerang
szelestem liści drzew przydrożnych
śpiewem zagubionego skowronka
nad blokowiskiem.
Tutejsze jabłonie
mają smak tęsknoty wypędzonych
i siłą osiadłych
[…]
[Daleki dom rodzinny, frag.]
Im mocniej zagłębiamy się w słowa Stasiewicza odnosimy wrażenie, że pomimo wiedzy skąd się pochodzi, pomimo silnych korzeni, poeta i tak czuje się zagubiony, a może właśnie dlatego?! Im człowiek więcej wie, im więcej poznaje literackiego świata, doświadcza życia, tym bardziej jest świadomy, jak wiele zostało jeszcze do odkrycia.
Dni bywają posępne - -
Boję się deszczu, szarości, monotonii.
Uciekam…Uciekam w głąb siebie,
zasklepiam w kokon niebytu.
Cisza jest krzykiem, hukiem,
Cierniem jątrzącym ranę.
[…]
[Bojąc się codzienności uciekam w teatr, frag.]
Każdy ma swoje powołanie
cel, który wyznaczył Bóg
Czasem ludzie gubią się w życiu
Innych uważamy za świętych
jak to sprawdzić
Tu zaczyna się mój dylemat
[Tak miało być – pytam sam siebie, frag.]
Stasiewicz nie boi się sięgać do literackich wzorów, nie boi się rozliczać z innymi autorami. W wierszach nyski poeta nawiązuje do Lema, Różewicza, Szymborskiej, cytuje Wojciecha Kawińskiego, wspomina Wojciecha Piotrowicza, pisze o Janie Matejce i Marianie Molendzie. Tu sztuka przenika się z życiem. Życie jest sztuką. Autor ma znakomite wyczucie: czasu, miejsca, przestrzeni. Potrafi wyciągać z życia i literatury niebanalne i niepopularne wnioski, jak chociażby w wierszu „Brak wzorca”, gdzie słusznie zauważa, że dla człowieka wzorem do naśladowania powinien być Dedal, nie Ikar. Obaj sięgnęli po marzenia, ale przeżył i zwyciężył tylko Dedal, który zachował się rozsądnie i przezornie. Ikar utonął w swoich utopijnych wizjach i marzeniach nie do spełnienia. Czytając poezję Jurka Stasiewicza czas raz zwalnia a raz przyśpiesza. Zwalnia, gdy autor obiera kierunek dzieciństwa. Zdecydowanie przyśpiesza, gdy oprowadza nas po bliskich jego sercu miejscach: Nysie, Opolu, Broumovie, Wilnie lub gdy prezentuje nam swoich mistrzów. Tom „Powróciłem” to wyraźny ślad poety i prozaika – Jerzego Stasiewicza. To wyrażone w wierszach „Jestem tu”! Dla mnie znakomitym zakończeniem tego procesu jest wiersz „Życie”:
Dom – krwisty pot
dłonie szorstkie odparzone
ciepło, chleb i sól
Kobieta drogą mężczyzny
dziecko śladem
w błotnistych koleinach życia
Dym – świadkiem bytu
jabłoń dorastaniem
kora twarzą
Sad się wyradza
Aneta Kielan-Pietrzyk
Fot. https://www.facebook.com/photo/?fbid=5010866018996277&set=a.381074377336662
______________
Jerzy Stasiewicz, Powróciłem. Wydawnictwo Oficyna Konfraterni Poetów, Kraków 2018.
Adam Lewandowski
Kolejne odkrycie literackie?
W minionym roku pisałem w cyklu Na bieżąco z Adamem... o przygotowaniach do wydania w serii Śrem w małych monografiach, kolejnego – bo już 9. tomu. Kolejne tomy poświęcone były wielkim wydarzeniom historycznym, jak np. Powstaniu Wielkopolskiemu, czy organizacjom i stowarzyszeniom – dla przykładu Śremskiemu Bractwu Kurkowemu, czy Towarzystwu im. Mariana Zielińskiego. Tym razem przyszła kolej na słowo pisane przez Paulę Wężykównę – a tytuł brzmi – Paula Wężyk (1876-1963). Poetka, która pokochała Śrem.
Autorkami tejże monografii są dr Danuta Płygawko – historyk, od 1954 roku śremianka, która pracowała w Instytucie Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Regionalistka, współpracująca z instytucjami Śremu, a od 1985 roku publikuje teksty o Śremie i śremianach. Wyróżniona wieloma nagrodami, w tym w 2021 roku przez Burmistrza Śremu specjalną statuetką Śremskie Żyrafy.
Współautorką jest Pani Ewa Bąk – bibliotekarka, śremianka od urodzenia. Od 1992 roku pracuje w Bibliotece Publicznej im. Heliodora Święcickiego w Śremie, gdzie odpowiada za obsługę czytelników w Czytelni Regionalnej. Od 2007 roku jest sekretarzem Rady Redakcyjnej serii Śrem w małych monografiach (również jestem członkiem tejże rady ) oraz Słownika biograficznego Śremu.
Paula Wężykówna urodziła się w 1876 roku w Kępnie. Pochodziła z rodziny niebogatych ziemian. Uczyła się w domu pod kierunkiem wielu nauczycieli. Matka przyszłej poetki, Eleonora, wychowana w duchu patriotyzmu, zajmowała się powstańcami, a ojciec Paweł, stracił dobra, najpierw własne, a następnie żony, w celach rozrywkowych często wyjeżdżał do Wiednia, hazardowo grywał w karty – stąd kłopoty finansowe rodziny (Gazeta Śremska – Wężykówna, kwiecień 2003). Państwo Eleonora i Paweł mieli sześć córek, a najmłodszą była właśnie Paula.
