Nowości książkowe

  

Plakat

Powieść Dariusza Filara

Szklanki żydowskiej krwi 

 

 

Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku jest wydawcą najnowszej książki profesora Dariusza Filara pt. „Szklanki żydowskiej krwi”. To idealna lektura na zimowe, choć nie tylko, wieczory dla fanów historii. Tej dużej oraz osobistej.  

Powieść „Szklanki żydowskiej krwi” Dariusza Filara jest wielowątkową, rodzinną sagą, która  rozciąga się na XX i XXI wiek, od I Wojny Światowej po współczesność. Na tle najważniejszych wydarzeń, składających się na polską historię, autor umieszcza bohaterów, którzy łączą w swoich genealogiach polskie i żydowskie pochodzenie. Skomplikowane i na wielorakie sposoby posplatane wątki tej historii opowiadane są z perspektywy żyjącego współcześnie młodego Polaka, który odkrywa ukryte prawdy narodowej i osobistej historii.

 

Prof. Dariusz Filar urodził się 18 lipca 1950 roku w Gdyni. Od początku działalności łączył dwie pasje: pisanie i ekonomię. W latach 70. i 80. tworzył głównie opowiadania science-fiction, m.in.: „Czaszka olbrzyma” (1976), „We własnej skórze” (1982), „Pies wyścigowy” (1984) czy „Dotyk” (1989).

Od wielu lat z powodzeniem prowadzi karierę naukową. Od 1973 jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Gdańskiego na Wydziale Ekonomicznym, a od 1992  na stanowisku profesora nadzwyczajnego. Przez trzy lata był też wykładowcą Central European University.

Przez wiele lat komentował rzeczywistość ekonomiczną m.in. na łamach dzienników „Rzeczpospolita” i „Gazeta Wyborcza”. W latach 1984-1990 był publicystą miesięcznika „Przegląd Powszechny”.

Prof. Dariusz Filar uczestniczył w strajku w Stoczni Gdańskiej (był członkiem biura prasowego strajku) w sierpniu 1980 roku. Współorganizował I Kongres Liberałów w Gdańsku. Piastował funkcję głównego ekonomisty Banku Pekao S.A w latach 1999-2004, a w latach 2004-2010 był członkiem Rady Polityki Pieniężnej NBP. Od marca 2010 do grudnia 2014 roku pracował w Radzie Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów.

Prezydent Włoch, Giorgio Napolitano, mianował go kawalerem Ordine della Stella della Solidarieta Italiana (Order Gwiazdy Solidarności Włoskiej) w 2006 roku.

Wydawcą najnowszej książki Dariusza Filara pt. „Szklanki żydowskiej krwi” jest Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku.

 

 

„Szklanki żydowskiej krwi”. Ocalić ślady zniszczonej cywilizacji
 

Z profesorem Dariuszem Filarem, który, porzucił ekonomię dla literatury pięknej, o jego powieści „Szklanki żydowskiej krwi” wydanej przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Gdańsku rozmawia Jarosław Zalesiński, dyrektor WiMBP.

 

– Panie profesorze, powinniśmy chyba zacząć od wyjaśnienia, że się nie przejęzyczyłem. „Szklanki żydowskiej krwi” to powieść, a nie rozprawa ekonomiczna i u wielu osób może to budzić zdziwienie, zaskoczenie. Jeżeli jednak ułożyć na półce bibliotecznej Pana publikacje od początku, można powiedzieć, że pisarz stał się w pewnym momencie ekonomistą, a nie odwrotnie. Czy taka była kolejność Pańskich wcieleń?

– Tak, wcześnie zacząłem pisać. To były lata 60. Pisałem opowiadania fantastyczno-naukowe, jak wielu rówieśników. Proces przeobrażenia się z wiekiem wyobraźni i sposób patrzenia na przyszłość byłby tematem do długiej rozmowy. Rzeczywiście nastolatkowie lubią fantastykę. Podobnie jak inni byłem pod silnym urokiem Stanisława Lema. Tak się złożyło, że Zbigniew Przyrowski, który był redaktorem naczelnym miesięcznika „Młody Technik”, chciał to drukować. Potem, w latach 70. i 80. ukazały się zbiory tych opowiadań. Nadszedł rok 1989. Polska zaczęła się szybko zmieniać. Nagle okazało się, że jest zapotrzebowanie na wiedzę ekonomiczną i to mnie wciągnęło.

– Zrodził się popyt na Pańską wiedzę i tak stał się Pan ekonomistą.

– Tak, był popyt na ludzi, którzy myśleli o gospodarce rynkowej. Zajmowałem się zawsze gospodarką kapitalizmu, a ta wiedza była potrzebna. Nigdy nie prowadziłem zajęć z tak zwanej ekonomii socjalizmu.

– Jednak w ukryciu pozostała pamięć o byciu pisarzem. Po ilu latach powrócił Pan do tej roli?

– Po 25. latach przerwy. Zwróciło się do mnie Wydawnictwo Solaris, które publikowało fantastykę. Wówczas wypuszczali serię zatytułowaną „Archiwum polskiej fantastyki”. Sięgali po stare teksty i zapytali, czy nie chciałbym przypomnieć się czytelnikom. Skorzystałem. Ukazała się książka „Jeszcze jedna podróż Guliwera”. To był zbiór moich opowiadań oraz nowel fantastycznych sprzed ćwierćwiecza.

– Moglibyśmy zatrzymać się jeszcze przy powieści wydanej w 2015 roku, jednak chciałbym przejść do kolejnego Pana pisarskiego wcielenia, czyli „Szklanki żydowskiej krwi”. To jest opowieść rodzinna, o trzech pokoleniach. Uwaga pana, jako autora, jest skupiona na męskich przedstawicielach rodziny. Dziadek i wnuk, to główne postaci, ale tak naprawdę tematem są losy rodzinne. To jest opowieść o trzech pokoleniach. Jednak myślę, że tematem nie są losy rodziny, a ten skomplikowany splot polsko–żydowskich stosunków. To jest główny temat tej powieści?

– Muszę powiedzieć, że z pewnym żalem patrzę na to, jak jest upraszczana historia i jak są podejmowane próby włożenia ludzkich losów w schematyczne ramy. Rzeczywistość była złożona. Staram się pokazać w tej książce sposób, w jaki historia wpływała na ludzkie losy. Rzeczywiście ten polsko–żydowski wątek jest mocno rozwinięty. To wiąże się z kolejną kwestią, która bardzo mnie nurtuje,  i którą będę się jeszcze długo zajmował, mianowicie kwestia korzeni polskiej inteligencji. W moim przekonaniu miała trzy źródła.  Z jednej strony, to były uparte dzieci chłopskie, które posiadały wolę zdobycia wiedzy oraz pozycji. Z drugiej dochodzili potomkowie szlachty, którzy zostali „wysadzeni z siodła” za sprawą wydarzeń historycznych (skonfiskowanie po powstaniach majątku). Trzecim źródłem byli polscy Żydzi, którzy dokonywali konwersji religijnej i asymilowali się z polską większością.        

– Schematyczna teza jest taka, że właśnie owa szlachta wysadzona z siodła to są protoplaści dzisiejszej polskiej inteligencji, a rzeczywistość była bardziej złożona.

Ja twierdzę, że źródła są trzy.

– Ale też ten splot polsko-żydowskich relacji w pańskiej powieści jest pokazywany właśnie z dala od schematów, od tych momentów historii, choć ich Pan nie pomija. Mnie na przykład zaciekawiło to, dlaczego Pan początek tej historii umieszcza w czasie, do którego rzadko się wraca przy okazji tego tematu, to jest czas w przededniu I wojny światowej. Kończy się pewien świat, XIX wiek zmierzcha. Wschodzi wiek XX. Czemu Pan początek tej historii umieścił w tym czasie? Co było takiego istotnego, co Pana skłoniło, by tam tę historię rozpocząć?

Zadziałały rodzinne wątki związane z biografią dziadka.

– To jest powieść w jakimś stopniu biograficzna?

– Do pewnego stopnia. Od dziecka dużo słyszałem o narodzinach Legionów Piłsudskiego, jak do tego naprawdę doszło. To był złożony proces.

– I bardzo złożone losy doprowadziły ludzi, którzy stawali się żołnierzami Legionów.

– Tak, oczywiście. Często wspominamy pieśń o Pierwszej Brygadzie Legionów Polskich, a zapomina się o Drugiej Brygadzie tzw. karpackiej lub żelaznej, która przeszła trudny wojenny szlak. Nie wiem, czy nie zapłaciła większej ceny krwi od pierwszej. Dlatego pociągało mnie zagłębienie się w losy tej często zapomnianej jednostki Legionów Polskich.

– Pomyślałem czytając powieść nie tylko z tych względów biograficznych, o których nie mam wiedzy, ale może też dlatego, że to był moment, kiedy ten centralny program dla tej książki, czyli własnej tożsamości, tego kim się jest, Polakiem czy Żydem jest momentem, w którym historia stawia pytanie. Jeżeli zgłaszam się do tworzącego się wojska polskiego, to jako kto? Czy to nie jest właśnie moment, kiedy pan pokazywał ten problem dwóch tożsamości w jednej osobie?

