Nowości książkowe

 

Plakat

Jerzy Stasiewicz

 

Czas w poezji Leszka Sobeczko

 

„Na dobre i na złe dni, dobra jest lektura wierszy”… Taką dedykacją opatrzył Leszek Sobeczko tom depresanty (Rybnik 2020), najnowszy zbiór swojej poezji, przysłany mi z końcem maja wraz z egzemplarzami: „Wytrycha” i „Wytryszka”. Jakież to słowa prawdziwe. Ale żeby omówić tom (ascetyczna czarna okładka z białym szkicem mniszka lekarskiego (mlecz) gubiącym latawce na wietrze) trzeba przytoczyć słów kilka o autorze. Urodził się w 1961 roku, a mieszka w Rydułtowach (ośrodku wydobycia węgla kamiennego „KWK Rydułtowy – Anna”, położonych na Górnym Śląsku w strefie przygranicznej z Czechami). Wraz z Adamem Markiem w lutym 2017 roku założył Wolną Inicjatywę Artystyczną – Wytrych w Rybniku. Inicjator magazynu artystycznego o tej samej nazwie (kwartalnik), gdzie pełni funkcję redaktora naczelnego. Pomysłodawca Biblioteczki Wytrycha i konkursu jednego wiersza im. Janiny Podlodowskiej. Członek ogólnopolskiej grupy Literycznej na Krechę. Czynny w życiu artystycznym i drukowany w wydaniach pokonkursowych, prasie, almanachach, magazynach, portalach internetowych. Opublikował dziesiątki autorskich pocztówek poetyckich. Prezentowany na antenie Polskiego Radia Katowice w Poczcie Poetyckiej pod redakcją Macieja Szczawińskiego. Debiutował w 2015 roku tomem wierszy pt.  Nieautoryzowane.

desperanty – wydane w Biblioteczce Wytrycha tom 1. to całkowicie inny cykl liryków, rzadko spotykanych w polskiej literaturze. Już w samym zamyśle poświęconych… pamięci Henryka Myśliwca (1940-2014), teścia poety. Górnika z 33-letnim stażem, pracę rozpoczął w wieku 14 lat (oszukując kadry, że ma 16 lat). To już świadczy o człowieku, jego dojrzałości i odpowiedzialności za rodzeństwo w powojennym i wielonarodowym Śląsku, gdzie ordnung i pracowitość były modlitwą (paternoster), a niedziela dniem świętym z uczestnictwem we mszy. Przytoczę tutaj fragment posłowia „Opatrywanie (tekst do Leszka)” Kuby Strumienia napisanego ze znawstwem miejscowych realiów i rodzinnych powikłań w maratonie życia. Ale z pewnym udziwnieniem – może – charakterystycznym dla regionu szarego wszędobylskiego kurzu i familoków z czerwonej, brudnej cegły. Nie nawykłego do poetów (lekkoduchów patrzących w gwiazdy) tylko „chopów” solidnego fachu. A tu Leszek Sobeczko – mimo że twardo stąpający po ziemi – kreśli na wymiętym papierze kilka słów mowy wiązanej „poświęconych zmarłemu – jako dawka (przypisana) środków mających przynieść ulgę, pozwalających przez coś przejść, przejść do porządku dziennego nad stopniowym odchodzeniem i w końcu odejściem kogoś, z kim się wcześniej szło, wchodziło (jak) w dym, kto wychodził naprzeciw, komu różnie szło? (...) Naturalna kolej rzeczy – mówić o tym, co się stało, na co się zanosiło, co się zniosło, znosi, nosi. Pisanie jako recepta. Jeśli ma pomóc, to komu? Wskrzesić nie wskrzesi”.

Prawdą jest, że czas goi rany. Wymiatając z naszej świadomości szczegóły. To wiemy po... czasie. Ale przecież jest dzień dzisiejszy – niekończący się dzień – i trzeba go przeżyć. Jak? Leszek Sobeczko korzystając z doświadczenia życiowego i pokładów literatury od antyku po współczesność sięgnął głębi filozoficznej i wypełnił symboliką zestaw dwunastu tekstów opatrując całość prologiem i epilogiem. Mnie tutaj nasuwa się Iwaszkiewiczowska  Mapa pogody z toposem emocjonalnych przeciwieństw: pochwała młodości, z jednoczesnym hołdem starości. Połączenie bytów (filozofia Cycerona). Każdy wybitny poeta dąży do równowagi intelektualne?! Powtarzam: dąży.

Przykład innego, starego poety, z tragicznym życiorysem czasów wojny i powojnia. Miałem zaszczyt podziwiać w pracowni profesora Mariana Molendy model w gipsie pomnika Jerzego Kozarzewskiego – jak żywy, a mistrz dopracowywał jeszcze detale – którego postać siedząca na ławeczce ma stanąć przed nyskim magistratem we wrześniu. Poeta Jerzy Kozarzewski – pisałem o tym już wielokrotnie –  w wierszu „Egzekucja” przewidział swoje ocalenie. Nadmienię tylko: skazany dwukrotnie na śmierć za przynależność do Narodowych Sił Zbrojnych (Związek Jaszczurczy), nawiązanie łączności pomiędzy ośrodkami emigracyjnymi a krajem i organizację szlaku dla łączników. Ów liryk w rękach Juliana Tuwima na audiencji u prezydenta Bieruta miał moc przekonywującą i ułaskawiającą – 10 lat więzienia (prawo do comiesięcznych piętnastominutowych widzeń, listów i paczek bez dodatkowych zezwoleń). Życie w klatce wysokich, grubych murów i okratowanych, maleńkich okien to czas niekończącej się żałoby. U Leszka Sobeczko podzielonej na miesięcznice, wchodzące bezopornie w jego świat, który tutaj przywołam z każdego wiersza budującego rok, starając się o jak największą ścisłość. O esencję myśli zbitą w jedną całość bez kroju na zwrotki i utwory.

