Nowości książkowe

 

Plakat

Jerzy Swoboda

 

Arkady Fiedler w Zelowie i inne wspomnienia

 

Od tego wydarzenia mijają właśnie 74 lata. W ówczesnych warunkach, zaledwie 4 lata po wojnie, była to duża sensacja – pierwsze w ogóle spotkanie znanego pisarza i podróżnika z czytelnikami w małej miejscowości – oficjalnie Zelów był wsią rządzoną przez wójta. Doszło do tego w niecodziennych okolicznościach zaaranżowanych przez trzech uczniów siódmej klasy, którym zaufali wychowawca klasy Wilhelm Najman i dwaj kierownicy szkół – „jedynki” Antoni Kozarzewski i „dwójki” Tomasz Mastej, dysponent sali w tzw. baraku.

Była wiosna 1949 roku. W „Dzienniku Łódzkim” znalazłem wiadomość, że redakcja patronuje spotkaniom autorskim Arkadego Fiedlera z czytelnikami w Łodzi i okolicznych miejscowościach. Ponieważ znałem już kilka jego książek, nie tylko głośny „Dywizjon 303”, pomyślałem, że warto zaprosić go także do Zelowa. Tylko jak to zrobić? Rozmawiałem o tym z najbliższymi kolegami z klasy – Zygmuntem Wejmanem i Jurkiem Michalskim. Poszliśmy do wychowawcy klasy p. Wilhelma Najmana, który poparł nasz pomysł i obiecał, że jeśli rzecz okaże się realna, pomoże nam i poprze. Ojciec naszego kolegi klasowego, dr Włodzimierz Łuczyński – posiadacz telefonu! – na naszą prośbę ochoczo zasięgnął języka u organizatorów w sprawie kosztu, terminu itp. Nie pamiętam szczegółów, ale po naradzie z wychowawcą doszliśmy do wniosku, że przy około 250 uczestnikach cena biletu nie będzie zbyt wysoka, co pozwoli zebrać kwotę wystarczającą na honorarium. Pan Najman rozpoczął podchody do p. Kozarzewskiego, który dał się przekonać pod warunkiem, że kierownik „jedynki” udostępni salę w „baraku”. Zgodę uzależnił od znalezienia paru groszy dla woźnych za przygotowanie sali i sprzątanie.

Po uzgodnieniach na miejscu i skalkulowaniu kosztów – znów z pomocą dra Łuczyńskiego – „zaklepaliśmy” termin (9 czerwca, po południu): namalowaliśmy dwa afisze na bristolu (jeden do drogerii p. Olszewskiego), drugi gdzieś do Rynku. Bilety zrobiliśmy z zeszytu, dziurkując kartki zębatym kółkiem. Na każdym bilecie był kolejny numer i pieczątka szkoły. Sprzedaż i kasowanie nadzorował jeden z nauczycieli.

Spotkanie wywołało szerokie zainteresowanie, nie tylko młodzieży szkolnej i nauczycieli, lecz także licznych dorosłych. Zebrane pieniądze wystarczyły na honorarium i opłacenie woźnych, a także na kwiaty i lemoniadę (innych napojów wtedy nie było), o czym na szczęście pamiętała jedna z pań nauczycielek, bo młodocianym organizatorom nie przyszło to na myśl. Podobno po spotkaniu ktoś z miejscowych „notabli” zapraszał gości na poczęstunek, ale ze względu na późną porę nie skorzystali.

Pan Fiedler barwnie opowiadał o swoich podróżach przed wojną, lecz głównie o swoim pobycie wśród polskich lotników służących w Dywizjonie 303 podczas tzw. Bitwy o Anglię wiosną 1940 roku i o pisaniu książki. Jej pierwsze wydanie po polsku ukazało się w Anglii w 1942 roku, a rok później pierwsze podziemne w okupowanej Polsce (w sumie były cztery – trzy przez Tajne Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie, jedno w Kielcach). Jeszcze przed końcem wojny książka została przełożona na kilka języków obcych.