– W powieści jest scena, kiedy żołnierze przyszłej Drugiej Brygady składają przysięgę na Błoniach Krakowskich. Złożyli ją cesarzowi Franciszkowi Józefowi II. O tym też często się nie pamięta lub nawet nie wie, że to jemu żołnierze ślubowali wierność. W tym momencie jeden z moich bohaterów, starszy, przyznał, że wtedy najmniej myślał o swoim pochodzeniu żydowskim.

– Starszy bohater to ktoś, kto starał się odejść od własnej przeszłości. To było coś, co było raczej zawadą w jego życiu, niż pomocą.

– On wręcz ucieka od żydowskiej tożsamości. Więc wracam do wątku źródeł polskiej inteligencji. Żydzi, którzy stawali się polskimi inteligentami odcinali się często od etnicznych korzeni. Zresztą mój bohater nie jest pierwszym, który to zrobił. Już jego ojciec, czyli pradziadek młodszego bohatera dystansuje się od środowiska, z którego wyszedł, a on sam robi krok dalej.

– Robi krok dalej, ale jednak w różnych momentach życia przekonuje się, że od czegoś odejść nie można. Na przykład moment, który został mi w pamięci. W przededniu II wojny światowej jesteśmy. Ów bohater całkiem dobrze ustawił się w życiu, jest dość majętny, rodzina, dzieci, dom. A zarazem gdzieś w głębi jest takie poczucie, że to wszystko może być na tymczasem. Jest jakaś pamięć pogromu. Czegoś, co może przyjść niespodziewanie w każdym momencie i zniszczyć to życie. To jest ta pamięć, którą się dziedziczy, mimo procesów asymilacyjnych.

– Kolejna kwestia, która mnie interesuje, taka trochę metafizyczna, ale jestem przekonany, że poza naszą indywidualną, osobniczą pamięcią mamy gdzieś zakodowaną pamięć wcześniejszych pokoleń. Jak ona do nas przenika, to jest pytanie. Czy to się dzieje podsłuchując w dzieciństwie rozmowy dorosłych? Czy jest coś jeszcze głębszego, co powoduje pojawienie się w głowie obrazów, które niekoniecznie wynikają z bezpośredniego doświadczenia. I rzeczywiście, to o czym pan mówi, ten rok 1939, kiedy on właściwie jest na miarę II Rzeczypospolitej człowiekiem sukcesu bardzo stabilnym, a jednak gdzieś w nim drzemie cień lęku.

– Innym momentem są lata 40. W Krakowie dochodzi do dramatycznych historii z otwarciem, a potem zamknięciem krakowskiego getta. Bohater żyje po aryjskiej stronie. Wychodzi z tamtej rzeczywistości z ogromnym poczuciem winy, które towarzyszyło ocalałym z Holocaustu. Zadawali sobie pytanie, dlaczego właśnie oni przetrwali.

– To znowu jest związane z osobistym doświadczeniem, które narodziło się podczas moich podróży do Izraela oraz w czasie pracy na uniwersytecie w Michigan w Stanach Zjednoczonych. Były lata 90. Tam często spotykałem ocalałych. Niektórzy po upływie kilkudziesięciu lat nadal mówili piękną polszczyzną. Opowiadali mi straszne rzeczy.

– Równie istotnym bohaterem Pańskiej powieści jest wnuk. Czy w jego życiu nie jesteśmy świadkami powoli postępującego odwrotnego ruchu w stosunku do dziadka i jego tożsamości?

– Tak. Wszystko, co się dzieje, odbywa się na zasadzie wahadła. Nie tylko w życiu osobistym ludzi, ale też w polityce czy gospodarce. Oczywiście wahadło nie trafia w dokładny punkt, w którym było wcześniej. Należałoby powiedzieć, że to bardziej przypomina spiralny ruch po sprężynie. Uważam, że toczą się takie procesy. Nie wiem, do jakiego stopnia pisząc miałem świadomość, że to tak ma wyglądać.

– Zakończenie pańskiej powieści stawia przed czytelnikiem dwie prawdy. Świat Żydów polskich oraz wschodnioeuropejskich został spopielony. Z drugiej strony, kiedy wnuk szykuje się do udziału w Chanuce, okazuje się, że w tym popiele został żar. Nikt do końca nie odwraca się od przeszłości.   

– Od rozpoczęcia pracy nad stworzeniem Muzeum Polin w Warszawie wspierałem ten proces, na miarę moich możliwości. To właśnie wynikało z tej myśli, którą Pan przedstawił. Zgadzam się z Markiem Edelmanem, że to była cywilizacja, której nie da się odtworzyć. Bezpowrotnie została zniszczona. Natomiast można ocalić jej ślad. 

– Oczywiście to nie są jedyne ciekawe wątki tej historii. Powieść świetnie się czyta, a następujące po sobie epoki ukazują ogromną historyczną wiedzę, także o mało znanych epizodach.  

– Pracę nad książką poprzedził solidny, jak to się dzisiaj mówi, research. 

– Książkę przed drukiem przeczytał historyk. Nie znalazł błędu.– Miło mi to słyszeć. Podczas pracy nad książką odbyłem wiele podróży do Krakowa. Zapoznałem się z wieloma źródłami. Przyznam, że pisałem z pewnym niepokojem, że mogę mieć niedostateczną wiedzę na temat tamtych czasów, bo przecież urodziłem się po wojnie. Z drugiej strony znałem historie rodzinne, ale to jest zawsze przesunięta rzeczywistość. 

– To znaczy?

– Przesunięta, czyli nieoddająca w stu procentach tych wydarzeń. Pamięć jest elastyczna. Dwie różne osoby tę samą sytuację mogą pamiętać zupełnie inaczej, a opowiedzenie historii młodszemu pokoleniu to jeszcze inna sprawa. Więc próbowałem to wszystko połączyć.

– Czy po wielkiej pracy, która zakończyła się wydaniem książki „Szklanki żydowskiej krwi”, zamierza Pan odpocząć?

– Sytuacja jest skomplikowana. Mam utrudnioną relację z moimi długoletnimi przyjaciółmi, ekonomistami. Przede wszystkim z profesorem Leszkiem Balcerowiczem i profesorem Jerzym Hausnerem, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że moja przygoda z ekonomią się zakończyła i już na ten temat nie będę pisał. Niektórzy mi mówią, że nie przestaje się być ekonomistą. Natomiast ja mam przekonanie, że pozostały mi czas chcę wykorzystać na pisanie powieści. W związku z tym twardo odpowiadam: Nie. Teraz zajmuję się literaturą piękną.

– Wiadomo już, kiedy i gdzie będzie się rozgrywać kolejna Pańska powieść?

– Tak. Akcja toczy się w Berlinie w 1990 roku. Dwa tygodnie po zjednoczeniu Niemiec. Bohaterem jest polski dziennikarz, który tam trafił. To nie będzie stuletnia panorama. Cała akcja powieści trwać będzie osiem dni.     

 

  

Plakat

 

 

 

  

Plakat

Śmierć barda

Zmarł Władymir Sztokman 

 

 

Zmarł Władymir Sztokman (pseudonim literacki i sceniczny – Vladimir Stockman). Urodził się w roku 1960 w Rostowie nad Donem (Rosja). Dzieciństwo i młodość spędził w Krasnodarskim kraju, w miasteczku Gulkiewiczi. Studiował na Uniwersytecie w Rostowie nad Donem na Wydziale Fizyki, a następnie na Wydziale Filologii oraz uczęszczał na wykłady i seminaria na Wydziale Filozofii. Podczas studiów brał czynny udział w nieocenzurowanym procesie literackim, był jednym z założycieli i wydawców czasopisma literackiego drugiego obiegu pt. „Nie kantować”, w którym zostały opublikowane jego pierwsze wiersze i tłumaczenia z języka polskiego. Później powrócił na Kubań, gdzie pracował jako akustyk w zespole jazzowym w Rejonowym Domu Kultury.

W 1991 roku przeniósł do Kijowa, a w maju 1992 roku jako reżyser dźwięku kijowskiego Teatru Zwierciadło wraz z trupą teatru wyjechał na występy gościnne do Polski na zaproszenie Piotra Skrzyneckiego – legendarnego założyciela teatru krakowskiego kabaretu Piwnica pod Baranami. Przedłużające się występy gościnne stopniowo przeszły w emigrację. Pisał w języku rosyjskim i polskim oraz tłumaczył poezję i prozę z języka polskiego na rosyjski oraz z języka rosyjskiego na polski. Przetłumaczył na język rosyjski kilka książek z dziedziny historii i historii sztuki. Wiersze i przekłady publikowano w czasopismach, zbiorach poetyckich, antologiach i almanachach w Rosji i Polsce.

W 2007 roku w krakowskim wydawnictwie Signo ukazał się tomik poezji pt. „Górne morze”, a w 2015, w bibliotece czasopisma literackiego „Temat” – tomik przekładów wierszy znanego rosyjskiego poety Jewgienija Czigrina pt. „Poganiacz”. Oprócz języka polskiego i rosyjskiego wiersze Sztokmana tłumaczono i publikowano w języku angielskim, macedońskim i chińskim. W roku 2011 został finalistą międzynarodowego konkursu na najlepsze tłumaczenie wierszy i prozy Czesława Miłosza organizowanego przez Polski Instytut Książki. Brał udział w wielu festiwalach poetyckich, w tym: w Międzynarodowym Festiwalu Strużskie Wieczory Poezji w Macedonii, w Warszawskiej Jesieni Poezji, w Międzynarodowym Listopadzie Poetyckim w Poznaniu, w Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej i innych.