Z prologu: „Czas ma ręce / skrzyżowane, dotyka wszystkiego i nigdy mu dość”. – „Gotuje się we mnie zimny maj. / Pies za płotem / przez odsłonięte zęby recytuje wiersz. / Patrzy wilkiem, przestał szczekać. // Marznie we mnie gorący czerwiec. / Zoom x 4 – pośród dropów rozpoznaje w dziewczynce córkę, / jakiej już nie będzie. Młody kłos zboża, który jeszcze nic nie wie / o pętli księżyca, o historycznej dacie bitwy pod Grunwaldem, / czy smoleńskim drzewie. // Asfalt paruje / po gwałtownej lipcowej burzy. // Każda (...) krucha, jak chwila ostatniej niedzieli / sierpnia. Tężeje we mnie niewypowiedziane. / Ponoć głupców nie sieją – fałsz! Coraz więcej ich wokół, / jakby wiatr zdmuchnął z jednego zbędnego mlecza // cały plon. // Wczoraj czytałem z kręgów na wodzie / jak z papilarnych linii, / Pies podąża za ulotnym tropem / września. // Staje się ziemisty, a przecież jeszcze ubrany w kolory / październik. Przygasa odciskiem stopy na wodzie, / tuż przy brzegu, bo lęk pęta nogi. / Kto poznał strach, / jest zdolny zrobić wszystko. // listopad /  rozpostarł  skrzydła. (...) ubyło dusz (…) Największy kłopot z żywymi. Garść wspomnień / siną pręgą. / Gdyby odnaleziono grób, a w nim kości, całun, powróz / i czwarty gwóźdź, czy nie należało by przypuszczać, / że wymazał każdą z przypisywanych zdrad. // Pamięć umiera / i nic tego nie zatrzyma (…) w kolejny grudzień. Ofiara z Karpia ocieka / jak ość w gardle Ulissesa. // Tworzą(c), / scenariusze styczniowego rozdania / sztuką jest dostrzec intymność, / albo zaprzeczyć naturze. // Przyznaje się do skoliozy i plam / w życiorysie. Ciemna strona księżyca / nie jest moją sprawką. Lutowe pola / obsiadły gawrony, / nie czekają na odcięty / kawałek postronka. // Wraz z dotykiem marcowego słońca - / Zapragnął odejść, // Odpłynął w długą / kwietniową noc, / Na drzwiach /zawisł jak tabliczka. Trzeba mieć oparcie, / by grunt nie dostał skrzydeł. Pamiętaj / o nas, wspomnij, choć przez chwilę / dobre stare czasy. / Ostatni zjazd pod ziemię i  lot sokoła. Kieliszek /  wylewam za okno, za zdrowie, którego / już nie ma. Wyrzuty sumienia niech odejdą / z tymi, co codziennie przechodzą / wrotami do nieba. / O pył dbają wiatr i woda. / Wiatr / przegląda się w słowach. / Woda / gasi źrenice.”

Z epilogu: „Najtrudniej / podsumować, / Tuż przed wyrazami współczucia”.

Widzimy: owy cykl w strukturze i oddziaływaniu to poemat obliczony na kruszenie obojętności i szczerość przede wszystkim wobec samego siebie z żądłem niepogodzenia. „W krótkiej perspektywie dajemy się podpuścić, / na dłuższą jesteśmy... za ubodzy duchem”.

Niech to ponadczasowe  wyznanie  poety nie ugrzęźnie w naszej świadomości jako figura poetycka, a stanie się filozofią trwania z popiołem przeszłości tak naturalnym w naszym bycie.

Jerzy Stasiewicz

 

 

Plakat

Spotkanie z autorkami książki „Herbstowie. Historia fabrykantów”

 

Wokół historii Herbstów. Prawdy, mity, konteksty

 

To nasze drugie podejście! Mamy nadzieję, że tym razem pandemia nie pokrzyżuje nam planów. We wrześniu rozpoczynamy cykl spotkań poświęconych rodzinie Herbstów oraz historii Łodzi widzianej przez pryzmat ich losów. Punktem wyjścia  do rozważań będzie książka autorstwa Doroty Berbelskiej i Magdaleny Michalskiej-Szałackiej „Herbstowie. Historia fabrykantów” wydana przez Muzeum Sztuki w Łodzi i Muzeum Sopotu. Publikacja ta jest pierwszą biografią Herbstów, ale też przyczynkiem do poznania kultury życia codziennego Łodzi i Sopotu. Podczas spotkań zamierzamy rozwinąć wybrane tematy sygnalizowane w książce, m.in.: historia szpitala dziecięcego im. Anny Marii i sanatorium w Sokolnikach, dzieje Towarzystwa Górniczo-Przemysłowego „Saturn” w Czeladzi, życie mieszkańców Łodzi w czasach I i II wojny oraz dwudziestolecia międzywojennego, sopocki kurort, Sopot w Wolnym Mieście Gdańsku. Liczymy, że spotkania staną się platformą do dyskusji o historii Łodzi i rodziny Herbstów.

W pierwszym spotkaniu wezmą udział autorki książki: Dorota Berbelska i Magdalena Michalska-Szałacka. Poruszone zostaną zagadnienia związane z pracą nad biografią i powiązaniem jej z punktami zwrotnymi w życiu społeczno-politycznym  oraz istotnymi wydarzeniami gospodarczymi. Biografia Herbstów traktowana jest bowiem nie tylko jako źródło wiedzy o ludziach, ale także o czasach, w których żyli.  Przy okazji zaprezentujemy nowe, niewątpliwie wyjątkowe eksponaty, które w minionym roku zostały zakupione przez muzeum.  Warto dodać, że zostały przywiezione wprost od… spadkobierców rodziny Herbstów!


15.09.2021, środa, godz. 17.00-18.00
Muzeum Pałac Herbsta, ul. Przędzalniana 72

Liczba miejsc ograniczona. Udział w spotkaniu możliwy wyłącznie po wcześniejszym dokonaniu rezerwacji: e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript., tel. 506 941 803  / 42 674 96 98 w. 35 (pn.-pt. 8:00-16:00).

Bilet: 1 zł

 

 

Plakat

ks. Wacław Buryła

 

Wędrować czy pielgrzymować? 

 

Życie ciągle jest podróżą, wędrowaniem. Zazwyczaj wędrujemy drogami, które są banalne, powtarzają się, w pewnym  momencie  stają  się  męczące. Droga  do szkoły, droga do pracy, droga do sklepu, do lekarza, do kina czy teatru, na dyskotekę czy do kawiarni... Ale takie wędrowanie człowiekowi nie wystarcza. Są tacy, którzy chcą wędrować na inne kontynenty, do innych krajów, szukają miejsc bezludnych, może  nawet jeszcze nieodkrytych. Ale są i tacy, którzy marzą o locie w Kosmos. Wszak człowiek to HOMO VIATOR – człowiek w drodze, podróżny, pielgrzym.