W 1948 roku pan Fiedler odbył pierwszą po wojnie podróż do Meksyku, książka o niej ukazała się później. Kilka wznowień książek wydanych przed wojną można było nabyć podczas spotkania.

Po prelekcji p. Fiedler poprosił o pytania. Najwięcej dotyczyło „Dywizjonu 303”. Ze względu na barwne opisy działań polskich lotników podczas kilku tygodni Bitwy o Anglię i – mimo upływu lat – utrzymującej się aktualności wspomnień wojennych, był ciągle czytany. Niezawodna pamięć mojej siostry Blanki utrwaliła pytanie jednej z pań z ówczesnej zelowskiej elity: czy Mulatki są naprawdę takie piękne i pociągające. Niestety, odpowiedź nie została zapamiętana, a magnetofonów jeszcze nie wynaleziono...

Na zakończenie spotkania ustawiła się kolejka po autografy, licząca na początku ponad 30 osób. Cierpliwie czekałem prawie do końca, nim zdobyłem się na odwagę i poprosiłem o „specjalną” dedykację. Pan Fiedler podniósł głowę i brwi i zapytał: – Dlaczego? Uprzedził mnie jeden z kolegów i powiedział z lekkim przekąsem: – A bo to jest organizator. Pan Fiedler wykazał zrozumienie i spełnił moją prośbę.

W nie mniejszym stopniu zasługują na pamięć moi koledzy współorganizatorzy. Jurek Michalski po maturze w Liceum Pedagogicznym w Zgierzu ukończył AWF i przez wiele lat był nauczycielem WF w zgierskich szkołach, z kilkuletnią przerwą na kierowanie Wydziałem Kultury Fizycznej w miejskim Inspektoracie Szkolnym. Po przeprowadzce do Rumi (żeby być bliżej córki, która po studiach tam osiadła), nadal aż do emerytury uczył WF. Zmarł w 2020 roku.

Jurek, podobnie jak duża część powojennych roczników młodzieży, był „przerośnięty”, szkołę powszechną kończył z dwuletnim poślizgiem. Rozpierała go energia, także pod względem sportowym, w domu i w szkole. Na tyłach jego domu przy ul. Kilińskiego, bliżej Zelówka, znajdowały się szerokie pasy czegoś, co kiedyś było lasem, z rzadka porośnięte samosiejkami sosen i brzóz, różnymi krzewami i wrzosem. Tam urządził sobie rzutnię kulą, czyli okrągłym kamieniem, skocznię wzwyż, a także próbował rzucać własnoręcznie wystruganym oszczepem.

Naszą szkołę udawał budynek z lat dwudziestych, przy ulicy Szkolnej. Znajdowały się w nim cztery sale lekcyjne dla starszych klas, a na poddaszu pokój nauczycielski i jednoizbowe mieszkanie woźnego. Ubikacja na podwórku, a za boisko służyło klepisko sąsiedniej posesji. Na tym klepisku kopaliśmy piłkę (jeśli akurat była) oraz graliśmy w „dwa ognie” lub w palanta (zużytą piłką tenisową). Z inicjatywy Jurka powstało boisko do siatkówki. Siatkę (lub piłkę) zafundowała nam szkoła – na tyle było ją stać. Na piłkę (lub siatkę) pieniądze zarobiliśmy sami sprzedając podczas dużej przerwy słodkie bułki z piekarni p. Kędzierskiego (róg Kilińskiego i Żeromskiego). „Szefem” handlu – z bardzo małym narzutem – był Zygmunt Wejman. Słupki dostarczyli bracia Lipińscy z Pożdżenic. Niestety, pierwsza piłka była z bardzo kiepskiej skóry, po kilku pierwszych grach zaczęła się rozsypywać. Nie pamiętam, skąd wzięła się następna, znacznie lepsza i trwalsza.