Od roku 2012 występował na polskiej scenie z cyklem wykładów-recitali pod tytułem „100 lat rosyjskiej poezji bardowskiej”. Oprócz własnych piosenek wykonywał utwory ponad 40 rosyjskich bardów. Był założycielem i koordynatorem istniejącego od 2002 roku międzynarodowego almanachu internetowego Litera. Należał do Międzynarodowej Federacji Pisarzy Rosyjskich (MFPR) i do Południoworosyjskiego Związku Pisarzy. Mieszkał w Krakowie.

(Zdjęcie z tekście: Kalina Izabela Zioła)

 

  

Plakat

Marek Wawrzkiewicz 

Piszemy wiersze czyli sami sobie siebie tłumaczymy

 

 

Wyzbądźmy się  zarozumiałości, postawmy na zrozumienie: nie potrafimy opisać świata. Opisujemy nasze widzenie świata. Wiersz trafia do odbiorcy wówczas, kiedy on, czytelnik czy słuchacz, widzi świat tak samo, albo podobnie jak my. Ale jest to krańcowo rzadkie. Czy mamy wobec tego inną szansę? Tak – jeśli nasza perswazja, czyli wiersz,  jest na tyle sugestywna, tak przekonująca, że czytelnik przyjmuje ją jako swoją.

Oprócz czterech żywiołów świat składa się z miliarda drobiazgów: krajobrazów, temperatur, wiatrów, przedmiotów, zapachów, barw. I ludzi, którzy świat zamieszkują – z pożytkiem dla tego świata lub nie. Boję się, że zaczyna rosnąć w siłę ta druga kategoria. O tym potem. Najpierw o zmysłach. Bo one rozpoznają świat, który próbujemy opisać.

 

I

Przeczytałem gdzieś, że istnieje przeszło ćwierć miliona kolorów. Dobry malarz kolorysta widzi ich około 30 tysięcy. My rozróżniamy kilkadziesiąt, ale z pewnością nie wszystkie umiemy nazwać. W międzywojennej i jeszcze wcześniejszej poezji polskiej było bardziej kolorowo. Występował w nich amarant, szkarłat, pąs, karmazyn („Karmazynowy poemat” Lechonia). Teraz w poetyckim użyciu jest prawie wyłącznie kolor czerwony, a przecież ma on 33 odcienie. Jeśli więc umawiamy się na spotkanie w świetle czerwono zachodzącego słońca, to miejmy świadomość, że dla każdego z nas słońce zachodzi w nieco innym czerwonym kolorze. A kiedy się uprzemy, że musimy uzgodnić w jakim, to pewnie będziemy to robić metodą porównań: czerwone jak poziomka, jak owoc róży, jak kalina, jak jarzębina... Świat widziany przez malarzy inspirował i inspiruje wielu poetów. Wielkie dzieła malarskie i rzeźby znalazły interpretacje w olbrzymiej ilości wierszy i ta mnogość dobrze świadczy o wrażliwości poetów. Chciałbym się mylić, wydaje mi się jednak, że nie działa to w drugą stronę. Pewnie nasze widzenie świata nie przekłada się na obraz. Nie jestem pewien, czy możemy mieć o to pretensje. Kilkanaście lat temu w czasie przygotowań do kolejnej Warszawskiej Jesieni Poezji wysłałem wiersze do malarzy skupionych w stowarzyszeniu pastelistów z prośbą, aby artyści nie tyle zilustrowali te wiersze, ale żeby się nimi zainspirowali. Otrzymaliśmy 40 obrazów, które potem wystawiliśmy dołączając do każdego z nich rękopis wiersza. Tylko trzech poetów rozpoznało w obrazach swoje utwory. Pomyślałem, że tak właśnie powinno być: poeta pisząc wiersz tworzy pewien obraz. Ale odbiorca wiersz czytając widzi obraz zupełnie inny. A to znaczy, że wiersz jest dobry, bo niejednoznaczny.

Dawno temu towarzyszyłem pewnej damie w ceremonii zakupu perfum. Dama kilka lat przedtem poddała się operacji laryngologicznej, w wyniku której straciła zmysł węchu. Pytała mnie jak pachnie zawartość kolejnego flakonika. Zadanie to okazało się niewykonalne: mówiłem, że zapach jest słaby albo mocny, słodki albo gorzki (i tu wkroczyłem w sferę innego zmysłu – smaku). Ponieważ wyjaśnienia były niewystarczające, próbowałem dalej: perfuma pachniała mi konwalią, jaśminem, maciejką, fioletowym łubinem kwitnącym na Suwalszczyźnie, kwiatem lipy, bzem, a nawet piżmem – jakbym wiedział jak to pachnie. Ale uświadomiłem sobie, że mimowolnie wkroczyłem na tereny poezji, bo czymże innym jest porównanie zapachu cieczy w butelce z wonią kwiatów. A w dodatku zapachy te nie bywają jednorodne, komponowanie perfum jest sztuką podobną do komponowania symfonii. Trud mój oceniam jako bezowocny, bo przecież nie sposób opowiedzieć zapachu nikomu, a już tym bardziej osobie o przetrąconym powonieniu. Antoni Słonimski w wierszu „Żal” napisał... i bez pachniał jak bez.  Uważam, że jest to konstatacja genialna. Mamy w pamięci zapachy, których nie da się opisać w żadnym wierszu, bo są one naszą wyłączną, prywatną, niezrozumiałą dla innych własnością: zapach świeżo zaoranej ziemi, zapach włosów ukochanej kobiety, zapach wody w zakolu rzeczki z dzieciństwa, zapach farby drukarskiej płynący z pierwszego egzemplarza debiutanckiego tomiku... Próbujemy to zapisać w wierszu i prawie nigdy nam się to nie udaje. Ale to optymistyczne, bo mamy jeszcze coś do zrobienia.

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych pojechałem do domy pracy twórczej pisarzy ormiańskich. Miejscowość Cachkadzor w Armenii  położona na wysokości 2000 m wtedy odznaczała się tym, że po uliczkach przechadzały się wielkie dziewczyny o barach  żubra – obóz treningowy miały tam pływaczki  reprezentacji Związku Radzieckiego. Przyjechałem po obiedzie, do kolacji było sporo czasu, a że byłem głodny, udałem się do przydrożnej knajpy. Zamówiłem karafkę wina, lulia kebab i sałatkę z pomidorów. Jedząc tę sałatkę męczyłem się, bo nie mogłem sobie przypomnieć co mi ten smak przypomina. Ale ponieważ jestem wybitnie inteligentny, to już po piętnastu minutach wiedziałem: pomidor przypomniał mi smak pomidorów. Takich, jakie jadłem w dzieciństwie. Od lat szukam tego smaku i nie znajduję, mimo, że jem to coś, co na oko wygląda  jak pomidor. Addio, pomidory – napisał Jeremi Przybora. Nawiasem mówiąc piosenka ta jest swojego rodzaju źródłem historycznym, dokumentuje bowiem czasy, kiedy pomidory występowały tylko w porze roku im przypisanej. Ale to tylko na marginesie.

Może ten sam prehistoryczny poeta, który jako pierwszy porównał kobietę do kwiatu, napisał też, że jego ukochana miała słodkie usta. I tak  zostało aż do dziś, zaakceptowaliśmy to bez zastrzeżeń, z wyłączeniem trzeźwego myślenia.  Gdybyśmy je włączyli, to doszlibyśmy do konkluzji, że kobieta ma usta słodkie po zjedzeniu łyżki miodu, gorzkie po zjedzeniu  garści piołunu, a upajające – nie będę tłumaczył po jakiej konsumpcji. W sferze tych porównań poezja nie dokonała przełomu, choć nie ustawała w próbach. Poeci baroku byli rubaszni, a niekiedy i sprośni, poeci romantyczni najczęściej tragiczni,  na ich uczucia kładł się czarny cień przeczucia miłosnej klęski. A poeci współcześni? W pierwszej fazie zakochania piszą wiersze młodzieńcze, później, już na zgliszczach miłosnych zapałów, zawstydzające ich samych, w fazie katastrofy – bardziej udane, co dowodzi, że wszystkich nas zrodził romantyzm. Zresztą sprawa jest dodatkowo skomplikowana w epoce, kiedy poetki piszą męskie wiersze, poeci zaś wiersze zniewieściałe. Wróćmy jednak do zmysłu smaku.

Proza światowa, ale także polska, pełna jest wspaniałych opisów uczt oraz pochwał dla jednego z grzechów głównych – obżarstwa. Dobre wino i dobre mięsiwo to są rzeczy dobre  powiada Colas Breugnon w powieści Romain Rollanda. Brakuje nam dziś tego hedonizmu. Poezja, szczególnie polska, jest pod tym względem uboga, choć tworzyli ją często ludzie – łagodnie mówiąc – biesiadni, nie gardzący uciechami stołu. Grzebię w ułomnej pamięci i znajduję niewiele. Mistrz Gałczyński rozpoczął pewien wiersz od słów – cytuję z pamięci – Kiedy żeśmy się zeszli, zasiądźmy za stołem / chłopy rosłe, pleczyste, z obliczem wesołem... Ale menu znajdujemy dopiero w innym wierszu poety,  w „Balladzie o mrówkojadzie” – opisującym losy tego zwierzęcia w spotkaniu z poetami: ... siedzą, jedzą poeci /...golonka z dużym chrzanem / piwo pod fortepianem... Historie o biesiadowaniu poetów znamy nie z wierszy, a z anegdot o nich, przy czym potrawy czyli zakąski występują jako drugie tło. Tadeusz Przypkowski do spółki z Magdaleną Samozwaniec (ilustracje Maji Berezowskiej) napisał uroczą książkę pod tytułem „Łyżka za cholewą, a widelec na stole”. Jest w tym dziele przepis kulinarny z XVIII wieku, mówiący o tym, co zrobić, kiedy w spiżarni nic nie ma, a zjawiła się gromada niezapowiedzianych gości:   ...weź żubra świeżego, a jak nie masz, to łosia...