Współczesny człowiek lubi podróże. Tym bardziej, że dzisiaj nie musi przemieszczać się na piechotę, ma do dyspozycji różne środki lokomocji: samoloty, statki, pociągi, autobusy, samochody... A świat właściwie stoi otworem, stał się globalną wioską, zniknęło wiele granic. Każda podróż mieści w sobie jakąś tajemnicę, dużo obiecuje, kusi czymś nieznanym. Każda podróż daje szansę na ubogacenie siebie, poznanie kultury czy historii innych narodów, budzi zachwyt  nad  perfekcyjną konstrukcją wszechświata, zadziwia pięknem  przyrody, ale  także bogactwem duchowym ludzi, których spotykamy.

Niektórym wystarczy luksusowo urządzony hotelowy pokój, obfitość jedzenia, picie alkoholu czy innych napojów, basen, piaszczysta plaża... Tylko że wtedy chyba już nie można mówić o podróży, o wędrowaniu. Bo wtedy nie ma już ciekowości, głodu, jakiejś bliżej nieokreślonej tęsknoty, nie ma głębi. Ważne, żeby człowiek czegoś szukał, coś budował, żeby nie zgodził się na wygodną, leniwą stagnację, bo tak łatwo można stać się duchową skamieliną. W pewnym momencie można stać się zwyczajnym „posągiem”, jak żona Lota. Ona oglądała się wstecz, a ważniejsze jest patrzenie przed siebie, patrzenie w przyszłość.

Chyba  najpiękniejszym rodzajem  podróżowania – przynajmniej dla mnie – jest pielgrzymka. To nie jest zwyczajny wyjazd, wycieczka. Pielgrzymka to nie tylko wędrowanie po konkretnych  miejscach, podziwianie architektury, pejzaży, to raczej odwiedzanie osób, wędrowanie po czyichś śladach, szukanie tych śladów. To czas sacrum, wchodzenia w Tajemnicę, dotykania Boga, szukania Boga, otwierania się na transcendencję. Człowiek, który ma poczucie swojej kruchości, ulotności, przemijania, ma potrzebę dotykania tego, co nieśmiertelne, wieczne. Taki człowiek ma potrzebę oddychania nie tylko doczesnością, sekundami, które znikają nie wiadomo kiedy – taki człowiek chce także oddychać wiecznością.

Wyjątkowym miejscem na mapie świata jest Ziemia Święta. Ta ziemia nie jest święta dlatego, że święci są ci, którzy na niej mieszkają (daleko im do świętości), ale dlatego, że sam Bóg ją wybrał (chyba nigdy nie będziemy wiedzieli: dlaczego), na niej mieszkał, dotykał jej swoimi nogami, a jeszcze bardziej sercem. Zatem nic dziwnego, że ci, którzy uwierzyli w Boga ucieleśnionego w Jezusie, tęsknią za tą ziemią, marzą o tym, żeby ją zobaczyć, dotknąć, żeby poczuć jej smak. Chrześcijanie pragną mieszkać (pomieszkać) na tej ziemi, przynajmniej przez kilka dni. Ta ziemia pomaga zrozumieć Jezusa, Jego Ewangelię, pomaga zrozumieć Boga. Byłoby cudownie, gdyby wszyscy chrześcijanie mogli odwiedzić Ziemię Świętą. Bo kiedy wraca się z takiej pielgrzymki, inaczej słyszy się Ewangelię, bardziej się ją rozumie. To pielgrzymowanie nie kończy się na kolorowych fotografiach, nie kończy się na niczym. Ono przenosi się na całe życie, na myśli, słowa i czyny. Przed wiekami tej ziemi dotykał Bóg w Osobie Jezusa. Teraz dotykają jej ludzie różnych narodowości. Dotykają różnych miejsc, a raczej te miejsca dotykają ich. To jest wzajemne przenikanie. Ludzie potrzebują tych miejsc, a te miejsca potrzebują tych ludzi. Tylko wtedy życie Jezusa będzie miało sens. Bo wędrowanie do Ziemi Świętej to zawsze podróż do źródła.

W Ziemi Świętej byłem już (dopiero) trzykrotnie.  Za  każdym  razem  byłem  coraz  bardziej  zauroczony  tymi  miejscami,  które  ciągle  oddychają  historią  i  to  tą  najważniejszą:  historią  Boga  i  człowieka,  ich  znajomości,  wzajemnych  fascynacji,  zakochania. Bo jeżeli tego nie ma w człowieku, wtedy szkoda czasu na wędrowanie po Ziemi Świętej. Przez tę historię nie wystarczy przejść, trzeba się w niej zanurzyć. Nie wystarczy zrobić sobie eleganckie selfie – trzeba stać się częścią tej historii.

Dzięki pandemii zauważyłem coś, czego nie widziałem przez wiele lat. Uświadomiłem sobie, że my jako chrześcijanie jesteśmy (zostaliśmy)  adoptowani. Są takie  dzieci  (na świecie jest ich setki tysięcy,  jeżeli  nie  miliony),  które  nie  były  chciane ani kochane, okradzione przed biologicznych rodziców z tego, co najważniejsze:  z  miłości. Te dzieci często marzą  o  tym,  żeby  ktoś  je  zauważył,  zaakceptował, pokochał, stworzył im  dom.  Niektóre dzieci  z  tej  grupy  (niestety  nie  wszystkie)  mają  to  szczęście, że ich marzenie  się  ucieleśni, ktoś otworzy przed  nimi  drzwi  mieszkania i swoje serce.  Ale  po  pewnym  czasie  zdarza  się,  że  te  dzieci dowiedzą  się  o  tym,  że  zostały  adoptowane i wtedy rodzi się w nich bunt, nawet  agresja. Zaczynają  nienawidzić  tych, którzy ich pokochali, którzy dali im dom, troskę i wtedy zaczynają  poszukiwać swoich biologicznych rodziców. W tej sytuacji mają wiele oczekiwań, myśli, wyobrażeń, nadziei, które najczęściej kończą się rozczarowaniem i bólem. Bo wtedy już świadomie odkrywają, że naprawdę nie są ani chciane, ani kochane. Takie sytuacje najczęściej kończą się albo depresją, albo samobójstwem.  Mieli miłość, którą otrzymali, którą odrzucili, której nie potrafili docenić. Mieli wszystko,  a  wybrali NIC.