Najwybitniejszą osobą z tego rodu był biskup przemyski, arcybiskup i Prymas Polski Jan Wężyk (1785-1862). Drogę sługi bożego wybrał również Walenty Wężyk (1705-1766) – biskup chełmski i przemyski. Najwybitniejszym z literatów w rodzinie Wężyków był Franciszek (1785-1862), który napisał Mszę świętą oraz tragedię Bolesław Śmiały. Zajmował się twórczością Szekspira oraz pełnił funkcję Prezesa Krakowskiego Towarzystwa Naukowego. Od najmłodszych lat Paula była poetycko uzdolniona. Pisała wiersze i opowiadania, a w wieku 8 lat wygrała konkurs literacki ogłoszony przez warszawski tygodnik Wieczory rodzinne. Podejmowała współpracę i publikowała na łamach takich wydawnictw jak: Przewodnik Katolicki, Praca, Orędownik, Mój Przyjaciel, Literatura i Sztuka, Kobieta Wielkopolska, Gospodyni Wiejska, Gazeta Wągrowiecka, Głos Wielkopolski. Współpracowała również z Naszym Misjonarzem, Echami Afryki, Murzynkiem oraz wydawanym przez Siostry Felicjanki w USA Naszym Pisemku. W okresie międzywojennym wydała kilkanaście zbiorów wierszy i opowiadań, między innymi: O dzieciach dla dzieci (1905), Westchnienia i uśmiechy (1909), Rok w powiastkach i wierszykach (1911), Kochajmy ptaszki i zwierzęta (1929). W 1934 roku została odznaczona przez Polską Akademię Literatury. Poza działalnością literacką poświęcała się pracy i opiece społecznej i charytatywnej, głównie wśród dzieci i młodzieży (Biuletyn Galerii Historii Miasta – Goście jastrzębskiego uzdrowiska, wrzesień 2016).
Jak wspomina profesor Józef Drążkiewicz (wnuk siostry Pauli) Paula nigdy nie wyszła za mąż, z pełną odpowiedzialnością opiekując się matką aż do jej śmierci. Profesor pamięta Paulę, często odwiedzał ją w Śremie, gdzie mieszkała w Domu Pomocy Społecznej (mieszkała na poddaszu, we własnym pokoju). Przez pewien czas mieszkała w Śremie i z tym miastem związała się aż do śmierci – 27 kwietnia 1963 roku. Przez pewien czas mieszkała w domu Państwa Mieloszyńskich przy ulicy Floriana Dąbrowskiego, a potem w Domu Pomocy Społecznej. Zawsze z wielkim wzruszeniem przyjmowała odwiedzającą ją tam młodzież i dzieci. W zamian czytając im swoje wiersze i opowiadania. Wiek i stale słabnący wzrok nie pozwalały jej na intensywne pisanie. (Adam Podsiadły, Noty biograficzne Paula Wężykówna, Głos Śremski, luty 1990).
Przed II wojną światową mieszkała w Puszczykowie, swój dom przekazała Chrystusowcom, a za laury i nagrody wykupiła dożywotnie miejsce w domu dla osób z ziemiaństwa, w Poznaniu przy ulicy Nowowiejskiego. W 1939 roku wybuchła wojna i Niemcy wywieźli pensjonariuszy. Wężykówna trafiła do Śremu, następnie przebywała w Pleszewie, by znów trafić do Śremu.
Była najmłodszą z ośmiorga dzieci, a wykształcenie pobierała w domu. Uczyła się również w towarzystwie swoich zamożnych kuzynów w majątku Karmin koło Pleszewa. Od 1902 roku mieszkała w Poznaniu, gdzie uprawiała przeznaczoną głównie dla dzieci twórczość publicystyczną, pisarską i poetycką. Pisała sztuki teatralne, tłumaczyła z języka niemieckiego i francuskiego. Jej opowiadania i wiersze ukazywały się na łamach Dziennika Poznańskiego, Wieczoru Rodzinnego w Warszawie. W latach 1904-1939 była stałą współpracowniczką Przewodnika Katolickiego. Współpracowała z pismami kobiecymi Gazetą dla Kobiet, Głosu Wielkopolskiego, czy z pismami katolickimi Małym Misjonarzu, czy Tygodniku Kościelnym. Paula współpracowała z katolickimi organizacjami charytatywnymi, zajmując się problematyką trzeźwościową. W okresie międzywojennym jej twórczość byłą szeroko znana i popularna wśród dzieci i młodzieży.
Po II wojnie światowej jej twórczość została zapomniana, nie istnieje chociażby częściowa bibliografia. Zmarła w 1963 roku, a pochowana została na cmentarzu farnym w Śremie. Pochowana została w grobowcu rodziny Tadrzyńskich, na którym Związek Literatów Polskich umieścił tablicę ku jej czci.
W Księdze Jubileuszowej, wydanej z okazji 50-lecia Poznańskiego Oddziału Związku Literatów Polskich 1921-1971 – w Żałobnej Karcie widnieje nazwisko Pauli Wężykównej.
Na grobowcu pojawiła się tablica pamiątkowa Związku Literatów Polskich.
Kocham Śrem
Póki jesteś młody i żądny przygody,
teatru i zabawy, jedź bracie do Warszawy.
Lecz, gdy zatęsknisz do ciszy,
gdzie własne myśli się słyszy,
gdzie wzwyż się wznosi Duch,
o, porzuć gwar i ruch
i szukaj bracie młody,
radości w pięknie przyrody.
Może znużony hałasem,
do Śremu zajrzysz czasem,
zaczerpnąć w piersi tchu ?
O zajrzyj, zajrzyj tu !
Chociaż tu skromny jest zakątek
i nie ma znanych pamiątek
ale na każdym kroku,
tyle tu jednak uroku.
Uliczki wąskie, domki, chaty,
niejeden dach już jest garbaty,
rynek, jak z klocków zbudowany,
wznosi do koła niskie ściany.