Jak się kształtuje smak? Wg mojej amatorskiej teorii w niemowlęctwie i pacholęctwie wmuszają w nas kaszki i przeciery, co ma katastrofalne skutki, potem, zajęci ważnymi sprawami młodości, jemy dużo, pospiesznie, byle do syta. A dopiero w wieku dojrzałym, kiedy możemy sobie pozwolić na wybredność i kiedy odbyliśmy parę podróży zagranicznych, zaczynamy się rozsmakowywać i gustować – a to w tradycyjnej, ale prawdziwej kuchni polskiej, a to bałkańskiej, a to włoskiej, francuskiej, a to o matce wszelkich kulinariów – kuchni chińskiej; jej wielkość polega m.in na łączeniu smaków, które w innych recepturach nie występują. Ale smak, jak wszystkie inne zmysły, z upływem lat się tępi i rozróżniamy tylko podstawowe: słony, słodki, gorzki, kwaśny i ten piąty, najbardziej powszechny – bez smaku. Choć są wyjątki – mistrzowie kuchni i prawdziwi smakosze zachowują ten zmysł do śmierci. Wspomniany wyżej Tadeusz Przypkowski, potomek znakomitego polskiego rodu, był nie tylko założycielem i kustoszem muzeum zegarów słonecznych, znawcą światowej renomy, ale też smakoszem, kanclerzem międzynarodowej kapituły kulinarnej. Kiedyś w Jędrzejowie pokazał mi opatrzony pieczęciami pergamin – któryś z Jagiellonów nadawał dalekiemu przodkowi tytuł podczaszego koronnego, a ten godności nie przyjął. Pan Tadeusz skwitował to słowami: dureń, wina nie chciał nalewać...

Potrawy i w ogóle rozkosze stołu pojawiają się współcześnie w wierszach żartobliwych i satyrycznych. W „prawdziwej” poezji występuje jabłko, brzoskwinia, malina, pomarańcza. Natomiast niegodne są pióra liryka pietruszka, burak, ziemniak (a przypominam, że wieszcz Adam napisał poemat o kartoflu), seler i rzodkiewka. Choć przecież Krzysztof Gąsiorowski nie próbował opisywać wszechświata, za to w jednym z wierszy zadał fundamentalne pytanie: z czego zrobiona jest rzodkiewka...

Zapewne wszyscy tego doświadczamy: ni z tego, ni z owego przyplątuje się melodia czy piosenka i natrętnie nam towarzyszy, nie umiemy się jej pozbyć  przez kilka dni. Ale kiedy w samotności próbujemy ją zaśpiewać na głos – łapiemy się na tym, że fałszujemy. I cieszymy się, że naszego wokalu nikt nie słyszał. Rzecz w tym, że nasza pamięć zachowuje melodię  bezbłędnie, ale szwankuje nasz aparat głosowy.

Tymoteusz Karpowicz opowiadał kiedyś, że był w Paryżu na osobliwym koncercie. Mianowicie w doskonale odizolowanej od zewnętrznych hałasów sali wyświetlano na ekranie partytury, a prawdziwi, obdarzeni absolutnym słuchem melomani słyszeli muzykę w całkowitej ciszy. Jest w tym pomyśle coś ekstremalnego: muzyka bez dźwięku, bez muzyki. Może ten eksperyment wynikał stąd, że nawet mistrzowskie wykonanie symfonii czy koncertu skrzypcowego nie jest doskonałe. W wielkim symfonicznym ansamblu jakiś muzyk po prostu musi zdetonować, chociażby o pół, ćwierć tonu. Ale niedoskonałość też bywa fascynująca. Miałem szczęście słuchać na żywo Artura Rubinsteina, który z łódzkimi filharmonikami pod batutą Henryka Czyża grał koncert f-moll Chopina. Nigdy, ani wcześniej, ani później, nie słyszałem wolniejszego wykonania. A przecież było wielkie.

Czy poeta musi mieć słuch muzyczny? Dawniej było to niezbędne, trzeba było umieć słyszeć rytm, prozodię wiersza. Dziś, kiedy wiersz klasyczny jest w zaniku, albo przynajmniej w głębokiej defensywie, nie jest to już konieczne. Ale przecież poeci wiele muzyce zawdzięczają. Gałczyński jest muzyczny nie tylko dlatego, że w jego wierszach roi się od Chopinów, Bachów, Scarlattich i Vivaldich, że tłoczno w nich od terminów muzycznych – te wiersze są melodyjne. Muzykalne są wiersze Jarosława Iwaszkiewicza – też nie tylko dlatego, że kochał muzykę, grał na fortepianie, a nawet próbował komponować. Muzykalne są wiersze Szymborskiej, Nowaka, Grochowiaka i kilku tuzinów innych poetów.

Każda próba opisania muzyki słowami – także poetyckimi – jest ułomna. Znakomite eseje muzyczne pozwalają nam lepiej zrozumieć utwory. Ale czy na pewno utwory, czy tylko interpretację eseisty? Czy – tym bardziej – wiersz chcący oddać wielkość kompozycji i jej wykonanie, dochowuje jakiejkolwiek wierności temu dziełu?

Proporcje między poezją i literaturą w ogóle, a muzyką są inne niż w przypadku związków muzyki i i sztuk pięknych: literatura znacznie częściej była dla muzyki źródłem inspiracji. Prawdopodobnie zapomnieniu uległoby wiele utworów poetyckich, gdyby nie to, że kompozytorzy stworzyli z nich pieśni. Ocalały więc teksty do których muzykę napisali Liszt, Schubert ( autor około 600 pieśni), Moniuszko, Schumann, który próbował swych sił w rzemiośle poetyckim, Geshwin i wielu innych. Wspaniały Carl Orff skomponował oratorium „Catulli Carmina” do tekstów rzymskiego poety Katullusa, czym wydobył go z wielowiekowego zapomnienia. Kiedy przypominamy sobie jak  „Nessun dorma” śpiewali Pavarotti czy Placido Domingo, nie zastanawiamy się nad treścią tej arii. Podobnie jest z operami. Gdybyśmy libretto, często oparte na dziełach literackich, przeczytali bez muzyki, to okazałoby się, że jest to czysta grafomania. Ale dzięki Bizetowi, Czajkowskiemu, Verdiemu czy Pucciniemu nie czytamy, nie zwracamy uwagi na durne recitatiwy, tylko zachwyceni słuchamy. Literatura jest w operze wartością trzeciorzędną.

Przez całe lata panowała u nas moda na poezję śpiewaną, wykonywano ją wszędzie, organizowano nawet festiwale. Miała ta moda dobre i złe strony. Dobre – bo popularyzowała poezję, która z natury rzeczy jest sztuką elitarną. Złe – bo domorośli artyści po opanowaniu czterech chwytów gitarowych komponowali melodie do wierszy bezbronnych i Bogu ducha winnych poetów; zdarzało się też, że sami układali teksty „poetyckie”. Tak czy owak był to krok w dobrą stronę, potwierdzający związki muzyki z poezją.

Zmysłem słuchu rejestrujemy muzykę, choć stanowi ona niewielki procent tej rejestracji. Dźwięki otaczają nas tak przemożnie, są tak wszechobecne, że jeśli nie są bardzo dokuczliwe, przestajemy na nie zwracać uwagę. Kiedy znajdziemy się w ciszy wypełnionej szumem lasu lub szelestem liści czujemy się nieswojo – tak, jakbyśmy przestali być częścią natury. Zastanawiam się kiedy ostatnio słyszałem śpiew skowronka. Wolałbym, aby to była wina mojego niedosłuchu, a nie nowoczesnego rolnictwa, które temu ptaszkowi odebrało warunki egzystencji.

Dźwięki, zapachy, obrazy, smaki. To, w czym żyjemy i czym żyjemy tu i teraz. Ale również to, co zapisało się w naszej pamięci.

 

II

Pamięć – zdolność do rejestrowania i ponownego przywoływania wrażeń zmysłowych, skojarzeń, informacji, występująca u ludzi, niektórych zwierząt i w komputerach.