Kolejnym współorganizatorem przyjazdu do Zelowa Arkadego Fiedlera był Zygmunt Wejman, wspaniały i serdeczny kolega, zawsze pogodny i wesoły, pełen najróżniejszych pomysłów. Podobno także po różnych przejściach wojennych i powojennych. Ich powody mogły mieć związek z okresowym ukrywaniem w czasie wojny przez jego rodziców pewnej Żydówki, zanim przedostała się do Generalnej Guberni. Jak było naprawdę, nie wiadomo, chociaż są przypuszczenia, że ten fakt miał wpływ na powojenne represje, którym poddano ojca Zygmunta, Adama. Dla mnie jest to tym bardziej zagadkowa sprawa, że do lata 1949 roku bywałem bardzo często w domu państwa Wejmanów i spotykałem pana Adama.

Moje wspomnienia ze spotkań z rodziną Wejmanów mają jeden wyróżnik: podziw dla ojca Zygmunta. Nazwanie go „złotą rączką” to tak, jakby nie powiedzieć nic o jego umiejętnościach. Na posesji znajdowały się różne urządzenia, m. in. maszyny do wytwarzania kasz z jęczmienia, łuskania gryki, prosa itp. Prawdopodobnie część z nich była według pomysł pana Adama i przez niego wykonana; szkoda, że opatentowanie było niemożliwe. Na strychu domu mieszkalnego było jeszcze jedno czynne urządzenie w jego wykonaniu: gręplarka do wełny. Cała konstrukcja zawierająca przeniesienie napędu z silnika na kilkadziesiąt wałków o różnej średnicy i prędkości obrotowej, obitych specjalną taśmą z metalowymi haczykami do rozrywania i czyszczenia owczej strzyży– budziła mój niekłamany podziw. Na końcu tej „linii produkcyjnej” o szerokości około pół metra i długości ponad dwa metry, składającej się z kilkudziesięciu równolegle rozmieszczonych wałków, wychodził płat przędziwa przypominającego krawiecką watolinę, lepką z powodu dużej ilości lanoliny pokrywającej włókna, o specyficznym zapachu.

Zygmunt nie miał szczęśliwego życia. Wrodzona wada kręgosłupa sprawiła, że po trzydziestce zaczął się pochylać, omalże do kąta prostego. Zmarł w 1974 roku w wieku 41 lat.

Wspomniałem, że spotkanie z Arkadym Fiedlerem odbyło się w baraku. Skąd on się wziął na części targowiska ze zwierzętami (świński rynek), przylegającej do terenu szkoły nr 1?

W 1944 roku Niemcy postawili kilka baraków z drewnianych prefabrykatów na obrzeżu lasów zaraz za ulicą Piotrkowską. Zamieszkali w nich przymusowi robotnicy, których zwieziono do kopania rowu przeciwczołgowego (jeden z bardziej idiotycznych pomysłów niemieckich strategów). Taki rów w obrębie Zelowa zaczynał się na granicy pola-las, w pobliżu istniejącej wtedy wieży triangulacyjnej (zwanej potocznie patrolką) i – skośnie w stosunku do układu pól – miał się kończyć między ulicami Wolności i Piotrkowską, w pobliżu cegielni Frezewitte’a. Najgłębiej wkopano się pod ulicę Wolności, resztę ledwo rozgrzebano.  

Nim w styczniu 1945 roku nadszedł front, robotników wywieziono, a wkrótce po tym miejscowi zajęli się rozkradaniem wyposażenia i rozbiórką baraków. Przypuszczam, że ktoś przytomny w ówczesnych władzach (ciągle był rok 1945) postanowił wykorzystać elementy baraków (z rozbiórki lub zwiezione na budowę, lecz nie wykorzystane) do zbudowania baraku złożonego ze ścian z oknami, z podłogą, lecz bez ścian wewnętrznych, ale z podwyższeniem na scenę. Mimo że od lutego 1945 roku do czerwca 1946 roku chodziłem do tej szkoły, nie pamiętam samej budowy, natomiast doskonale pamiętam nauczyciela Wilhelma Engla, który przez wiele tygodni (chyba w 1946 roku) malował farbami olejnymi na tylnej ścianie sceny olbrzymi obraz (około 2,5-3 m na 8-10 m), który przez wiele lat był tłem dla tego, co się na scenie działo.