Znowu uliczki, a tam – w dole,
Znów Warta błyska, zieleń, pole.
Lecz pierwej widzisz uczelnię,
tu młodzież pracuje dzielnie
i kształci umysł i Ducha,
tu zapał w sercach wybucha
i chęć do pracy i dzieła,
by Polska nie zginęła!
Tu świątynia znowu Pana,
chodź, chodź i zegnij kolana
przyklęknij cicho przy krzyżu,
Święty Franciszek z Asyżu,
Tu ma przybytek swój cichy,
biedota co nie zna pychy....
Ten kościół Śremu ozdoba,
Jakże ci Śrem się podoba ?
Ja przyznam ci się, co do mnie,
ja Śrem mój lubię ogromnie,
całą Polską kocham ziemię,
a w niej kocham ciebie – Śremie !
Wiersz ukazał się dzięki zbiorom Anny Scheller ze Śremu – publikowany w artykule Adama Podsiadłego Głos Śremski – 1990 rok, nr 68.
Adam Lewandowski
Andrzej Dębkowski
Zmarł twórca Kalambura i niezwykły człowiek
25 grudnia 2022 roku w wieku 91 lat zmarł Bogusław Litwiniec, działacz kulturalny, polityk, senator, założyciel, reżyser i dyrektor Teatru Kalambur we Wrocławiu.
Poznałem tego niezwykłego człowieka w 2014 roku podczas jednej z edycji Międzynarodowego Festiwalu Poezji – Poeci bez granic w Polanicy Zdroju. Andrzej Bartyński ówczesny prezes ZLP we Wrocławiu i organizator tego festiwalu powiedział przed festiwalem do mnie, że „będzie z kim pogadać o sztuce, bo przyjedzie Litwiniec”. I tak też się stało...
To był człowiek o niezwykłych horyzontach intelektualnych, otwarty i ciągle pełen pomysłów, chociaż – jak mi mówił – nie może już pewnych rzeczy realizować. Szczególnie utkwiło mi w pamięci to jego skupienie na rozmówcy, pełne powagi i akceptacji. Słuchał uważnie i zadawał mnóstwo pytań, jakby chciał jak najwięcej pochłonąć. Im więcej słuchasz, tym więcej wiesz – dodawał. Zazdrościłem mu wiedzy, uniwersalności poglądów, a jednocześnie cierpliwości w słuchaniu. Wielokrotnie powtarzał mi: chcesz się czegoś dowiedzieć, daj się rozmówcy wygadać – nie przerywaj mu... Mądre to słowa, bo dzisiaj często stosuję tę metodę – naprawdę jest skuteczna... Ożywienie w jego oczach dało się zauważać, kiedy pytałem go o jego „dziecko” – Kalambura... Dziwił się, że tyle wiem o tym Teatrze, o spektaklach i co najciekawsze – że znam dobrze Waldka Krygiera. Pamiętam, jak wykrzyknął wtedy:
– A skąd ty możesz znać Waldka Krygiera?
[Waldemar Krygier: Założyciel Eksperymentalnego Teatru Scenografii, współtwórca Teatru 38 w Krakowie, dyrektor, scenograf i kierownik artystyczny teatrów we Wrocławiu, Opolu, Koszalinie, Płocku, Zabrzu, Nowej Hucie, Warszawie i bliski współpracownik Jerzego Grotowskiego. Zostawił w Zelowie m.in. kolekcję czterdziestu obrazów polskich kompozytorów – przyp. A.D.].
– A z Zelowa, bo tam mieszkał, spędził w Zelowie ostatnie lata życia i jest pochowany na cmentarzu ewangelickim.
Zobaczyłem, jak pojawiło się na jego twarzy wielkie zdziwienie.
– To niewiarygodne, no niesamowite, bo wyobraź sobie, że Krygier zniknął nagle z Wrocławia wiele lat temu i nikt nie wie, co się z nim dzieje?
– Trzeba był mnie zapytać! – zażartowałem. – Rozmawialiśmy z nim wielokrotnie o tej jego „ucieczce”, choć nigdy do końca nie mówił, co było powodem takiego wyboru i dlaczego akurat Zelów...
– No popatrz, przecież to był mój „guru” – twórca Eksperymentalnego Teatru Scenografii i świetny malarz...
Niezwykła to była rozmowa, najpierw w auli hotelu, a potem w Pijalni Wód w kawiarni Bohema... Do dzisiaj wspominam ją często i z wielką estymą wspominam to niezwykłe dla mnie spotkanie...
Bogusław Litwiniec urodził się 1 listopada 1931 roku w Ostrogu nad Horyniem. Po zakończeniu wojny zamieszkał wraz z rodziną w Dusznikach-Zdroju. Ukończył szkołę średnią w Liceum Ogólnokształcącym w Kłodzku. Studiował fizykę teoretyczną na Uniwersytecie Warszawskim, a następnie został asystentem na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Wrocławskiego. Prowadził również działalność kulturalną – był publicystą i dramaturgiem.
W 1957 roku założył i został kierownikiem, reżyserem, aktorem i autorem w Studenckim Teatrze Kalambur we Wrocławiu. Od roku 1967 do 1993 Bogusław Litwiniec organizował Międzynarodowy Festiwal Teatru Otwartego we Wrocławiu. Podczas jego piątej edycji ogłosił manifest 21 przekonań sztuki otwartej. Był również redaktorem miesięczników „Śmiech Europy” i „Poglądy Otwarte”.
Andrzej Dębkowski
Fot. w tekście: Andrzej Walter
PS. Duży materiał o Waldemarze Krygierze będzie publikowany w styczniowym (2023) numerze „Gazety Kulturalnej”.