Nie wiem jak i od kiedy – od jakiego wieku – pamięć gromadzi swoje zasoby. Nieuchronne są postępy sklerozy. Ale – rzecz dziwna –  nawet w wieku podeszłym w hipokampie, czyli części mózgu, rodzą się neutrony formułujące wspomnienia. Może dlatego starzy ludzie lepiej pamiętają bardzo wczesne niż przedwczorajsze zdarzenia.  Nie mam na ten temat  naukowej wiedzy, pewnie błądzę po omacku.  Nie wiem jak działa mechanizm selekcji i jak to się dzieje, że nie możemy z pamięci usunąć zdarzeń i faktów, o które radzi byśmy wymazać i po co w niej zostają sprawy błahe, nieważne, zbyteczne. Napisałem kiedyś w jakimś wierszu, że pamięć bywa jak stara, wyrobiona i wypełniona piaskiem kopalnia, która jednak pod wpływem niespodziewanego impulsu ożywa – odzywa się coś, co wydawało się zapomniane, pogrzebane. Jest – pamięć – rodzajem lamusa,  w którym bezwiednie gromadzimy niepotrzebne z pozoru przeżycia, obserwacje, spostrzeżenia; okazuje się po latach, że są one przydatne, nadają się do wiersza.

Przeglądam wiele, może zbyt wiele tomików wierszy autorstwa nieznanych mi czasem poetów, jako juror czytam setki wierszy nadsyłanych na rozliczne konkursy. Wiele z nich złożyłoby się na jeden wspólny wiersz.

Oto jest dom – chata, może chałupa, a przed domem niewielkie podwórko ze studnią, nad którą sterczy skrzypiący żuraw. Trochę dalej sad z kwitnącymi biało i różowo drzewami owocowymi. Obszerna kuchnia,  ściany ozdobione świętymi obrazami i makatkami, wielki, stary stół na krzyżakach, a na stole w wyszczerbionych talerzach zalewajka lub kapuśniak i pyzy ze skwierczącymi skwarkami. I małomówny, mądry dziadek o stwardniałych, szorstkich dłoniach. Tak skonstruowany zbiorczy wiersz z daleka zalatuje sentymentalizmem, ale jeśli jego elementy rozsiać po kilku albo kilkunastu utworach, to otrzymamy coś, co może nas wzruszyć, przekonać do autentyczności przeżycia. Autorami wierszy są ludzie dorośli, ci, którzy od dawna nie mieszkają w rustykalnych krajobrazach, a to znaczy, że zainspirowała ich pamięć. Pamięć, która zachowała obrazy, wonie, dźwięki, smaki. Jest w tym coś z  tęsknoty za  rajem utraconym...

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych po raz pierwszy pojechałem do Chin w pięcioosobowej grupie delegowanej przez Związek Literatów Polskich. Był to czas, kiedy nie tłoczyły się w tym kraju wycieczki z całego świata, na ulicach Pekinu i Szanghaju widywało się polskie małe fiaty sprawujące funkcje taksówek, a na nas, białych, wielkonosych, patrzono z zaciekawieniem, a czasem z wrogością. Rok później członek delegacji, znaczny w owym czasie poeta, wydał tomik składający się z kilkudziesięciu wierszy będący plonem tej dziesięciodniowej podróży. Wystąpił w charakterze przydrożnego malarza landszaftów, nie uwierzyłem w ani jeden wiersz. Myślę, że każda podróż w kraje nieznane jest zapładniająca, ale nie ufam zapłodnieniu, które natychmiast owocuje. Zostaje jednak coś, co nawet po długich latach pojawia się w wierszu. Coś, co utkwiło w zakamarkach pamięci.

Zapomniane pozornie wrażenia zmysłowe budzone są przez bodźce. Kiedy chcemy sprawić przyjemność pani domu, która ugościła nas zrazem zawijanym lub rumsztykiem z cebulką, powiadamy, że tak właśnie danie to przyrządzała nam mama lub babcia. I jeśli przypadkiem mówimy prawdę, to pewnie wychynął z pamięci tamten, albo bardzo zbliżony smak.

Bywa tak, że po przyjeździe do miasta, w którym nigdy nie byliśmy, nie oceniamy tego miasta jako brzydkie, przeciętne czy piękne, a uświadamiamy sobie z niewiadomych powodów, że tu właśnie moglibyśmy zamieszkać. Bywa tak, że przychodzimy do obcego domu i od razu czujemy się w nim dobrze. I kiedy zaczniemy te wrażenia analizować, dochodzimy do ich przyczyn: jakieś architektoniczne fragmenty i detale pochodzą z miasta naszej młodości (wzrok), a dom pachnie tak, jak pachniał dom naszego dzieciństwa (woń). Możemy co do tego nie mieć pewności. Możemy tego nie wiedzieć, a zaledwie podejrzewać albo przeczuwać. Ale zawsze piszemy, żeby siebie sobie wytłumaczyć. Dojść do tego skąd się wzięliśmy, z czego jesteśmy, kim jesteśmy.

Próbujemy. Tylko nielicznym to się udaje.

 

III

Jarosław Iwaszkiewicz w którejś ze swoich gawęd o książkach zamieszczanych w śp. „Życiu Warszawy” napisał, że być poetą to znaczy przez całe życie pozostawać w dziecięcym pokoju.  Nie każdy w dzieciństwie dysponował swoim pokojem, ale Iwaszkiewicz chciał tymi słowami powiedzieć, że poeta powinien oglądać świat oczami dziecka. A dziecko patrzy na świat jako na coś wielkiego, tajemniczego, czasem groźnego, a czasem przyjaznego, patrzy spojrzeniem zadziwionym. Być poetą to znaczy zachowywać nieustanną czujność. I może – jak chce Olga Tokarczuk – czułość.

Nie pochlebiajmy sobie – jesteśmy zwyczajni. Może tylko odrobinę bardziej wrażliwi. Ale wszyscy przeżywamy to samo i tak samo czujemy: miłość i nienawiść, tęsknotę i obojętność, przyjaźń i wrogość, bunt i rezygnację, myśli o przemijaniu i niejasną, niesprawdzalną nadzieję. Ta powtarzalność ludzkich uczuć jest naszą szansą, szansą dotarcia do czytelnika. Chcemy ją wykorzystać pisząc wiersze – listy do nieznanego adresata. Listy, w których sami siebie sobie tłumaczymy.

Marek Wawrzkiewicz

Publikacja w „Migotaniach” (2020) 

 

  

Plakat

Jacek Juszczyk 

Słowo o „Słowach”...

 

 

W historii polskiego ruchu literackiego ciągła, pięćdziesięcioletnia aktywność klubu literackiego nie ma precedensu. Półwieczne istnienie Poznańskiego Klubu Literackiego, uczczone wydaniem antologii pt. Daję słowo, środowisko to zapisało się w sposób wyjątkowy i – być może dla wielu – niespodziewany. Odbija się w tym dokonaniu echo pozytywistycznej solidności, wytrwałości i cierpliwości, tak mocno złączonych z regionem wielkopolskim. Liczy 229 stron poezji i prozy autorstwa 46 twórców (31 to panie), w tym aneks z reprodukcjami dokumentów i fotografii, ma doskonałą szatę graficzną zrealizowaną na wysokiej jakości papierze – to opis tego, co zewnętrzne. Prezentowany tekst nie jest recenzją zawartych w nim utworów. Chcę natomiast przybliżyć zarówno historyczny kontekst działania klubu, jak i jego organizacyjną historię.

W okresie powojennym w Poznaniu działało 11 grup poetyckich, począwszy od przełomowego roku 1956; przedtem wielu początkujących poetów spotykało się w Kole Młodych przy Związku Literatów Polskich. Jesienią tego roku Edward Balcerzan i Aleksander Wojciechowski (m.in. z Wincentym Różańskim) utworzyli grupę Wiatraki. Jednocześnie rozpoczęła działalność grupa Wierzbak (1956-1960); najaktywniejsi byli:  Ryszard DaneckiMarian GrześczakJózef Ratajczak. Zorganizowali ogólnopolskie Listopady Poetyckie dla poetów różnych pokoleń; wydali dwa almanachy i kilka tomów wierszy.

Byli autorami programu studenckiego klubu Od nowa (1958-1970). M. in. ich pomysłem były Poniedziałki Poetyckie, kontynuowane przez Aleksandra Wojciechowskiego (forum wielu młodych poetów). W latach 1964-1968 stworzona z inicjatywy Marka Kośmidra, działała grupa poetycka Próby (studenci polonistyki: m.in. Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Wojciech Jamroziak) ściśle współpracująca z ww. klubem (R. Krynicki redagował w nim Witrynę Poetycką); almanachem grupy był zbiór wierszy Imiona powinności.

Wojciech Burtowy, następnie Edward Balcerzan, potem niżej podpisany – redagowali czytaną gazetę Struktury (1963-1968) z poradnikami  dla początkujących poetów prowadzonymi przez Edwarda Balcerzana (poezja) i Józefa Ratajczaka (proza).

W latach 1957-1975 w Poznaniu działały także grupy: Swantewit, Rokada, Poetycka Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, Raster (w wyższej szkole czołgistów), Nowy Prom (reaktywowana grupa przedwojenna), W Zmowie i in.

Grupa Od Nowa powstała w nowej siedzibie poprzedniczki, zamkniętej w roku 1970 (nie kontynuacja, lecz odrębny byt) w Zamku Cesarskim. Inicjatorem był Marek Słomiak z Koła Młodych ZLP (członkowie, m.in. Jan Krzysztof Adamkiewicz, Roman Chojnacki); w manifeście napisali: Jeżeli bezprogramowość może być programem.