Na środku obrazu była rosochata samotna sosna, z jednej strony pola z rzędem mendli zboża, z drugiej jakieś zagajniki, polna droga, miedze. Pan Engiel uczył mnie w klasie czwartej i kiedyś, gdy przyglądałem się jego pracy poprosił, żebym mu przywiózł farby z drogerii pana Olszewskiego.

Od jesieni 1946 roku zmieniłem szkołę na „dwójkę”, trzy lata później przeniosłem się do Pabianic, potem do Łodzi. W Zelowie byłem gościem i nie śledziłem, co się działo z barakiem. Podobno był też zastępczą salą gimnastyczną, potem czymś w rodzaju świetlicy. Jaki był jego koniec? Nie wiem, ale myślę że starsi mieszkańcy Zelowa mogliby tę wiedzę uzupełnić.

Opisane wydarzenia, z punktu widzenia młodzieńczych przyjaźni, mają raczej pesymistyczną wymowę. Ukończenie klasy siódmej dla wielu z nas oznaczało zasadnicze zmiany życiowe. Szkolnictwa na poziomie średnim jeszcze w Zelowie nie było, dopiero tworzono zręby Zasadniczej Szkoły Zawodowej o profilu tkackim i mechanicznym. Żeby myśleć o maturze ogólnokształcącej, trzeba było wyjechać. Pięciu z nas (Janek Pospiszył i Włodek Włodarczyk z „jedynki”, Janusz Kuliński, Włodek Łuczyński i ja z „dwójki”) wylądowaliśmy w ogólniaku im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach. Przez cztery lata nauki mieszkaliśmy na stancjach wyszukiwanych przez rodziców, ponieważ internat dla uczniów ogólniaka zlikwidowano tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Przez cztery lata byliśmy razem, dwóch z nas pełniło nawet funkcję gospodarza klasy (z wyboru). Po maturze czterech dostało się na różne kierunki na Politechnice (Włodek Ł. szukał miejsca na medycynie). Przez całe studia mieszkaliśmy w tym samym akademiku, co znakomicie ułatwiało podtrzymywanie zelowskich więzi, nawet do późnej starości. Do dzisiaj (piszę to w czerwcu 2023 roku) mam kontakt z Włodkiem Włodarczykiem mieszkającym w Cieszynie. Niech ten fakt będzie symboliczną klamrą łączącą rok 1945 (w lutym spotkaliśmy się w tej samej klasie trzeciej, której wychowawczynią była pani Maria Kiełczewska) z dniem dzisiejszym – 23 czerwca 2023 roku. Co wydarzy się w następnych dniach i latach. Ale to zobaczą już inni...

29.06.2023

Jerzy Swoboda

_________________

Powyższy tekst spisał Jerzy Swoboda, urodzony 12 maja 1934 roku, syn Mileny z Matejków i Jana Swobody. Emeryt od 1994 roku. Zelowianin.

 

 

Plakat

Jerzy Stasiewicz

 

Mądrość poetycka a świadomość przeszłości w liryce i przekładach Pawła Krupki

 

Z poezją i przekładami Pawła Krupki – w owym czasie mieszkańca wiecznego miasta – zetknąłem się po raz pierwszy w antologii Letni exspres poetycki (Warszawa 2013). Zredagowanej przez fanatyka dróg żelaznych Piotra Goszczyckiego – mieszczącej poetów z wielu krajów Europy. Karty skrywają także fotografie infrastruktury kolejowej autorstwa m.in. Gabriela Krupki (syna poety).