Radovan Brenkus
Legenda o końcu świata
Bóg zdecydował, że już niczego nie będzie. Zjawił się ludziom i im oznajmił. – Za siedem dni nie nastanie koniec świata, ale koniec wszystkich końców. Nikt z was nie będzie zbawiony. Cokolwiek zrobiliście albo zrobicie, nie ma żadnego znaczenia. Każdy wasz czyn nie był i nigdzie nie będzie zapisany, nie oczekujcie nagrody ani kary.
– Dlaczego tak zdecydowałeś? – odezwał się jeden z faryzeuszy. – Nie oszczędzisz przynajmniej mnie?
– A co z nami? Przecież wierzyliśmy ci, wiernie służyliśmy – dołączyli kolejni.
– Nie negocjujcie, jako Bóg mam prawo zdecydować jakkolwiek. To jest moja definitywna, ostatnia wola – dodał.
Chociaż znalazło się wielu wątpiących, wszak, skoro dał o sobie wiedzieć, na pewno się nam ukaże znowu, z innym zamiarem, w końcu niektórzy z niedowierzaniem myśleli, że drugi raz może się im zjawić jedynie inny Bóg, gdyż Bogów jest być może więcej, dla absolutnej większości nie było dowodów, dlaczego ta sprawa, o której się na ziemi dowiedzieli wszyscy, nie miałaby być brana śmiertelnie poważnie. Bóg jest Bogiem i nie zawsze wskazane jest z nim żartować.
Jak się podobno stało czy nie stało, na ziemi wybuchły masowe niepokoje. Chuligani rabowali sklepy, a to bez obaw przed policją, której odechciało się wypełniać obowiązki. Wierzyciele mordowali dłużników, aby się chociaż w najmniejszym stopniu zadośćuczyniło poczuciu sprawiedliwości. A do lubieżników dołączały hurmy biesiadników, aby podczas bezwstydnych orgii przebalować ostatnie dni, zapomnieć o tym, co ich czeka. Wierzący, którzy nie potrafili sobie wyobrazić swojej aktywności bez Boga, ale i niewierzący, którzy jego pojawieniem się nabrali pewności, po prostu wszyscy, w kim instynkt samozachowawczy nie zwyciężył nad myśleniem, albo kto nie skamieniał tak, że nie wiedział co robić, targali się na swoje życie. Przez wszystkie kraje przeszła pandemia samobójstw. Panika, co prawda nie odgrywała się jedynie na pokaz. Wiele rodzin w domostwach i tłumy, klęcząc na placach, modliły się, tym razem nie do Boga, ale do wyższej mocy, która odwróciłaby los.
W tych niewiarygodnych, tragicznych okolicznościach u golarza w pewnym miasteczku zatrzymał się młody paniczyk.
– Proszę też mnie ostrzyc. Tylko porządnie, abym wyglądał jak człowiek – usadowił się w fotelu.
– Jeśli to pomoże, co mi tam – uśmiechnął się golarz, gdy na kark zakładał mu ręcznik.
– Jak już umrzeć, to jako dżentelmen.
Gdzie indziej, w tym samym czasie dziewczynka poprosiła szewca o podklejenie podeszwy. – Nie mam pieniędzy – rzekła – ale mogę panu zarecytować piękny wierszyk.
– Bosym nie można być, nawet gdyby nie było na sól – mrugnął szewc i zabrał się do pracy. Gdy dziewczynka odchodziła szewc jej z progu pomachał na pożegnanie.
A w kolejnym mieście, w skromnej izbie niewielkiego domu, w ścienny zegar uparcie wpatrywała się wdowa, jakby z radosnym wyrazem na twarzy. Tę pamiątkę po mężu przed chwilą przyniosła od zegarmistrza. Nie zwracała uwagi na wskazówki, jak odliczają czas, lecz na tykanie, w którym słyszała bicie mężowego serca.
Radovan Brenkus
Fot. w tekście: https://pl.wikipedia.org/wiki/Radovan_Brenkus
________________
Radovan Brenkus – urodził się 30 stycznia 1974 roku w Bardejowie. Ukończył studia matematyczno-fizyczne na Uniwersytecie P.J. Szafarika w Koszycach. Pracował między innymi jako specjalista w Instytucie Fizyki Eksperymentalnej Słowackiej Akademii Nauk. Obecnie trudni się wydawaniem literatury rodzimej i tłumaczonej z języków obcych w wydawnictwie Pectus w Koszycach. Zajmuje się krytyką literacką oraz tłumaczeniami z języka polskiego (m.in. wybór z poezji Rafała Wojaczka). Opublikował tomiki poetyckie Pochód martwych (1997), Rekwiem w prochu (2002), Romans z błędną iskierką (2005), Dym z krainy cieni (2009) oraz Śnienie z bestią (2015). W prozie zainteresował zbiorem opowiadań Powroty piekła (2005), w 2013 roku zostały przetłumaczone i wydane w języku polskim.
Jerzy Lengauer
„Zaśnięcie Darii”
Daria zasnęła w liceum. Może jeszcze wcześniej. Nie wiadomo, kiedy pojawiły się pierwsze senne obrazy. Jej osobisty, własny Morfeusz nadał im kształty, gdy Daria stawała się kobietą, dziwiącą się nie tyle kształtom fizycznym, co uwypukleniom emocjonalnym, pulsującym, drgającym, nie mogącym odnaleźć właściwego miejsca, koryta dla płynących niczym wezbrana rzeka uczuć, zdaje się, że już zbyt często popadających w bagienny marazm lub niknących, zamieniających się w wąski strumień za sprawą długo trwającej suszy.