W Zamku rozpoczęła się wieloletnia aktywność Klubu Literackiego, utworzonego przez spiritus movens do dziś tej instytucji, Jerzego Grupińskiego, (także z dawnego Koła Młodych i z pierwszej Od Nowy), obecnie pod egidą Piątkowskiego Centrum Kultury Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej „Dąbrówka”. Jak ww. pisze w antologii: Mogliśmy (i możemy po dziś dzień kontynuować) opiekę nad młodymi twórcami, rozwijać imprezy, między innymi Turnieje o Pierścień Dąbrówki, warsztaty literackie, Konkursy Młodych Piór, wydawać „Protokół Kulturalny”. To odnosi się do teraźniejszości, lecz od czasu powstania Klubu Literackiego zasady jego trzonu „ideowego” nie uległy zmianie. Autor tego cytatu napisał to najprościej: Mury cesarskiego Zamku…od lat bywały ostoją artystów, pisarzy.

Działalność Klubu Literackiego była trójtorowa. Najważniejsza – to promocja młodych lub „młodych” twórców. Skąd to rozróżnienie ? Najtrafniej ujął je Edward Balcerzan w latach 60., podkreślając problem quasi-pokoleniowy lub pokoleniowy w obrębie tego samego, współpracującego ze sobą zespołu.: Od Barańczaka starszy o dziewięć lat, od Ryszarda Krynickiego o sześć, czułem się niejasno usytułowany. Ani ojcować im, ani współuczestniczyć w realizacji ich ambicji”. Zróżnicowanie – to inne ujęcie zadań i formy poetyk, siłą rzeczy z wpływem czynnika „metrykalnego”.

Omawiana antologia jest dowodem ominięcia potencjalnego sporu: jest neutralna. Jerzy Grupiński podejmując się scalania środowiska o różnych PESEL’ach, nie przestając być autonomicznym poetą, utrzymał neutralność przez pół wieku.

Druga, według mnie, bardzo ważna sfera oddziaływania klubu, to „promieniowanie” w geograficznie nieodległe miejsca; imprezy w Gnieźnie, Wąbrzeźnie i gdzie tam jeszcze w Wielkopolsce. Klub był ruchomym, nie zrutynizowanym domem kultury, niosąc nie tylko słowo (patrz tytuł antologii), lecz przede wszystkim ZNAK: przecież i ja, mieszkaniec miasta, trochę dalekiego od Poznania, mogę podjąć próby, które dla innych, też pochodzących z małych miejscowości – kończą się sukcesem. Uprawianie poezji jest jak nauka gry,  np. na skrzypcach: nie wszystkich czekają występy – z zachowaniem proporcji – przed wielką publicznością, lecz nabycie umiejętności wyrażania tego, co dotąd niedomyślnego i nieprzeczutego w samym sobie. To – intymnie – pozostanie do końca życia, wyżej w hierarchii przeżyć, niż kolejny serial w TV. Poetą na ogół się tylko bywa, nawet gdy jest to krótszy lub dłuższy epizod wpisany w zakamarki psychiki; lecz nie wszystkim jest to dane.

Trzecia właściwość klubu to „wyjście poza rogatki”, tak jak czyniła stara „Od nowa”. Lista zapraszanych na spotkania gości, poetów polskich, jest nie do przepisania; pominę nawet przykłady.

Trwałą wartością pozostaną płachty-arkusze po Protokół Kulturalny, wychodzący ponad 20 lat  (z plejadą autorów; znowu ich nie wymienię, aby nikogo nie pominąć).

Klub nawiązał dalekie i owocne kontakty: wiele lat współpracuje ze środowiskiem literackim Hongkongu. Jego członkowie publikują w corocznie wydawanym słowniku pisarzy świata. W roku 2005 almanach Klubu Literackiego Arka zredagowany, przez Jerzego Grupińskiego, został uznany w Hongkongu as the international bestselections of poems of the year 2005. Wiersze kilkorga  autorów zostało opublikowanych w języku chińskim w roku 2015.  

Prawdziwe środowiska artystyczne mają prawdziwe postacie przechodzące w sferę legendy: Andrzeja Babińskiego, Wincentego Różańskiego, Jerzego Szatkowskiego (praktycznie prywatnego wydawcę Okolicy Poetów); wszyscy byli przyjaciółmi Edwarda Stachury i Brunona Milczewskiego-Bruno.

Jak sądzę, do annałów polskiej, wielkopolskiej, poznańskiej kultury literackiej – wpisujemy dziś Jerzego Grupińskiego. Cichutko, skromnie, życzliwie i z żelazną konsekwencją dającego realną szansę i tworzącego warunki dla każdego twórcy, który zechce skorzystać z jego rad i przyjaznego środowiska przez Jurka wytworzonego. Zaprawdę, jest to wyjątkowy dar i dojrzałe są jego owoce.

____________

Daję słowo. Antologia 50-lecia Poznańskiego Klubu Literackiego 1970–2020. Pałac Kultury, Centrum Kultury Zamek, Piątkowskie Centrum Kultury PSN, Dąbrówka”.  Redakcja: Łucja Dudzińska, Jerzy Grupiński,  Wydawnictwo FONT, Poznań 2020.

 

  

Plakat

Z poetką Anną Andrych rozmawia Piotr Prokopiak

Miłość, wszelka...

 

 

Piotr Prokopiak: – W tym roku obchodzisz jubileusz 35-lecia pracy twórczej. Przy takiej okazji  ciśnie się na usta zwyczajowe pytanie o Twoje początki. Trawestując frazę z utworu „Pamiętam” zapytam: jak wyglądało okno, w które wpisałaś pierwszy wiersz?

Anna Andrych: – To było okno mojego dzieciństwa i młodości. Wysoko, z widokiem na niezmierzoną przestrzeń, zachody słońca. Na życie, które toczyło się blisko i daleko. Jean Paul Friedrich Richter pisał: „Wspomnienia są jedynym  rajem, z którego nie można nas wygnać”. Wracam często do tego okna i dobrze mi w nim.

– Interesuje mnie chwila, kiedy człowiek chwyta za pióro i nagle wstępuje w nieznaną sobie twórczą faktyczność. Skąd u nas takie pragnienie? Czym jest potrzeba „zapisu” własnej duszy? Jak wyglądało to u Ciebie?

– Myślę, że poeci są jakoś „naznaczeni”. Niektórzy nazywają to „iskrą bożą”. Wchodzimy nagle w jakiś inny wymiar, a właściwie ten wymiar nas wciąga. Rzucamy wszystko i chwytamy pióro, bo za chwilę ulotność weny pozbawi nas jej niezwykłości.  Potrzeba „zapisu” własnej duszy to (dla mnie) magia.

– Zapewne w tamtym okresie jeszcze nie myślałaś o druku. Przyszedł jednak rok 1985 i postanowiłaś objawić innym swoją odrębność. Co Cię do tego skłoniło? Uznałaś, że masz coś do powiedzenia światu? A może już wtedy uzyskałaś świadomość posiadania „trzeciego oka”, którym podobno są obdarzeni poeci?

– Miałam tę świadomość już wcześniej. Przypadek sprawił, że w czerwcu 1985 roku zostałam zaproszona do Warszawy  (23 osoby z kraju) na warsztaty poetyckie oraz  prezentacje na Mariensztacie. Poznałam Marię Jentys, Zbigniewa Bieńkowskiego, Tadeusza Olszewskiego, Tadeusza Mocarskiego, Magdalenę Boratyńską. Trzecia nagroda w turnieju i druk wiersza w „Zielonym Sztandarze”, a obok kilka zdjęć i relacja z warsztatów.

– Od czasu „Zielonego Sztandaru” wiele się zmieniło. Czy zmotywuję Cię do krótkiej refleksji: jak było kiedyś, a jak teraz? Oczywiście mam na myśli wyłącznie sprawy kultury. Dostęp do pism literackich itp..

– Dostęp do pism literackich był otwarty, można było je kupić niemal w każdym kiosku „Ruchu”. Uważam, że ich poziom był bardzo wysoki. Teraz, choć ukazują się liczne tytuły i wciąż ich przybywa, mało jest takich, które zachowują, bądź jako nowe przyjmują priorytet wysokiego poziomu swojej zawartości. Współorganizowałam w Zduńskiej Woli Klub Literacki TOPOLA. Krytycy i poeci w kraju nazywali nas „desantem poetyckim”, a władze miasta i powiatu niezmiennie od trzydziestu lat są nam przychylne. Przekłada się to na partycypowanie w nasze przedsięwzięcia. Widoczna jest tutaj dbałość o kulturę, o sztukę – bardzo istotną dla mieszkańców – muzyczną, teatralną, plastyczną.
I jeszcze... wspomnienie, z wielu chociaż to jedno: Marianna Bocian. „List Oceaniczny” – dodatek do „Gazety Polskiej” w Kanadzie, w Toronto i recenzja mojego tomiku „Do dna” plus kilka wierszy. Marianna Bocian korespondowała ze mną przez kilka lat, pisała listy z Wrocławia dzieląc się swoimi myślami o poezji i sprawami związanymi z chorobą.

– A jak zmieniło się Twoje postrzeganie świata? Czy słowa z wiersza „Wyzwolenie”: świat dziwaczeje / mierzi brak perspektyw i zezwierzęcenie” mogą być jakimś tropem?