Uwagę moją zwrócił „Włoski tryptyk dużych prędkości”. Wiersze składowe: „Czerwona strzała Rzym-Turyn”, „Srebrna strzała Rzym-Wenecja”, „Biała strzała Rzym-Genua”. Czas ukryty w zegarze nie jest własnością poety. Sięgnął zatem Paweł Kupka w głąb historii – co jest jego domeną – wydarzeń z przestrzeni wieków i w refleksji z czasu minionego w poetyckim zawierzeniu mówi tak – przytaczam fragment ostatni:

 

Biała Strzała

Rzym – Genua

 

Rzym – Genua,

                        Duch i Ciało

na tej trasie się podziało

żeglarz

               tiara

                        i korona

Armada Niezwyciężona

Rzym – Genua,

                        tym kanałem

dawny Duch podążał z Ciałem

za wielkim światem bez końca

co nie zna zachodu słońca

Tu podłączył los przewody

do przebycia Wielkiej Wody

do przebycia

               do odkrycia

                        do zdobycia

                              –  i przepicia

Rzym – Genua,

                        wzdłuż wybrzeża

Biała Strzała dziś przemierza

nostalgię za Przewodnikiem

i łacińskim Atlantykiem

 

Rzym sercem zegara: stąd strzały wystrzeliwane/kierowane do wymienionych miast. Strzała – (staropolski płoszczyk), pocisk do łuku, następnie do kuszy (także do niektórych dużych machin miotających – zasada łuku), zbudowany z drewnianego pręta zaopatrzonego w lotki z ptasich piór, pergaminu pełniące rolę stateczników w czasie lotu, oraz grotu początkowo z kości, rogu i krzemienia, później z brązu i z żelaza. Używane w celach myśliwskich i wojskowych aż do połowy XVIII wieku. Tu jest ona metaforą, ale i – łucznictwo – przedmiotem zmagań sportowych.  Sagitta, konstelacja nieba. Nie zapominajmy Abarisa mitycznego mędrca greckiego, sługę Apolla. Obdarowanego przez pana i władcę złotą strzałą. Czyniła go niewidzialnym, pozwalała obywać się bez pokarmów, leczyła choroby, przepowiadała przyszłość, służyła do podróży powietrznych. Abaris ofiarował ją Pitagorasowi w zamian za lekcje filozofii. Poeta wiele ofiar złożył Atenie (Minerwie) – nieprzypadkowa znajomość dziesięciu języków. I w każdym mający wiele do powiedzenia/napisania: trafnie, ostro, dotkliwie – rzekłbym partyjska strzała. Celność pióra, jak i strzały z grzbietu galopującego konia, to umiejętność jaką posiadło niewielu. Tu w sukurs przychodzi Thomas S. Eliot („Kto to jest krzyk...”, dz. cyt., s. 25.) „poeta musi rozwijać w sobie lub zdobyć świadomość przeszłości i pogłębiać tę świadomość w toku całej swojej kariery. W konsekwencji takie życie jest ciągłym wyrzeczeniem się swojego aktualnego >>ja<< na rzecz czegoś, co więcej warte. Rozwój artysty to bezustanne poświęcanie samego siebie i stała zagłada własnej osobowości”.

Paweł Kupka urodzony w 1963 roku w Warszawie. Twórca, tłumacz i badacz literatury. Filolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, doktor Uniwersytetu Ateńskiego. Z zawodu dyplomata, służy na polskich placówkach w Rzymie, Atenach i Wilnie, gdzie obok aktywności zawodowej rozwija współpracę literacką i filologiczną z miejscowymi twórcami, ośrodkami kulturalnymi i naukowymi. Wykładowca akademicki greckiej literatury współczesnej Uniwersytetu Warszawskiego i jeden z nielicznych badaczy kultury grekańskiej z południowych Włoch. Autor poezji i szkiców o tematyce sportowej i olimpijskiej. Wieloletni członek Komisji Kultury i Edukacji Olimpijskiej Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Współpracuje regularnie ze stowarzyszeniami twórczymi oraz wydawnictwami literackimi w Polsce, Włoszech, Hiszpanii, Grecji, na Litwie i Ukrainie, gdzie publikuje utwory własne, przekłady literackie, szkice i recenzje.