Bezruch jest niepokojący. W cuchnących plamach przybrzeżnych torfowisk zbierają się siły, które z czasem zostają wzruszone. Opary, wonie znajdują swoje ujście na powierzchnię. Brudna strużka wody ledwie widoczna spod hałd piasku, w których zalegają naniesione przedmioty: wspomnienia, zdarzenia, smutki, żale, zdziwienia, tęsknoty. Poszarpane, potłuczone, rozbite, rozdarte. W częściach, w strzępkach, rozczłonkowane. Daria pochyla się, wyciąga je, otrzepuje z piasku. Delikatnie, skrzętnie, eterycznie wręcz, w jakiś mgielny, subtelny, amorficzny sposób przenosi skrawki siebie na polanę pośród Szyszkinowego lasu, łąkę babci Marysi, gdzie wspomnienia zamieniają się w jaśniejący stożek efektu Tyndalla.
Jakież są te tęsknoty, sentymenty, erotyki, dramaty, zdziwienia porozkładane na trawie, gdy słońce grzeje Darię siedzącą na rozłożystej sośnie, jakby była złotym bochenkiem chleba, gdy przygniata ją duszność zieleni, jakby była jej częścią, gdzie las drga nienazwanymi dźwiękami? To fragmenty życia kilkunastoletniej dojrzewającej dziewczyny, młodej kobiety, w końcu dorosłej, niezwykle wrażliwej osoby, umiejącej oddać poetycko nie tylko subtelności osobistych przeżyć, ale opisać lirycznie uchodźcze dramaty na polsko-białoruskiej granicy w „dla Issy Jerjos”: „Innego jakoś tak inaczej boli / inaczej żrą wszy gniją stopy dławi strach / chcącemu nie dzieje się krzywda / mogłeś umierać kilka centymetrów dalej / na sferze globusa // a tam gdzieś twoja Matka / niefizyczna pieta / zamykająca w złamanym życiu powietrze / zamiast Twojego ciała [1], czy samotność pandemii w „lockdownie” pani stoi na balkonie / z czwartego piętra podlewa z konewki ogródek / to ładne / orientuję się że znowu przygryzam usta / to nieładne. [2] Siedząca wśród drzew bosa Daria ogląda cząstki siebie. Każda z nich leży osobno. Wydawać się może, że ta osobność jednocześnie do kogoś niedawno należała. Jakby Darię chciano przyciągnąć, rozciągnąć, zabrać z niej jak najwięcej dla siebie. Albo dziewczyna, czy może wówczas jeszcze dziewczynka, rozpadła się, rozeszła sama pod naciskiem, ciężarem, bezwolnie, nie rozumiejąc. Dziwiąc się temu, że ciało przestało być jej: moje ciało / będzie jeszcze śmieszniejsze / kiedy straci swego pana // pozostanie mu na chwilę / kilka odprysków fizjologii / która będzie wtedy jeszcze śmieszniejsza. [3]
Wiersze zamknięte w ramach czasowych od liceum, o czym dowiadujemy się ze wstępu Justyny Artym „Kruche ciało”, do ubiegłorocznego kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią epatują konsekwencjami rozdarcia. Rozkawałkowana dusza, emocjonalność, psychika pod piórem Darii Klimek ma postać fizyczną. To paluszki, które się rozbiegły, szukając dotyku czegoś miłego, wydzieliny, kończyny, które odpadły, zwłókniałe wnętrze, drgająca tkanka, sucha kościana klatka. Autorka zbierając w jedno kawałki swojej psyche przypomina, że bez połączenia z nią ciała nie będzie kompletnego, wiarygodnego, żyjącego w poczuciu choćby odrobiny komfortu człowieka. Jednak wymaga to pozbycia się odrobiny wstydu, obejrzenia siebie w trakcie aktu miłosnego, spojrzenia oczami mężczyzny pożądającego ciała młodej kobiety, wsłuchanie się w lodowate drżenie cierpnącej skóry, wyobrażenia sobie czerwonego mięśnia szaleńczo pompującego krew do opierających się temu policzków, dotknięcia spoconych z tęsknoty włosów, włosków, grudek, koniuszków, w końcu odrzucenia bezpodstawnego poczucia winy i poniżenia w spływających z ciała i po ciele wydzielinach.
Najpierw młoda dziewczyna się dziwi, nastrój dramatu jeszcze się nie pojawia, choć mimowolnie szuka, łaknie, czuje się bezradna. Doświadcza siebie kruchej i zdaje sobie sprawę, że właśnie tak przychodzi jej poznawać świat: moje żyły wyrosły / widocznie jestem ich pestką / kiełkują przez moją skórę / rozwijają soczyste gałęzie / na poznanie świata. [4] Wraz z dostrzeganiem własnej fizjologii przychodzi poczucie winy, co widać szczególnie w tytułowym „Zaśnięciu Darii”, gdy autorka pisze, że jej ciało obraża, a w kolejnym utworze pod tytułem „kobiety mojego ojca” winą za rozdzielenie, czyli rozdartą psychikę nastolatki obarcza konkretne osoby: dużo cennych obserwacji / że człowiek rozdzielony / na mężczyznę i kobietę / pozostaje zawsze rozdzielony [5], ponieważ przedmioty, zdarzenia, rzeczy, drobiazgi pozostaną już na zawsze z Darią, niczym atrybuty oskarżenia. Cóż zatem pozostaje, jeśli nie oddzielić się, wyrwać, wyruszyć w drogę, żeby poszukać uspokojenia, kochania, czułego miejsca. Wędrówka nie jest jednak pewna, z jasno wyznaczonym celem. Poetka robi kilka kroków naprzód, potyka się, ogląda za siebie, cofa w końcu. Jednocześnie pragnie umrzeć i na nowo się urodzić: zakopię się żywcem / wyrosnę na sobie / zapylę się i pofrunę. [6] Wydaje się, że natura i najdalsze dziecięce wspomnienia zdają się