– Żyjemy obecnie w trudnej rzeczywistości i w zawrotnym tempie, z miesiąca na miesiąc wiele  zmienia się w naszym najbliższym otoczeniu i w kraju. Pod wieloma względami: w polityce, gospodarce, również w sprawach kultury, także kultury osobistej. Nawet patrzymy na siebie wzajemnie z nieufnością i dystansem. A panująca pandemia bardzo ogranicza wszelkie działania.

– Dziś jesteś autorką ośmiu książek poetyckich. Twoje wiersze tłumaczono na wiele języków obcych. Byłaś doceniana przez jury konkursów literackich. Publikujesz w prestiżowych periodykach literackich. Mało tego, Twoja twórczość doczekała się aranżacji przez artystów scen muzycznych. Masz prawo czuć się spełniona.

– Współpracuję ze Stowarzyszeniem Autorów ZAiKS. Poczytuję sobie za sukces dziewięć „Liryków miłosnych” oraz Poemat o walcu „Fale Dunaju i Tamizy”, wszystkie z muzyką skomponowaną przez prof. Szymona Kawalla, dyrygenta i kompozytora, śpiewane przez Justynę Reczeniedi – sopran koloraturowy, z towarzyszeniem orkiestry. Natomiast w studiu radiowym im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie dokonano nagrań z towarzyszeniem fortepianu, zarejestrowanych na płycie, która ukazała się w listopadzie 2016 roku. Tych dziewięć „Liryków miłosnych” opracowanych – rozpracowanych na poszczególne instrumenty w orkiestrze znalazło się w pracy doktorskiej dyrygenta Przemysława Marcyniaka. Wszystkie dziesięć utworów (wraz z „Walcem”) prezentowała Justyna Reczeniedi z orkiestrą w salach koncertowych. Natomiast latem 2020 roku zrealizowano dwa wideoklipy – są na YouTube – do wierszy: „Kiedy kocham” i „Lipiec” z muzyką Szymona Kawalla oraz absolutne novum – „Wpatrzeni w radość życia” z muzyką Dawida Ludkiewicza. Satysfakcją i radością jest dla mnie fakt włączenia „Liryków miłosnych” przez Justynę Reczeniedi do pracy związanej z przewodem  habilitacyjnym. Do kilku moich wierszy skomponował także muzykę Andrzej Wawrzyniak ze Zduńskiej Woli, a Grupa Artystyczna A'Priori  wyśpiewała laury na festiwalach poezji śpiewanej, m.in. I nagrodę na festiwalu „Kwiaty na kamieniach”, III nagrodę na YAPA 2017 – „Punkt widzenia”. Jest jeszcze  magiczna „Noc Vesny Parun”. Utwór „Nagie spojrzenie” znalazł się na płycie „Nie czekam na cud” Justyny Majkowskiej. Wszystkie powyższe utwory są do zobaczenia i posłuchania na YouTube.

– Powszechnie jest znana Twoja działalność społeczna. Udzielasz się w licznych organizacjach skupiających artystów. Prowadzisz benefisy, wieczory autorskie, angażujesz się przy organizacji Międzynarodowych Listopadów Poetyckich, redagujesz w pewnym zakresie ReWiry itp. Dzięki takim osobom jak Anna Andrych ZLP jeszcze nie poszło w rozsypkę. Doceniam i podziwiam Twoją pracę, szczególne w czasie, gdy na kulturę założono „kaganiec finansowy” i oddano ją w „ręce wolnego rynku”. Skąd bierzesz siłę i motywację, aby działać w rzeczywistości, w której kultura wyższa jest deptana? Czy, mówiąc kolokwialnie, czasem ci „ręce opadają”?

– Dziękuję za uznanie. Przede wszystkim – nie jestem przecież sama! Jest nas kilkoro, wierzących, że wspólnymi siłami „damy radę”.

– Liczne nagrody, odznaczenia świadczą, iż jesteś osobą rozpoznawalną w kręgach nie tylko artystycznych. Czy jest jakaś rzecz, którą chciałabyś jeszcze osiągnąć, doświadczyć?

– Chciałabym móc nic nie robić (śmiech) – po wielu latach pracy społecznej, także w godzinach nadliczbowych. Spacerować i oddychać czystym powietrzem, bez kopcących nadal kominów w moim mieście. Pisać, czytać, pisać. Napisać tyle opowiadań, aby starczyło na niejedną książkę, pierwsza mogłaby mieć tytuł „Satysfakcja”. Ale poezji nigdy bym nie zdradziła.

– W moim skromnym przekonaniu, pod względem dbałości o kulturę, Polska jest zdecydowanie  w skali europejskiej negatywnym przykładem. Gdzie się podziała Rzeczpospolita wielkich nakładów, dotacji, jak również celebracji poetów i w ogóle zawodu pisarskiego? Czy zostanie po nas tylko cmentarz.?

– Rzeczpospolita wielkich nakładów i dotacji skończyła się wraz z poprzednim ustrojem. Obecnie wsparcie finansowe Ministerstwa Kultury jest niewystarczające, a w licznych przypadkach  minimalne. Wiele zależy od samorządów – przychylności władz miasta, powiatu, województwa – i od grantów, które w morzu potrzeb wielorakich instytucji i stowarzyszeń są jak wygrana na loterii. Czy  literatura będzie mogła „popłynąć dalej”, trafić do wrażliwości i umysłów młodzieży, otworzyć się na nowe perspektywy? Przyjdą kolejne pokolenia, a my nie możemy pozostawić po sobie popiołów, ani pustego miejsca. Wydaje mi się, że cała nasza kultura znalazła się na pozycji mocno zagrożonej w dwójnasób, z racji nie wystarczającego mecenatu Państwa i panującego nad nami niemiłosiernie Covid – 19. Dbałość o kulturę?  Jakiś czas temu z zainteresowaniem obejrzałam – wysłuchałam relacji z Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych (chwała organizatorom; film nagrodzony później oczywiście zobaczyłam). Patrząc na Jana Holoubka pomyślałam o jego ojcu – Gustawie oraz filmie „Prawo i pięść”. Paradoksalnie sięgam teraz do tego filmu – może on  stanowić alegorię naszej rzeczywistości. Ale słyszę głos Edmunda Fettinga, który podaje nam słowa Agnieszki Osieckiej – te słowa niosą jednak nadzieję. I muzykę Krzysztofa Komedy – „Nim wstanie dzień”.

– A teraz pogrzebmy w naszym ogródku. Gildia literacka to często festiwal racji i oracji. Co Cię najbardziej mierzi wśród braci pisarskiej?

– Powiem krótko – kolesiostwo. 

– A co najbardziej się podoba, pociąga?

– Możliwość poznania ludzi naprawdę wartych poznania, poprzez ich postawę życiową i literacką, znaczący głos w dyskusjach, wartościowe utwory. Takie, które chce się zarejestrować w pamięci.    Wsuwam się pod podszewkę wierszy – próbuję wnikać do innego, często odmiennego sposobu myślenia, patrzenia na tak zwany świat. Lubię ten stan, kiedy rośnie adrenalina. Analiza i wnioski. Nieraz zaskakująca spontaniczna decyzja.

– Czy w okresie po transformacji ustrojowej miałaś do czynienia z cenzurą? Nie myślę o państwowej, ale tej bardziej zawoalowanej – środowiskowej. Czy spotkałaś się z naciskami, że coś „nie można powiedzieć”, albo „tych tematów nie należy poruszać”? Jeśli tak, to czego dotyczyły?

 – Nie pisałam wierszy, które mogłyby swoją treścią wywoływać choćby konsternację. Były „ułożone”. Aczkolwiek zdarzyły się dwa... W jednym nie podobał się zwrot „...post scriptum / ustrzelonym orłem...”, drugi, bez tytułu (oznaczony trzema gwiazdkami) w całości był nie do przyjęcia, ponieważ budził mieszane odczucia. Polecono mi (słyszałam: radzimy) nie pozostawiać tego wiersza bez tytułu, „bo różnie można go rozumieć i interpretować. Może tytuł „Czeczenia” byłby dobrym rozwiązaniem?

– W opinii wielu, poeci i pisarze w kształtowaniu światopoglądu, oddali pole politykom. Czy jest szansa, abyśmy odzyskali większy wpływ na społeczeństwo?

– Szansa jest zawsze. Ale ilu jest chętnych stanąć w tym szeregu? I pisać na zadane, sobie i innym, trudne tematy? Włożyć kij (pióro) w mrowisko, i – jak pisał Norwid – odpowiednie dać rzeczy słowo. Znaleźć poprzez słowo wiarygodną, przekonującą siłę oddziaływania, poruszania umysłów, przekierowania na inne tory myślenia, może i pokazania, że „król jest nagi”. Albo na przykład uzasadnić zdanie: nikt nie jest doskonały – ostatniej kwestii oraz jej „zaczynu” w filmie „Pół żartem, pół serio”. Abstrahując od powyższego – ostatnio przypomniał mi się wiersz... Broniewskiego. Oby tak się nie stało, z jakiejkolwiek strony: „kiedy przyjdą podpalić dom, ten, w którym mieszkasz – Polskę...”. A może na Twoje pytanie właściwą byłaby odpowiedź: „Ogniomistrzu i serc, i słów, poeto, nie w pieśni troska”.

– Tymczasem dajmy spokój tematom ogólnym i zapytam jeszcze o sprawy bliżej związane z naszą profesją. Zdarza Ci się wyrażać w prozie. Masz w planach pokusić się o wydanie książki?