Powróćmy do zacytowanego liryka. W wierszu poeta przywołuje najsłynniejszego Genueńczyka – odkrywcę nowego świata – Krzysztofa Kolumba; żeglarza, podróżnika, nawigatora, tercjarza franciszkańskiego. Ale i naukowca studiującego namiętnie pisma antycznych i klasycznych pisarzy: Stabrona, Seneki, Arystotelesa. Także współczesnych mu humanistów: Eneasza Sylwiusza Piccolominiego (poetę i papieża Piusa II). Niebagatelny wpływ na światopogląd Kolumba odcisnęło dzieło Pierre d’Ailly „Imago Mundi”, pisma i słynna mapa florentyńskiego astronoma Toscanellego. Krupka nie ma wątpliwości, połączenie: dla jednego celu; żeglarza (szczęście, talent, wiedza), tiary (pełnia władzy duchowej i świeckiej), korony (bogaty protektor, Kastylia) pozwoli / wystarczy „do przebycia / do odkrycia / do zdobycia” zachodniej drogi morskiej do Indii (Azja; od południowego wybrzeża, aż po Kataj i Cipangu – dzisiejsze Chiny i Japonia). Wyprawa złożona z trzech statków:

„Santa Maria”, „Niña” i „Pinta” pokonuje „łaciński Atlantyk” i 12 października 1492 roku dociera do Indii Zachodnich u wybrzeży Ameryki – kontynentu nieznanego ówczesnej Europie. Świat staje się ogromny, przerażający, jeszcze bardziej zachłanny i krwiożerczy. Napływ dóbr powoduje upadek wielowiekowych fortun i gospodarki krajowej – stąd dosadne stwierdzenie... „– i przepicia”. U poety wymienione statki – mamy za sobą rewolucję przemysłową – to antenaci dzisiejszych szybkich pociągów – owy świat – skracający do maleńkiej (globalnej) wioski. Czuć u poety „nostalgię za Przewodnikiem”. Czyżby znał jakiś szczegół – polskiego? – pochodzenia wielkiego kapitana.

Pisząc esej uświadomiłem sobie, w tym roku przypada 20. rocznica debiutu książkowego 2003 roku. Obfity dorobek literacki poety domaga się pogłębionych studiów literaturoznawczych – nie jest łatwo oceniać fachowca – i gruntownej informacji krytycznoliterackiej. Bo przecież twórczość Krupsona jak często podpisuje listy – również dramaturgiczna, prozatorska, krytyczna, przekładowa i muzyczna funkcjonuje na horyzoncie XXI wieku literatury polskiej, podbudowana współczesną literaturą śródziemnomorską sięgającą obu Ameryk, słowiańską i krajów bałtyckich. Obejmuje zbiory poezji: Uczeń słońca (2003), Zostać Hellenem (wydanie polsko-greckie, 2004) OtoKrupSonet (2005), Piórem jak rękawicą (Wierszowane dzieje pięściarstwa, 2008), Moje inicjały (2009), Pielgrzym Wielkiej Grecji (wydanie polsko-włoskie 2013) oraz wybór opowiadań To my Globaliści (2007), wydane nakładem wydawnictwa Heliodor. W tej samej oficynie ukazały się przełożone przez Krupkę na język polski i na języki obce liczne zbiory wierszy poetów polskich, włoskich i greckich w serii poetyckiej „Zbliżenia”, którą kierował w latach 2001-2009. W 2017 roku Fundacja Komitet P. de Coubertin w Polsce wydała jego zbiór poezji Całe nasze złoto olimpijskie, poświęcony polskim mistrzom olimpijskim. W 2020 roku Krajowe Stowarzyszenie Literatów Polskich na Litwie opublikowało zbiór utworów Krupki poświęconych tematyce litewskiej Wileńska przygoda (wydanie polsko-litewskie, przekład litewski V. Tamošiūnasa).