Wielu ludzi ochrzczonych zachowuje się właśnie w ten sposób. Zostali adoptowani, pokochani  przez Boga, ale w pewnym momencie rodzi się w nich bunt, odrzucają Boga i Jego Miłość, wybierają pustkę. Na przestrzeni ostatnich lat tak straszliwie opustoszały polskie kościoły. Tak wielu ludzi znudziło się Bogiem i  Jego Miłością. Bóg nie uczynił im żadnej krzywdy, więc tak trudno zrozumieć takie zachowania. Po odrzuceniu Boga pozostają już tylko wspomnienia i... przepaść.  Albo powrót do tej porzuconej Miłości, wskoczenie w otwarte ramiona  Ojca. Bo Bóg nigdy nie przestaje czekać.  Bo Bóg nigdy nie przestaje kochać.

Pielgrzymka do Ziemi Świętej to dobry czas, żeby to zrozumieć. Pielgrzymka to ważny i dobry czas, najbardziej brzemienny w skutki. To czas intensywnego  poszukiwania Kogoś, kto nas adoptował (dokonało się to w momencie, kiedy  otrzymywaliśmy sakrament chrztu), czyli pokochał i to w sposób niepojęty, wręcz szalony. Na początku pielgrzymki zaczynamy rozumieć, że jesteśmy kochani. A na końcu pielgrzymki rozumiemy, że my sami też chcemy kochać. Pielgrzymowanie po Ziemi Świętej to czas pełniejszego,  głębszego  odnajdywania Boga, Który jest Miłością. To jest Miłość nakierowana na człowieka, na każdego z nas.

Kiedy człowiek to zrozumie, wtedy świat przewraca się do góry nogami... ze  szczęścia.

Wymiernym owocem tego pielgrzymowania po Ziemi Świętej  jest  książka „Ciągle  wierzę w Miłość. Wiersze z Ziemi Świętej”,  którą  odebrałem z drukarni.  W tej książce, która właściwie jest  albumem,  mieszczą  się  fotografie z kolejnych pielgrzymek oraz wiersze trzech poetów: ks. Jerzego Szymika z Katowic, Jerzego Kaczmarka z Poznania i ks. Wacława Buryły z Krośnic. Ci poeci piszą niby o tym samym, wszak wędrują po tych samych miejscach, ale każdy robi  to inaczej, bo każdy inaczej „widzi”, inaczej „czuje”. Jest to jakby „koncert” na trzy  głosy. Myślę, że warto wczytać się i wpatrzyć w ten poetycki i fotograficzny „koncert”. Żeby zarazić się ich zachwytem. Żeby zatęsknić za Ziemią Świętą. Bo tylko tam można znaleźć  to najważniejsze dla chrześcijanina źródło.

Książkę można nabyć  u  ks.  Wacława  Buryły, autora  wierszy i wydawcy. Zamówienia można składać drogą mailową: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. 

ks. Wacław Buryła 

 

 

Plakat

prof. Ignacy S. Fiut

 

Poezja budząca przytomność

 

W swoim siódmym tomiku pt. „Przebudzenie” Eliza Segiet publikuje wiersze wcześniej zamieszczane na Facebooku, które układają się w kilka cykli. Wiodącym jest cykl dedykowany poetom, którzy otrzymali pokojową Nagrodę Nobla, np. Pablo OʼHiggins, Henrie Gunatant, Norman E. Borlaug, Abiy Ahmed Alie, Michaił S. Gorbaczow, Kim Dae-jung, Aristid Briand, Gustav Stresemann, Carlos Staverd Lamas, Adolf Perez Esqui vel, Liu Xiaobo, Ralph Bunche, Frederic Passy, ale i Antoniemu Kępińskiemu, Jolancie Misiewicz, Kindze Młynarskiej, czy Banksy’emu, Mundarowi Koorango, Heather Jansch, Gonҫalo Mabunndowi.

Głównym motywem tych utworów są przede wszystkim wartości, wśród których człowiek jest wartością najwyższą, a stosunkowi do każdej jednostki ludzkiej winni jesteśmy żywienie wolności, bez jakiejkolwiek segregacji, ale i postrzeganie życia bez rasistowskiego podejścia. Nie powinniśmy również nikogo nękać i przestrzegać wobec ludzi wszelkie prawa człowieka. Powinniśmy również hołdować zasadzie, że: „Miłość do ludzi / pozwala przetrwać”. Każdemu, nawet wrogowi, powinniśmy bezwarunkowo udzielać pomoc. Centralną wartością w stosunkach międzyludzkich jest pokój i dobro, a one pojawiają się wtedy, gdy kultywujemy sprawiedliwość, w której pojawia się miłość, pojednanie przebaczenie, które z kolei budują harmonie między różnorodnymi ludźmi. Podstawą pokoju jest bowiem brak przemocy, choć wolność słowa jest równie ważna.

Dobrze klimat tego tomiku poezji Segiet oddaje posłowie autorstwa Kingi Młynarskiej. „Tu wszystko – pisze Młynarska – zaczyna się i kończy na Człowieku. To on nosi w sobie olbrzymią moc. Jest odpowiedzialny za siebie, bliskich, ale też swoje otoczenie. Coraz wyraźniej wybrzmiewa w ostatnich książkach Segiet troska o środowisko i ogólnie sprawy ekologiczne oraz krytyka tzw. postępu technologicznego (który nas zjada). W „Przebudzeniu” poetka jedynie zarysowuje te kwestie, obwiniając ludzi o bezmyślne niszczenie planety, a mocniejszy akcent kładzie m.in. na siłę żywiołu i rozmaite niespodzianki, jakie mogą nas dopaść. Takie jak pandemia COVID-19, będąca przyczynkiem do rozważań o tym, co było, jest i będzie oraz szukaniem odpowiedzi na namnażające się pytania o sens istnienia, o wdzięczność, wartości, siłę ludzkiego charakteru itp.”

prof. Ignacy S. Fiut

_________

Eliza Segiet, „Przebudzenie”. Posłowie: Kinga Młynarska. Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o., Konin 2021, s. 84.