najlepszymi schronieniami. Także od pragnień młodości i wczesnej dorosłości, udręk tęsknot i kochania, głodu doskonałości w ramionach i marzeń, które mają się spełnić za wszelką cenę: zróbmy sobie / w tym pokoju / gniazdo dziecko pracownię melinę / baldachim posiłek / dobrze często / śmierć, [7] lecz dojrzałość i wnikliwe oglądanie siebie, skóry, tkanek, włosków, żyłek wcale nie daje równowagi: kiedy wyrastasz z miejsc okazuje się / że nie mogą już dać ci schronienia, [8] ponieważ jest to miejsce, gdzie nie dosięga niczyja miłość / oprócz miłości matki / ale ile można zarzynać tę biedną matkę / trzeba znaleźć inne źródło / odrobiny ukojenia / ululania przerażenia [9] i pomaga mi Miłosz / przykładam sobie jego wiersze. [10]
Utwory Darii Klimek pisane są wierszem białym i wolnym, bez przywiązania do podziału na strofy. Większość z nich ma tytuły. Odbiera się je jako krótkie historie, powstałe w wyniku potrzeby wypowiadania emocji i uczuć, które z pewnej, czasem dłuższej, innym razem krótszej perspektywy łagodnieją, by paradoksalnie stać się wyraźniejszymi dla czytelnika, nie zmieniając absolutnie siły wyrazu; historie, gdzie kłębią się dramaty, niepokoje, eksplodują kochania i boleśnie zacierają jedne wspomnienia, zaś krwawią inne. To skondensowane opowieści o dojrzewaniu, emocjonalnej burzy niemającej końca, bo targającej także wczesną dorosłością. Jej skutki odbiorca widzi w kolejnych wierszach - etapach życia czy raczej emocjonalnych rozdziałach, gdzie turpizm przeplata się z prawie że romantyczną nostalgią, fizjologia z niezwykle delikatną erotyką, potrzeba miłości (nie tylko fizycznej) z tęsknotą za bezpiecznym ciepłem dzieciństwa, a wręcz powrotem do łona matki w kojącym otoczeniu wód płodowych. Wyraźnymi, niezwykle raniącymi fragmentami owej opowieści są wyrzuty skierowane do konkretnych, bliskich osób, wzmocnione wyrzutem konsekwencji: a ja jestem z wami na tym samym paragonie. [11] Gdzieś pod koniec tomiku nawałnica się uspokaja, bo Daria Klimek jakby nieznacznie odwracała wzrok od siebie i przenosiła go za okno, na ekran smartfona, do Internetu, zwracając uwagę swojej wrażliwości ku dramatom współczesności.
Jerzy Lengauer
___________________
[1] Daria Klimek, „Zaśnięcie Darii”. Wydawca: Signi Zygfryd Słapik, 2022, s. 62.
[2] Tamże, s. 57.
[3] Tamże, s. 10.
[4] Tamże, s. 9.
[5] Tamże, s. 11-12.
[6] Tamże, s. 13.
[7] Tamże, s. 39.
[8] Tamże, s. 41.
[9] Tamże, s. 42.
[10] Tamże, s. 25.
[11] Tamże, s. 12.
Elżbieta Musiał
Nieco o prowokacjach artystycznych Szczęsnego Wrońskiego czyli co zaczynił Wroński?
Szczęsny Wroński. Jest w nim więcej poety, prozaika czy performera? Zapracował też na miano kreatora kultury. Żadnej z tych dyspozycji twórczych nie sposób umniejszyć, wszystkie budują jego artystyczną osobowość. Ba, wzajemnie się przenikają. Temperament performera daje się zauważyć nie tylko w scenicznych działaniach, a tych ma na koncie wiele, ale też w jego prozie, a nawet w wierszach. Tak operuje słowem, by uobecniało spontaniczny ruch wynikły z niepokornego ducha i niepodległego. U Wrońskiego jest ono równoważne z zebranym doświadczeniem i jednoczesnym doświadczaniem słowa w chwili jego dziania się, gdyż stanowi narzędzie obserwacji nakierowane między innymi na rozumienie i odnalezienie siebie i własnej rzeczywistości. Ale słowo to również tworzywo i świetne pole do prowadzenia doświadczeń; „jakby róża / miała wyniknąć / spomiędzy palców / zaistnieć / w porach skóry / zasilić sokami / krew” (wiersz „39” z t. „Zaczyn”, s. 63). Słowo – czy to pisane, czy artykułowane – w założeniach tego twórcy ma potencjał aktu, więc aktem się staje.
twardym być
jak komin
Mount Blanc
z monologiem
na przekór
ze środka trzewi
trzasnąć by
się rozeszło
w grzmot ulewę
lawy skowyt
przetaczający się
w litery schody
do
(„43”, s. 69)
Ileż w tym wierszu nagłości, ruchu i buntu. Zupełnie jakby sam wiersz miał ruszyć z posad i ruszyć bryłę z posad świata, jak w Odzie do młodości A. Mickiewicza. Jednak, aby zaistniał ruch, muszą pojawić się czynniki inicjujące, czyli jakieś – nazwijmy to – performery. Typuję, że polot twórczy Szczęsnego Wrońskiego rozbudziły (w bardzo ogólnym ujęciu) niezgoda na zastany porządek, negacja narzuconych wzorców, bunt i wolnościowe ciągoty. Uzmysłowiła mi to jego powieść „Wolna miłość” z 2000 roku (wchodzi w skład trylogii, obok „Praktyk” i „Konsultantów”). Wyraźnie zaakcentowany został tam młodzieńczy bunt Piotra, bohatera, który wynikał ze sprzeciwu wobec peerelowskiej rzeczywistości, w której wolność jednostki była pragnieniem. Postać Piotra naznaczona jest buntem. Piotr jest chodzącym buntem. Gdy prześledzimy ciąg zdarzeń „od czynu do czynu”, w całej jaskrawości zobaczymy niepohamowaną chęć wolności, której bohater szukać będzie w hippisowskiej wspólnocie, bo taka stanęła mu na drodze.