– Owszem, miałam. W związku z 35-leciem. Ale odłożyłam na inny czas, może sprawię komuś (i sobie także) prezent na pewną okoliczność.

– Jaka jest w Twoim przekonaniu różnica pomiędzy pisaniem poezji a prozy? Czy to tylko forma, czy raczej coś więcej?

– Kiedy piszę wiersz, muszę panować nad piórem i krótko je trzymać (śmiech). Ale kiedy piszę opowiadanie, to pióro mnie prowadzi i ulegam jego „rozpasaniu”. Nad wierszem trzeba bardzo się skupić, trzymać ram a słowa – w ryzach. To wyczerpujący proces twórczy nie zawsze przynoszący zadowolenie z efektu. Pozostaje praca i jeszcze raz praca. Jednak umiejętność poruszania się słowem, zapis emocji, odpowiednie wyrażenie tego, o czym chciało się powiedzieć,  jest satysfakcją, choć czasem poeta bywa ekwilibrystą. Natomiast proza... Piszę co prawda tylko krótkie opowiadania, ale są one dla mnie formą i  możliwością pełnej wypowiedzi. Dziwię się, skąd wyobraźnia podsuwa mi różne sekwencje, przestrzenie, zdarzenia. Drogi, po których poruszam się niemal bez wysiłku, co sprawia mi frajdę. Czasem siebie samą zaskakuję. Ale może przyjdzie czas, kiedy będą mi towarzyszyć pomocne książki historyczne lub dotyczące astronomii czy magii.

– Czy podpiszesz się pod słowami Jerzego Zimnego: Pisania się nie nauczysz, albo jest poeta, albo talent do szlifu, innego stanu nie ma?

– Tak, to prawda. Tyle, że talent często na ten szlif nie pozwala. Raczej uważa, że jest jak odkryty samorodek szlachetnego kamienia. I choć zanieczyszczony, nierówny i bez błysku, traktuje każdy napisany przez siebie tekst – jako wiersz (czy inną formę). Skończone dzieło, w którym nikt nie ma prawa niczego dotknąć. Niestety, są takie osoby, które traktują samorodki-talenty zbyt pobłażliwie na początku ich drogi w kierunku poezji, literatury. Zdarzało się tak w odległej przeszłości, powiedzmy – w pewnych środowiskach, co do dzisiaj powraca czkawką. Utwierdzanie talentów w przekonaniu, że są już gotowe, nawet do członkostwa w stowarzyszeniu literackim, to błąd. Kilka wierszowanych „jaskółek” nie czyni z nikogo poety a wydanie książek niekoniecznie stanowi przepustkę.  Ktoś taki ma o własnym pisaniu wysokie mniemanie, a brakuje mu pokory wobec słowa oraz dystansu do siebie. Nie czyta książek ani pism literackich, także poezji kolegów po piórze, czyta – siebie. Tymczasem przydałyby się takiej koleżance czy koledze solidne warsztaty, z  prolongatą. I tutaj dopiero zaczynają się schody dla tych, którzy chcą pomóc. Samorodek bez szlifu pozostaje nadal tylko talentem do szlifu. A do literatury droga się wydłuża.

– Jak sądzisz, poeta to prorok, czy raczej filozof? A może jeszcze ktoś inny?

– Myślę, że pierwiastek filozoficzny jest podstawowym w poezji. Może nie wszyscy piszący wiersze są tego świadomi, ale uważam, że tak jest.

– Gdybyś mogła cofnąć się o trzydzieści pięć lat, co byś poradziła początkującej poetce Ani Andrych?

– Życie, w nim zdarzenia i okoliczności  a także ludzie na naszej drodze, wiele weryfikują. Powiedziałabym: Gorzko! To jest jak ślub i życie po ślubie. Z problemami, smuteczkami. Życie za krótkie na wszystko, co planujesz. Trudne w godzeniu spraw rodzinnych, przede wszystkim potrzeb dzieci, z potrzebami własnymi i  samorealizacją – a one mogą stanowić dla Ciebie sól życia. Dlatego często będzie gorzko. Może warto się zastanowić: pełne oddanie rodzinie? Obecność, w każdym jej znaczeniu lub częsta nieobecność? Jesteś na rozdrożu.

– Na zakończenie, wymień jedną rzecz, dla której warto żyć.

– Miłość, wszelka. Z nią i dla niej żyjemy. Życie = miłość.

– Dziękuję za niewątpliwy zaszczyt rozmowy z Tobą.

– Dziękuję.

 

  

Plakat

Ukazał się nowy numer pisma

Bydgoski „Temat”

 

 

Ukazał się nowy numer „Tematu”, pisma poświęconemu szeroko rozumianej sztuce, filologii i literaturze. Pomysłodawcą i redaktorem naczelnym tego wydawanego na wysokim poziomie periodyku jest Dariusz Tomasz Lebioda – poeta, pisarz, krytyk literacki, prezes Oddziału Bydgosko-Toruńskiego Związku Literatów Polskich.

W najnowszym numerze można przeczytać m.in.:

Dariusz Tomasz Lebioda, SZKARŁATNY ARCHANIOŁ – fragment powieści.

Ryszard Częstochowski, Henryk Owsianko, Jidi Majia – POEZJA.

Norbert Krawczyk, ŻURNALISTA W FILMOWYM KADRZE – opowiadanie.

Zbigniew Kresowaty, „POŻEGNANIE BARW” I NIE TYLKO (W związku z 20. rocznicą odejścia Jerzego Grotowskiego wspomnienie o twórczości poetyckiej i jej ważnych imaginacjach).

Ks. Jan Wojciech Pomin, IMPERIALIZM UNII EUROPEJSKIEJ.

Kalina Izabela Zioła, OSTATNIE OSTRZEŻENIE.

PISARZE W BYDGOSZCZY – Mały informator;

Ponadto w numerze: Kronika, recenzje, a całość dopełniają grafiki Dariusza Tomasza Lebiody.

 

W artykule wstępnym Dariusz Tomasz Lebioda pisze:

Istniejemy ledwie przez chwilę, jak jętki, jak dalekie odgłosy, tajemne szepty i chroboty. Nasza integralność jest tak samo względna jak niezależność struktur planety, wpisanych w szersze konstrukcje Układu Słonecznego i galaktyki, a dalej całego wszechświata. Nasze zwycięstwa to niewiele znaczące manifestacje, układające się w ciąg śladów prowadzących ku entropii, ku ostatecznemu rozwianiu struktur. Jeśli to zrozumiemy łatwiej nam będzie pogodzić się z odchodzeniem i kolejnymi pożegnaniami, a to, co zrobimy zacznie funkcjonować w opozycji do rozpadu. Najgorszy jest bałagan, w życiu i w otoczeniu, w relacjach życiowych i w przedsięwzięciach, a jedynie nieustanne porządkowanie przydaje godności naszemu działaniu. Często przyglądałem się fotografiom wielkich intelektualistów, prezentowanych w ich „pracowniach”, „bibliotekach”, zawalonych książkami, stertami papierów, jakichś szkiców, resztek jedzenia, brudnych szklanek i butelek po trunkach. Przypominali mi bobry siedzące na żeremiach, albo jakieś monstrualne chomiki, szatkujące wszystko dookoła i siadające dumnie na stertach śmieci. Pół biedy jeśli taki ktoś potrafi w swoim bałaganie wyszukać jakąś książkę, list, pismo urzędowe, ale przecież najczęściej dopiero po jego śmierci udaje się znaleźć niezwykłe materiały, zapomniane teksty, bezcenne dokumenty. Wtłoczone w ogólny bajzel, przygniecione stertami zakurzonych gazet, maszynopisów i teczek, czekały na swoich odkrywców, na nowych właścicieli mieszkania, którzy będą musieli uporządkować wszystko. Dobrze się stało, że gdzieś około sześćdziesiątego roku mojego życia zacząłem porządkować swoje otoczenie, dygitalizować teksty i dokumenty, a nade wszystko wydawać nieopublikowane książki, sortować fotografie, tworzyć kronikę zdarzeń chwalebnych i żenujących. W przypadku pisarza wiązało się to też ze zrozumieniem tego, iż nie uda się w jednym życiu przeczytać niektórych dzieł, które pojawiły się na półkach i czekały na swoją kolej. Potrzebna była selekcja, ale zaraz okazało się, że warto też wracać do książek, które kiedyś się czytało, a potem niewiele z nich zostawało w głowie. Odświeżająca lektura dramatów Szekspira, powieści Dostojewskiego czy Faulknera przyniosła nowe teksty i pobudziła nową aktywność pisarską, krytycznoliteracką i eseistyczną. To z kolei spowodowało, że zaczęły powstawać książki prezentujące dorobek wielu lat i stające się cząstką ostatecznego porządku, który po mnie pozostanie. Potrzebne też były pożegnania materialne, a więc ciągłe pomniejszanie ogromnej biblioteki, zamienianie stert periodyków, w których publikowałem na ich wersje cyfrowe. Najsprawiedliwsza chwila śmierci, powoduje, że stajemy w jej obliczu nadzy i niczego nie przeciśniemy przez ucho igielne nicości. Ledwie przesypie się przez nie nasz proch, a zgromadzone skarby, zbiory, zbudowane domy, mieszkania, grunty, wszystko zostanie po żywej stronie istnienia. I tak musi być… i tak to jest…