 

 

Plakat

prof. Ignacy S. Fiut

 

Poezja trzeźwiąca

 

Kolejny tom wierszy Ryszarda „Sidora” Sidorkiewicza nosi tytuł „Wiersze rozproszone”, ale jest to raczej chwyt wydawniczy, zaś utwory w nim są starannie dobrane, ale i napisane językiem najczęściej „wulgarnym”, co zmienia niekiedy sens użytych słów i bardziej pogłębia ich wyraz znaczeniowy. Nie trudno zauważyć, że jest to protest autora przeciwko językowi i komunikacji medialnej, która zawłaszcza prywatność języka ludzi i powoduje jego bezwyrazowość: prowadzi do tego, że taka komunikacja przekształca się w działania konserwatywno-ideologiczne. Toteż czyta się te wiersze nierzadko z niesmakiem i przerażeniem, ale mogą one otrzeźwiać człowieka i budzić w nim krytycyzm racjonalny.

Poeta spogląda na świat ludzi i rzeczy wbrew liniowej logice czasu, a obserwowane w nim zmiany nie zmierzają ku lepszej wersji świata, a są raczej złudzeniem, co skutkuje tym, iż człowiek żyje ciągle zgodnie ze swą naturą i właściwie się nie zmienia. Za T. Różewiczem tęskni za lepszymi wierszami jeszcze nienapisanymi. Poezję Sidorkiewicza przenika natura, która jakby dyktuje mu kolejne utwory do tego stopnia, iż ich liryzm i melancholia ulega temu procesowi. Sądzi, że „oś świata” przechodzi przez poetę, w dynamice następstw dni i nocy, zaś świat ogarnia „bezmiłość”. Z latami staje się on coraz bardziej obcy poecie, a pisanie o nim pozostawia blizny emocjonalne i intelektualne. Pomimo nadmiaru możliwości komunikacyjnych poszerza się milczenie i samotność ludzi. Sam język staje się „zbyt krótki” do wyrażania przeżyć. Zaś szybka ewolucja człowieka eliminuje z jego życia „człowieka kochającego”, kosztem powszechnego, a nienawiść sięga kochających nawet samych siebie ludzi. Dramat przybijania do krzyża człowieka staje się i dzisiaj aktualny.

Autor ma duży dystans do tzw. „bohaterów medialnych”, np. Pazdana, Ronaldo, którzy sztucznie zastępują sens naszego człowieczeństwa. Podkreśla, że ludziom potrzebna jest czuła narracja, zniesienie narodowego pijaństwa, jak również ideologia nastawiona na przyszłość – rok 2050, by uniknąć dylematów Kaina i Abla. Autor przywołuje tu momenty istotne w poezji Cz. Miłosza, J. Tuwima E. Stachury, M. Świetlickiego, mające znaczenie dla budowy wspólnoty narodowej ponad podziałami. Kwestionuje także aktualnie panującą racjonalność ludzi, śledzeni premiowanych autorów, poszukiwania tzw. „arystokracji słowa”, nawołując do odrzucania uzurpacji złudzeń kreowanych przez media. Szczęście i sława są dla poety doznaniami chwilowymi, zaś po śmierci zostaną tylko pewnym pozorem wielkości tworzenia, choć będą konieczne dla następnych pokoleń twórców, by utrzymać kondycję ducha narodowego. W utworze pt. „Rachunek sumienia” Sidorkiewicz pisze: „w miłości popełniłem / wiele różnych głupstw // nie żałuję że na starość / nie zdążyłem zmądrzeć”.

Mądrość bowiem poety jest zawsze problematyczna, a o je trafności przesądzają konteksty historyczne. Dla niego trudna jest do przewidzenia ta gra kontekstów w procesie dziejowym, ale nadzieja w tej kwestii nigdy nie gaśnie.

prof. Ignacy S. Fiut

_________________________________

Ryszard „Sidor” Sidorkiewicz, „Wiersze rozproszone”. Posłowie: Ryszard Mierzejewski. Na okładce: Pieter Bruegel (starszy) „Ślepcy”, 1568. Pieszyce 2021, s. 112.

 

 

Plakat

dr Grzegorz Szelwach 

 

Prawda, piękno i dobro płynące z „Listów od Felicji”

 

Każdy historyk literatury na swój sposób mierzy się z epistolografią pisarzy.

Nie da się tego fenomenu kulturowego ogarnąć raz na zawsze. Taką próbę podejmuję ja pisząc o listach dr Felicji Borzyszkowskiej-Sękowskiej, spod pióra której wychodzą tylko dobre książki. Jest ona autorką ponad czterdziestu książek; By wymienić tu niektóre z nich: eseje „Trzecia płeć”, powieści „Niezapłacony rachunek sumienia”, „Miłości głodni i godni” oraz licznych tomików poetyckich, m.in. „Kwartet międzyludzki”, „I któż tu winien?” – dramaty, wiersze, fraszki.

W dwóch tomach „Listów od Felicji” Borzyszkowska-Sękowska podtrzymuje tradycję pisania listów. Książki te stanowią istotny wkład do silnie rozwijających się dziś badań nad epistolografią. Czytelników zachęcam do studiowania trzeciego i czwartego tomów „Listów...”.

Obserwujemy w XXI wieku wzrost zainteresowania biografistyką oraz osobowością twórcy, a zwłaszcza epistolografią i diarystyką, czyli „dokumentem osobistym”.

Ton listu dyktuje jego adresat, zatem inne są listy intymne, inne oficjalne, inne przeznaczone z góry do głośnego czytania lub publikacji, inne zaś listy – wyznania.

W listach mamy do czynienia z jednym nadawcą, tym podpisanym imieniem i nazwiskiem. Ale przecież nie jest on jednolity, jego wizerunek się zmienia. Inne są zatem listy do Borzyszkowskich, prof. Marii Szyszkowskiej i Jana Stępnia, Basi i Aleksandra Nawrockich, Andrzeja Zaniewskiego, czy prof. Pawła Soroki, a inny jest list do kardynała Kazimierza Nycza, biskupów i kapłanów, czyli list oficjalny. Chociaż w nim autorka pozwala sobie na szczerość: Kiedy tylko mogę jadę do Wilanowa. Uczestnicząc w Konferencji poświęconej Robertowi Schumanowi- wygrałam konkurs wiedzy o Nim. Rozwiązanie było w Świątyni Opatrzności i wtedy jako laureatce wręczono mi mikrofon. Doprawdy nie umiałam się znaleźć, wystraszona, zniewolona wielkością i wspaniałością tego monumentalnego obiektu, jego promieniującą świętością, myślałam, że się pod ziemię zapadnę.  Bo byłam przecież jakby na ambonie... I wtedy to chyba Anioł Stróż krzyknął mi do ucha:

„– Hola!  Przecież gadanie to twój zawód!”