W roku 2004 opracował i opublikował jako redaktor naczelny obszerną pracę zbiorową Z Parnasu i Olimpu. Przegląd greckiej literatury współczesnej autorstwa polskich i greckich hellenistów. W 150. rocznicę śmierci Adama Mickiewicza przygotował i opublikował dwa wydania okolicznościowe: Sonety krymskie w przekładzie greckim (wraz z J. Petropulosem) i Mickiewicz we Włoszech – zbiór szkiców (wraz z L. Marinellim).  Wspólnie z Petropulosem przełożył też na język grecki Wiersze ostatnie Czesława Miłosza (wyd. Batsiulas, Ateny, 2012) i pierwszą w Grecji antologię polskiej poezji romantycznej Grecja polskich romantyków (2018 w tej samej oficynie).

Jako sportowiec i działacz ruchu olimpijskiego pomysłodawca i realizator pierwszych międzynarodowych antologii poezji sportowej, wydawanych regularnie przy okazji Igrzysk Olimpijskich. W serii ukazały się: Święte Igrzyska Poetyckie. Grecja – Polska. Ateny 2004 (polsko-grecka), Z parą nart u stóp. Turyn 2006 (polsko-włoska), Bieżnie w słońce wiodą. Pekin 2008 (polsko-chińska) Łyżwą i nartą pisane. Vancouver 2010 (polsko-kanadyjska), Prosto w niebo. Londyn 2012 (polsko-brytyjska), Droga przez serce prowadzi w góry. Soczi 2014 (polsko-rosyjska) i Po słowie do igrzysk. Rio de Janeiro 2016 (polsko-brazylijska).

Dorobek literacki Krupki jest obfity i ważny. Dlatego wydaje mi się zasadne przytoczenie słów Gambattista Vico: „Mądrość poetycka, owa pierwsza mądrość pogaństwa, musiała rozpocząć od metafizyki, jednak nierozumowanej i abstrakcyjnej jak dzisiejsza metafizyka erudytów, ale od metafizyki opartej na uczuciu i wyobraźni. Taka bowiem była zapewne metafizyka ludzi pierwotnych, całkowicie niezdolnych do rozumowania, obdarzonych ogromną zmysłowością i bogatą wyobraźnią [...]. Była ona poezją, to znaczy płynęła z ich zdolności wrodzonej, sama natura bowiem obdarzyła ich takimi zmysłami i taką wyobraźnią. Zdolność ta rodziła się z nieznajomości przyczyn: wszystkie zjawiska, których przyczyn nie znali, budziły w nich zdziwienie i głęboki podziw”. U Krupki „mądrość poetycka” jest zamyśleniem graniczącym z czystym przeżywaniem rzeczywistości. Świat jest poznawany na sposób poetycki, widziany przez pryzmat natchnionego słowa. Z całym bagażem poszukiwań sensu życia. Kręgi tematyczne zacieśniają pragnienie prawdy w człowieku i o człowieku – gdzie poeta, my i ja występują obok siebie powiedzmy wymiennie. Ale Stasiewicz czuje obok nich jeszcze kogoś, kto... śni, może postać najważniejszą, prowadzącą lud do doliny Cedronu. A gdzie ci co zbłądzili w wodach syna Nocy? Opętał ich Hypnos? Bóg snu, brat bliźni boga śmierci, Tanatosa. Ten przebiegły skrzydlaty młodzieniec, dotykający gałązką czół ludzi znużonych albo z rogu sypiący na nich mak.