Przecież nic złego się nie dzieje. Niech panowie popatrzą, wszyscy są zadowoleni i trzeźwi. Czy nie takich obywateli potrzebuje Polska Ludowa?
– Na pewno nie takich obszarpańców.
– Ubóstwo nie jest przestępstwem.
– Ale to jest manifestacja.
– Przeciwko czemu?
– To my jesteśmy od zadawania pytań.
– Tak, to jest manifestacja – szczebiotała Mara – przeciwko temu smutnemu faktowi, że ludzie nie dostrzegają na co dzień drugich ludzi, odwracają się od siebie. A przecież zgodzicie się panowie, że najważniejsza w życiu jest miłość, ale dlaczego jej tak mało? Moglibyście nam trochę pomóc, użyć swojego autorytetu i namówić ludzi, a nawet im nakazać, żeby się bardziej kochali...
Najlepiej zacząć od dzisiaj [...] byłby to najnowocześniejszy styl milicyjnego działania, pionierski w skali światowej. Wtedy ludzie pokochaliby was jeszcze bardziej... („Wolna miłość”)
Już choćby powyższy cytat ukazuje złożoność zapętleń jednostki w systemie i jej niezgodę na jarzmo systemu. Ale ten passus jest niezwykle poukładany w „rozpędzonej” powieści. Takich urywków porządkujących treści i trzymających w ryzach całość w utworze jest oczywiście więcej. Zbierają sensy, urealniają i scalają przekaz oraz czuwają nad komunikatywnością. Są niezwykle pomocne, jako że powieść najeżona jest dynamicznie biegnącymi zdarzeniami, a niektóre z nich dzieją się na „peryferiach życia” i jakiegoś obłędu. Oczywiście ów obłęd sugeruje pogubienie się młodego człowieka w pędzie po wolność, ale też obnaża twórczą ekspresję autora. Podskórnie czujemy ją też w narkotycznych wizjach i halucynacjach bohatera utworu. Czytelnik wraz nim wpada w wir uporczywych fragmentarycznych przywidzeń i zmieniających się jak w kalejdoskopie przeskoków doznań. Sam Szczęsny Wroński ten rodzaj narracji nazwał myślowirami (w rozmowie ze Stanisławem Nyczajem). I choć w literaturze znajdziemy mniej lub bardziej podobne sposoby „upamiętniania psychodelicznych chwil”, które wymykają się zwykłemu opisowi (choćby „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” D. Masłowskiej) – to te Wrońskiego należą do szczególnie uderzających, pisanych „ze środka trzewi”.
Coś uniosło go do góry – świetliste oszalałe świdry zbliżyły się do rozkrzyżowanych rąk, przeszywający ból targnął ciałem i z ciemności wyłoniła się szkarłatna trupia twarz i... ręka... Ból jakby zelżał... Piotr podniósł głowę i dotknął językiem popękanych warg... Może to Bóg Ojciec albo któryś z jego sług. Wyszeptał błagalnie:
– Daj mi choć odrobinę wody, Panie.
Trupia twarz wżerała się w niego oczami jak świdry, Piotr chciał splunąć w te ślepia, ale język miał suchy jak wiór i jeszcze te nogi, jakby je ktoś poobcinał i... broczące krwią ręce... ten straszny dochodzący nie wiadomo skąd śmiech, który dobijał... („Wolna miłość”)
Myślę, że takie obrazowanie już samo w sobie jest przejawem performerskich inklinacji. Owej chęci przesuwania funkcji słowa leżącego na papierze w kierunku „coś się dzieje” i to bez mała na oczach widzów. Dodam, że niektóre wątki powieści są autobiograficzne, co przyznaje sam autor. To może kojarzyć się z „życiopisaniem” Stachury. Wroński również konfrontuje życie ze słowem pisanym i robi to nie tylko z pobudek twórczych, ale też dla uporania się z emocjami i uporządkowania doświadczeń. Pomocne w tym są praktyki poetyckie i powieściopisarskie prowadzące do przewartościowania postaw; potrzeba wymiany noża na słowo.
przejść
do siebie
od siebie
gdzie jeszcze
jest
potrzeba
wymiany
noża
na słowo
to
co
jest
(„27”, s. 50)
Puentą wiersza, a raczej otwarciem na głębię rozmyślań są trzy słowa „to co jest” – oznaczają po grecku onto. Dostajemy więc wyraźny sygnał, jakich wymiarów sięgają rozważania (ontologia). Wroński eksploruje słowo na różnych płaszczyznach i polach. Filozoficznym i czysto ludzkim dociekaniom o istocie bytu towarzyszą jeszcze prowokacje językowe. W „Wolnej miłości” stany nieopowiadalne (psychodeliczne wizje) chce uwolnić od przykładnych opisów i akcenty kładzie na odczuwanie. W wierszach najnowszego tomiku „Zaczyn” wsłuchuje się w słowa, jakby rozbrajał je do pojedynczych liter. Albo rozsypywał i na nowo, po swojemu organizował. Widać to nawet w samym zapisie. Z upodobaniem stosuje dekonstrukcje – a nuż ujawnią się utajone sensy. I znajduje je, i podaje w oprawie konceptualnej, bez metaforyzacji; to może szansą ocalenia jest zrozumieć „z” które scala („Z”, s. 58).
stawiam litery i słowa
wychodzą ze mnie obce
nie zdążyły się oswoić
we mnie ani poza mną
bo co to właściwie znaczy
i gdzie jest ta granica
bo jeśli jej nie ma
to cały ten ruch jest fikcją
która nawet nie boli
(„II”, s. 10)
Jaką „granicę” miał na myśli poeta? Warto się nad tym zastanowić. Wtedy siłą rzeczy zadamy sobie pytanie: czym w ogóle jest granica i gdzie ona jest, we mnie czy poza mną? Kto mi ją narzuca? Czy granica ogranicza? A może prowokuje do czynu, ruchu? Można rzec, niezły „zaczyn” uczynił nam autor. I otóż dochodzimy do wniosku, że „granica” dla każdego z nas może być czymś innym. Wystarczy, że każdy użyje swojego „szkiełka i oka” lub spojrzy na postawiony problem a to przez pryzmat polityczny, a to moralny albo ontologiczny. Tak więc znów Wroński użył z premedytacją performerskiego chwytu, a nasze „wstąpienie w wiersz” jest niczym innym jak intelektualnym uczestnictwem w wierszu i indywidualnym. I jest to bez wątpienia kolejna wartość tego utworu, oprócz – rzecz jasna – niebagatelnej problematyki, jaką wnosi.