No istotnie. Życie spędziłam jako nauczyciel akademicki i mówienie nigdy nie sprawiało mi trudności. A teraz? Tu w tej wielkiej „ Świątyni Opatrzności Bożej”?

Zapomniałam przysłowiowego „języka w gębie.1

Przy lekturze „Listów od Felicji” wiele razy nasuwało mi się pytanie o ich szczerość. Jest ono powodowane zwykłą ludzką ciekawością. Kiedy zapragnąłem jednak je zgłębić, okazało się, że stanowi poważny problem dla każdego, kto zajmuje się dokumentem prywatnym. Poważny i nie całkiem rozwiązany. Sama Borzyszkowska- Sękowska wysoko ceni szczerość. To niejako upoważnia mnie do rozważań o szczerości jej korespondencji. Bycie szczerym staje się synonimem bycia sobą. Korespondencja dla autorki „Listów...” jest nie tylko wymianą informacji, kontaktem z bliskimi. Jest „więzią dusz”, a nie tylko więzią uczuciową. W liście do prof. Marii Szyszkowskiej, dra hab. Tadeusza Medzlewskiego i Jana Stępnia czytamy: Zawsze (...) uważałam, że me życie nie interesuje nawet czytelników mych powieści, esejów, dramatów. A teraz? Teraz tylko w korespondencji z Wami moi Wybrani (nie szkodzi, że tylko jednostronnej) przenika wiele z moich zgoła osobistych przeżyć. Bo moje życie związane jest z ludźmi do dziś  i jestem ogromnie szczęśliwa, że są to ludzie nieprzeciętni, ciekawi, twórczy...2

Kategorię szczerości zauważam także w liście do prof. Zofii Chyra-Rolicz: Bywałam dość często niestrudzoną globtroterką, dopóki los i wycieńczony pracą organizm nie przyhamował, przez ten „dziwny świat”, ale i wtedy żartowałam iż w swej chorobie nie „kok”, bo zawsze nosiłam długie włosy i często utrefiałam je upinając misternie ukształtowany kok, ale także  J. P. Sartre'a, o którym to teraz z Simone de Beauvoir pisałam pracę dyplomową na I fakultecie mam w... d. Skąd taki wtręt? Otóż me choróbsko nazywa się koksartroza. A więc „i kok Sartre'a mam w dupie”. Śmieję się pokazując na endoprotezy.3

I do Stanisława Stanika: Boże! Gdybym ja tak potrafiła?! – wzniosłabym oczy wprost do niebios – co by było? – zapytałam. Ale niebiosa się nie rozstąpiły i odpowiedzi Boga nie mam do dziś.4

W omówionych listach autorka jest zawsze sobą. Stefania Skwarczyńska w „Teorii listu”5 pisze: List jest cząstką życia. Powstaje na płaszczyźnie życia, w bezpośrednim z nim związku[...] List na tle życia nie jest celem, lecz środkiem [...] może być wyraźnym fragmentem życia, aktem życia – [...] Współrzędność listu względem życia lub jego z nim bezpośredni związek jako cząstki z całością – jest istotą charakteru listu. Nie ma prawdziwego listu pozbawionego tego podstawowego związku z życiem. [...] Swoją pełnię [list] ma w związku z życiem. [...] poprzez  korespondencję swobodnie przepływa życie. Dramatyczność listu będzie na ogół tym żywsza, im żywszy będzie kontakt życiowy obu adresatów.6

Skwarczyńska stwierdza dalej: Dwa ma oblicza wydana korespondencja: dokumentu i dzieła sztuki . Nadają mu one trzecie, bynajmniej nie pożądane: oblicze swojej myśli, swoje piętno, które z nich robi dzieło w dziele.7

Tak też jest z „Listami od  Felicji”. W liście do Basi i Aleksandra Nawrockich czytamy: Szanowni czytelnicy przed przeczytaniem tej książki radzę wycieczkę do Podkowy, także wycieczkę do Stawiska, czyli do domu niezwykłego, obrośniętego historią bo tam w domu Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów egzystowała historia. Nawet okupacja hitlerowska tam inne miała barwy.8

Dalej autorka pisze: Teraz zgodnie z testamentem Iwaszkiewicza w Stawisku jest muzeum. Na ekspozycję składa się siedem pomieszczeń zachowanych w autentycznym stanie. Nikt, przekraczając progi Stawiska, nie oparł się urokowi tego polskiego domu, sprzed prawie wieku. Dom, który przetrwał zniszczony wojną. I socjalizmem dziś – dodaję odważnie.9

Czytamy dalej: Ja do Stawiska II. wywiozłam prawie wszystko co miałam w Piastowie. Niewiele wywiozłam na Saską Kępę, gdzie mój mąż miał kawalerkę przy ulicy Paryskiej 17. Nie miałam tak bogatych teściów jak J.I. Lilpopów, którzy wyposażyli go w bogactwa. W przemożny sposób kształtowałam oblicze domu, odciskałam na nim swoje piętno. Ta wzajemna relacja między mną a domem jest szczególnie ciekawa i splątana, z jednej bowiem strony nadałam domowi określony charakter poprzez swoją osobowość, twórczość literacką i pełnione funkcje społeczne, z drugiej zaś ten domek modelował moje życie i pisarstwo jakby swoisty pamiętnik liryczny, w którym eksponowane miejsce zajmuje Stawisko II.10

20 lipca 2006 roku uczona pisze do Ireny Łukszy: Ach taka jestem... Czekałam na to ponad 30 lat. Wreszcie, nareszcie jestem na warsztatach literackich. [W Ciechocinku] Dziś zwanych (od kiedy?) Artystyczne Spotkania Nauczycieli. Jak wszystkich nowicjuszy (pierwszorazowych, a więc prawiczków) obowiązuje mnie „prezentacja”. Dokonać tego aktu ma nauczyciel z Dębnicy Kaszubskiej, kiedy wskazano mi go – przeraziłam się – rychło jednak przyszło ukojenie, bo właśnie  taki wygląd, odzienie, fryz i bezurodzie gwarantuje „coś” we wnętrzu. A to lubię najbardziej. (...) Wprawdzie wolałabym zaistnieć w jakimś nowym obiekcie, ale przecież, wskutek wrodzonej skromności i chorobliwej nieśmiałości nie śmiałam nawet o tym pisnąć.11

1 lipca 2014 roku autorka listów pisze do Ariany Nagórskiej, literata: Po nocy bezsennej zdecydowałam się jednak odtworzyć dni męki jaka jest mym udziałem podczas podróży do Trójmiasta, aby kontynuować prezentacje najwybitniejszych mieszkańców Wybrzeża w mym cyklu książek „Byś”... Już trzeci czerwiec i lipiec nie ma Cię w Gdańsku – alarmowały mnie członkinie Klubu Kobiet Twórczych – poszła fama, że... umarłaś! Tak, od dzieciństwa bywałam tu każdego lata, a teraz operacja biodra uziemiła mnie.12

W tym samym liście czytamy dalej: [czw. 24] Piszę bo nie śpię, [...] kiedy mnie zmogły „nerwy bez przerwy” zasnąć nie mogłam, więc pośród złowrogo brzmiącej ciszy wzięłam się za czytanie, a to wiadomo, wymaga światła. Zapaliłam więc nie pomnąc o tym, że ta roleta, która tak dramatycznie wylądowała na mej mózgownicy nadal pozostaje niepołożona na swym miejscu więc okno niezasłonięte.

Kolejny list będący fragmentem egzystencji, jej częścią, Felicja Borzyszkowska przesłała 10 lutego 2019 roku do literata i krytyka Jana Zdzisława Brudnickiego. Czytamy tam: 28 lat minęło od tej chwili i dopiero odważam się to opisać. Jestem pełna podziwu. Lubię cię czytać... Był rok 1991 kiedy jeszcze – jak mawiałam –   bezprawnie lubiłam zaglądać do Domu Literatury dokąd to w roku 1968, zaraz po przeniesieniu mnie z Gdańska do stolicy do pracy naukowej – zaprowadził wielki pisarz, Stanisław Dygat z Kaliną Jędrusik. Kiedy to wielka gwiazda dowiedziała się, iż od dziecięcia „robię w poezji” wyrwała mi kilka manuskryptów, przejrzała je i rzekła, że będzie czytać je na swych recitalach. Potem usilnie ośmielała mnie do jakże spóźnionego debiutu prasowego, a po nim? Natychmiast zorganizowała mi premierowy – jak mawiała – Wieczór Poezji. Odbył się w Domu Kultury w Warszawie przy ulicy Jezuickiej.13  W tym liście autorka pisze: Miałam (...) pisać o swym spóźnionym o ponad 30 lat debiucie i o siedmiu latach oczekiwań na Twoją recenzję bo...

Był rok 1991, gdy (dopiero cztery lata po recytacjach Kaliny Jędrusik, sic!) zdecydowałam się wydać pierwszy tomik, który nie pomnę już kto dał ci z myślą o recenzji. Jakże ja się wtedy bałam!  Jak czekałam! Byłeś jedyną osobą, która tę „Ekwilibrystykę płonącej wyobraźni” otrzymała.14

Podczas lektury listów autorki jakieś niezwykłe zdanie zapada w pamięć czytelnika i uświadamia mu , kto pisał te „proste listy” – intelektualistka i poetka.

W obydwu tomach są też listy do adresatów zbiorowych: Stowarzyszenie Inżynierów Telekomunikacji, Grono gejów wokół B. Kaczyńskiego, Konferencyjni bywalcy, Klub 50+ Uniwersytetu Trzeciego Wieku, Koledzy Literaci, Sekcja Literacka „Wena”, Bywalcy plenerów artystycznych, Przyjaciele nie tylko Bernardyni, Dzieci Jagody. Wszystkie „okraszają” obydwie książki.

Tomy zawierają również listy-eseje, np. „Cała Polska się starzeje”, „Nie tylko seniorzy”, „Czy wierzyć prasie?”, „Słowem i szablą”.

Autorka umieściła także wiersze: „Najpiękniejsze urodziny” oraz „Fraszki FeBoSski”.

Felicja Borzyszkowska-Sękowska przejawia wybitną zdolność do rozległego myślenia abstrakcyjnego. Jej „Listy...” obfitują w różne szczegółowe spostrzeżenia i uwagi. Wielkim walorem tych książek jest ich szczery charakter, uzewnętrzniający się niemal w każdym liście, a także niezwykły, oryginalny pomysł całości.

dr Grzegorz Szelwach

_________________ 

[1] F. Borzyszkowska-Sękowska, Listy od Felicji, T.II., Warszawa 2020, s. 19, 20.

2 Ibidem, T.II, s. 33, 34,w recenzowanej książce.

3 Ibidem, T. II, s. 72, 73.

4 Ibidem,T.II, s.75.

5 S. Skwarczyńska, Teoria Listu, wydanie II., Białystok 2006, s. 332-335.

6 Ibidem, s. 336.

7 Ibidem, s. 349.

8 Ibidem, poz.1., T.II, s. 25.

9 Ibidem, T.II., s. 25-26.

10 Ibidem,T.II., s. 27.

11 Ibidem,T.II., s. 77.

12 Ibidem,T. II., s. 81.

13 Ibidem,T.II., s. 87.

14 Ibidem, T.II., s.88

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Ja, Faust, Dorian Gray, wcielenie chwili

Polemika do tekstu Andrzeja Gronczewskiego „Chwila faustyczna” z 10 VIII 2021

 

Myśląc o chwili trzeba zacząć bodaj od cytatu, na którego barkach postawił ów tekst Andrzej Gronczewski, a cytat to z poezji Autora bardzo zacnego, mało powiedzieć mistrza, mało powiedzieć poety wybitnego, cytat to wręcz idealny, z niebiańskich, niezrozumiałych łąk jakby darowany... właśnie: słowo – darowany, darowany nam mimochodem przez niejakiego Czesława Miłosza, ale sza, owo autorstwo, czasem dar wszeteczny, spójrzmy na zawartość, która niejednego dziś powali... no właśnie, a może jednak nie powali. Może jednak to już dziś: banalne, wyparte z serca, w kąt rzucone i masowo zadeptane. Mało pożyteczne, nieskuteczne, wyśmiane wręcz...