Szczęsny Wroński w działaniach twórczych często wykorzystuje prowokację artystyczną. Ten manewr wykształcił na tyle dobrze, że gotowi jesteśmy uznać, iż prowokacja leży w jego naturze. Oczywiście jedno drugiego nie wyklucza. Co by nie powiedzieć, artysta obrał kierunek kreatywności performatywnej. A trend ten (ku medialności) coraz powszechniej stosowany jest w rozwoju sztuk. „Zwrot performatywny” to dziś znak czasu.
a może to ja
jestem
zacierką dnia
Powyższy wiersz o tytule „43” również pochodzi z tomiku „Zaczyn”. Poeta nie pyta, co go spotka danego dnia. On chce zobaczyć w sobie sprawcę dnia. Tak zinterpretowałam przekaz, bo nie trudno zauważyć, że i tym razem miejsce bohatera lirycznego zajął performer.
W internecie znalazłam ślad dającej do myślenia prowokacji artystycznej, kiedy to autor i aktor Wroński sprawdzał, jak słowo przylega do pewnych okoliczności. Podczas swojego spotkania autorskiego w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. Witolda Gombrowicza w Kielcach skandował wiersz. Oczywiście to nie stanowiłoby sytuacji nadzwyczajnej, gdyby nie fakt, że wcześniej zachęcił publiczność do powstania z miejsc i luźnych rozmów, a sam wtopił się w tło i budował to tło. Poezję wyprowadził tym samym ze sceny i wmontował w „gwar foyer”. Zdjął ją z piedestału i zbliżył do „zwykłości”. Działanie artystyczne jak najbardziej łamało konwencję i kazało się zastanowić nad motywacją takiego przekazu. Czyli? Słowo poetyckie jako jedno z wielu słów? Słowo, które zgromadziło ludzi i jest narzędziem nie tylko komunikacji, ale i „dziania się”? Słowo, które „z” ciałem się staje?
Gdy już weźmie się pod lupę poczynania artystyczne Szczęsnego Wrońskiego, wtedy da się zauważyć, że na jego postawę artystyczną miało wpływ wiele czynników i zależności. Od uwarunkowań społeczno-politycznych po „kształt wewnętrzny”, który jest nie do przecenienia. Ale bez pielęgnowania zasobów twórczych nie byłaby możliwa cała ta artystyczna sprawczość sceniczna i językowe kreacje z osobistym piętnem. Spektrum działań jest spore. Dla porządku dodam, że Szczęsny Wroński nie ograniczał się do uprawiania poezji, powieściopisarstwa i dramatopisarstwa, sprawdzał się między innymi jako asystent reżysera w Teatrze STU w Krakowie, współtworzył też Teatr Dialog (kierownik literacki, aktor i reżyser). Był leaderem formacji teatralnych i rockowych, stąd wziął się przydomek „poeta o duszy rockmena”. Jako artysta multimedialny znany jest w środowisku krakowskim i kieleckim, gdzie promuje literaturę, realizuje spektakle i wydarzenia pod szyldem Teatru Promocji Poezji. W ramach tego Teatru również moje poematy „Mówię pochyloną cambrią” poddał dramaturgicznej próbie. Nie miałam okazji oglądać tego z pozycji widza, gdyż byłam na scenie, nawet Barbara Wrońska, współgrająca w tym spektaklu, malowała danaidy na moich gołych plecach. Nie mogło być inaczej, ot, twórca i tworzywo w jednym – wypełnienie założeń performerskiej sztuki. Przepraszam za tę prywatę, ale dla mnie jest to sposobność, by powiedzieć, że ze Szczęsnym Wrońskim dobrze się kreuje i dobrze wychodzi na zdjęciach.
Osobowość twórcza tego artysty oraz jego dokonania, ale potraktowane przekrojowo, mogłyby być ciekawym przyczynkiem do wnikliwych opracowań. Mam nadzieję, że ktoś to kiedyś uczyni. Ja, w niniejszej analizie, skupiłam się tylko na jednym kontekście, gdy tymczasem można wyszukać ich więcej i znaleźć też wiele odcieni. Widać je też w najnowszym tomie „Zaczyn”. Polecam.
Elżbieta Musiał
_______________________
Szczęsny Wroński, „Zaczyn”. Wydawca: Biblioteka Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Kraków 2022, s. 69.
Szczęsny Wroński, „Wolna miłość”; Oficyna Wydawnicza STON 2, Kielce 2000, s. 170 (1998 – pierwsza Nagroda w Ogólnopolskim Konkursie im. Mikołaja Reja z Nagłowic). Inne książki: „Nadzieja matka głupich” (1980), „Praktyki” (1984), „Przenikanie” (1998), „Potwór nie opisany” (1999), „Smak ciemności, smak światła” (2006), „Poręcze” (2006), „Nie pozwól milczeć sercu. Wiersze z lat 1977–2007” (2008), „Pogwarki o Kaczmarku” (2013), „Konsultanci” (2014), „Czas rozpocząć” (2015), „Piszę poemat” (2017), „Czas się weselić” (2021).