 

Dzień  taki  szczęśliwy.

Mgła  opadła  wcześnie, pracowałem  w  ogrodzie.

Kolibry  przystawały  nad  kwiatem  kapryfolium.

Nie  było  na  ziemi  rzeczy, którą  chciałbym  mieć.

Nie  znałem  nikogo, komu  warto  byłoby  zazdrościć.

Co  przydarzyło  się  złego, zapomniałem.

Nie  wstydziłem  się  myśleć, że  byłem, kim jestem.

Nie  czułem  w  ciele  żadnego  bólu.

Prostując  się, widziałem  niebieskie  morze i  żagle.

 

Nie zazdrościć, przebaczać, nie wstydzić się, wyznawać wartości, nie rozpaczać nad losem tragicznym i dzielnie zabrać krzyż swój (oj krzyż?, ech tam...) na ramiona i wtedy zobaczyć (o tak, wtedy! zobaczyć)... dzień jedyny, dzień szczęśliwy.

Dzień tak szczęśliwy jak i tekst Andrzeja Gronczewskiego z numeru Pisarze.pl, tekst piękny i błyskotliwy, króciutki tekst, a jednak jakże bardzo do rzeczy, tekst  lapidarny, a trafiający w sedno, ba, ujmijmy to, że w wiele sedn (...), tarcz, w samo centrum, w przysłowiową „dziesiątkę”.

Skąd zatem wyczułem w nim (albo w sobie) jakiś niepokój, jakiś zgrzyt, fałszywą nutę, niepokojący tembr ducha czasów, któremu uległ i przecież szukając „chwili wiecznie trwającej” wielce szacowny Autor, być może przypadkiem, niesiony i wiedziony poglądem coraz powszechniejszym, coraz popularniejszym wręcz, a najzwyczajniej w świecie pozbawiony po prostu dostojnej wizji absolutu, a co za tym idzie tych trzech, jakże wielkich trzech: wiary, nadziei i miłości, zgrzeszył tekstem podstępnym.

Choć miłości w tym tekście bardzo wiele. Miłości do sztuki, do losu, do natury, wreszcie do ludzi, do człowieka, do literatury... a może i do własnego wymiaru obdarzenia nietuzinkową zdolnością wypowiedzi.

Postanowiłem napisać tę polemikę z dwóch powodów. Po pierwsze z potrzeby podkreślenia wagi i znaczenia tego Miłoszowego arcydzieła zatytułowanego „Dar” (powstałego w Berkeley w 1971 roku – mój Boże, jakiż to był inny świat) oraz z powodu drugiego, może o wiele ważniejszego, otóż z powodu tego, że cały korowód myślenia będącego genezą owego cudownego eseju Gronczewskiego jest mi jakże obcy.

Zacznijmy od końca. Kondensując moją polemikę chciałbym zwrócić uwagę autorowi, że wcale nie trzeba żadnego męstwa, aby (nawiązując do Daru Miłosza) uciszyć  to  pierwsze  morze (to niby, w którym żyjemy, targane namiętnościami, burzami i szaleństwem), i  dostrzec wtóre, pogodne. Do tego wręcz trzeba się chyba męstwa wyzbyć – wystarczą wam: bojaźń Boża, pokora, skromność i głęboka wiara w rzecz oczywistą, że nic nigdy nie wydarzyło się na tym świecie, świecie który już znamy, bez przyczyny, a to niejako implikuje, że być może odcinek od A do Z, nie kończy się... na Z, że nasza logika, niekoniecznie jest logiką jedyną i oczywistą, że nasze wymiary wcale nie są ograniczone, że jest coś poza i że nasz umysł po prostu ogarnąć tego nie potrafi, nie potrafił i nigdy nie zdoła.

No cóż – myślenie takie dziś nie tyle, że niemodne, niepoprawne, wstydliwe, ale jest wręcz mega-zbombardowane wszelkimi dopuszczalnymi formami, środkami i metodami ze sztuką współczesną na czele. A fe, jakże nieładnie tak myśleć. To przecież coś jakby religia – opium dla mas, przyczyna wszelakich nieszczęść tego świata i jakże pod prąd neomarksistowskiej ideologii wtłaczanej nam nachalnie każdego dnia.

Ufff, jak gorąco.

To jedno. A poza tym?

Wyczułem w wydźwięku tego tekstu owe heglowskie ukąszenie. Być może uroczo zakamuflowane. Lekkim piórem przeniesione w przepiękny literacki sen faustowskich uniesień i akademickich rozważań, w przestrzeń elokwentną i pełną zdumień, w obszar nie dziewiczy i nasączony naszą z pozoru nieodwracalnością drogi ku śmierci. Ku śmierci, której nie ma, bowiem, jeśli my jesteśmy, śmierci nie ma, kiedy śmierć przychodzi nas już chyba nie ma, a może to tylko złudzenie, a prawdą jest jedynie ból.

Chcieliśmy być bogami i takimi się uczyniliśmy. Płacimy dziś za to straszliwą cenę. Wszyscy znaleźliśmy się na śmietniku historii, w naszą codzienność wkradł się technologiczny śmietnik treści, rzeczy i sieci, a w naszej duchowości tkwi ów fatalizm, dekadencja duchowości, permanentny stan bezsensu egzystencji powodujący nieokiełznany hedonizm poza granice zdrowego rozsądku. Powodujący samotność, atrofię, alienację i jęk opuszczenia.

Okręt nasz nie zatonie jak Titanic. On się roztrzaska z hukiem o skały i ze spektakularnym wyciem potępionych, którzy zagryzą się wzajemnie, a potem zjedzą – jak to poganie, kanibale i czy prawem silniejszego zwycięzca weźmie wszystko? Wszystko to, co pozostanie, ale pozostanie jedno wielkie nic...

Jednak jest w tym tekście i w jego kontekście jedno przesłanie bardzo, ale to bardzo ważne. Epokowe, ponadczasowe, trwałe do bólu i bezcenne. To zdolność odczuwania zachwytu (towar dziś deficytowy).

I tutaj zgodzę się z Autorem bardzo ściśle. To podstawowa przesłanka czynienia świata lepszym, pojęcia go, zrozumienia i przełożenia na akceptację własnego losu. Nie zgodzę się jednak, że Autor delikatnie sugeruje, że zachwyt to cecha dzieci i zwierząt, a człowiek?...

Andrzej Walter