 

Cela konrada

Cel

Celowo

Coś nam wskazuje

Cela też

Celową bywa

Cela konrada zwłaszcza

Cenię tę celę

Co serca tym hartuje

Co troszczą się o losy świata

 

Wilno. Dawny klasztor ojców bazylianów, pomieszczenie – cela Konrada – gdzie więziony był Adam Mickiewicz i gdzie toczy się akcja trzeciej części Dziadów. Polscy literaci w okresie międzywojennym wmurowali marmurową tablicę z inskrypcją w języku łacińskim: „Gustaw zmarł tu 1 listopada 1823 roku. Tu narodził się Konrad 1 listopada 1823 roku.”

Utwór sprawia wrażenie ukrytego w grubych murach klasztoru wielkiego przesłania, hymnu tajemnego kultu – może Marzanny? (Raz chłodna zimowa pani, innym razem powiązana z całym cyklem wegetacyjnym, polnym urodzajem. Upersonifikowana, życiodajna siła, zdolna przetrwać w kilku kultach maryjnych. Czarnowłosa Marzanna to oblicze pierwotnej Matki Ziemi). – Utrwalonego w przekazywanej z ust do ust pieśni rybałty, której echa ciągle żywe w naszej wspólnej polsko-litewskiej historii. Ale słowa tego przesłania, jak słowa boskiej wyroczni nie są bezpośrednie ani jednoznaczne. Poeta bywał w tym „świętym” dla polskiej literatury miejscu wielokrotnie. Gród u ujścia Wilejki przedreptał po stokroć, stąd utwory Wileńskie mają własny kanon (wszelkie poetyckie najszerzej pojmowane/rozumiane „ryty”). Krupka wyczarował nie tylko nowe, własne metody wyświetlania wizji. Stworzył dla niej także nowy – własny krupjęzyk. Jego świat jest poza czasem, trwały, wyjałowiony z przypadkowości. W czystych kategoriach wyobraźni. Niekiedy wychodząc od konkretnych zjawisk zdmuchuje z nich pył własnego przeżycia. Zakłada twarz sobowtóra, aby stały się ideą, symbolem zdolnym zawrzeć doznania ogólnoludzkie. Tu:

 

Ostra brama

 

O

Obronę

Od wieków proszą

Ostoją

Ostra jest brama

Od wszelakich dopustów

Ochrania wilno

Odbiciem świtu w murach

Obrazem jest miasta dla świata

 

Przejdę teraz do kunsztownego czternastowersowca. Ulubionej formy wypowiedzi Pawła Krupki. We wstępie do historii tego utworu sam zainteresowany pisze tak: „Za wynalazcę sonetu [uważany jest] nadworny pisarz cesarza Fryderyka II, jeden z twórców tzw. Sycylijskiej szkoły poetyckiej, Jacopo da Lentini, zwany potocznie rejentem (U Notaru). Sycylijski język dzięki tej szkole stał się o wiele wcześniej literackim niż włoski. W połowie XIII wieku na palermitańskim dworze cesarza działała grupa poetów, wśród nich sam cesarz i jego synowie: Enzo (Wincenty) i Tancredi, a także znani poeci, którzy przeszli do historii literatury, jak Pier della Vigna, czy Odo delle Colonne. Dopiero w XIV wieku tę tradycję przejęła grupa poetów toskańskich, wśród których byli m.in. Dante Alighieri, a z wybitniejszych florentyńczyków Guido Guinizzelli i Guido Cavalcanti. Pisali sonety i inne wiersze w swoim dialekcie toskańskim, który stał się podwaliną włoskiego języka literackiego. (...) Pierwszym pokoleniem sonecistów piszących po włosku byli, prócz wyżej wymienionych, Guittone d’Arezzo, Cino da Pistola i Cecco Angiolieri. Petrarca, niesłusznie uważany za ojca sonetu, należy dopiero do następnego pokolenia II połowy XIV wieku. A do Francji, Hiszpanii, Anglii sonet dotarł dopiero wiek później”.

Skupmy się na „Pielgrzymie” utworze programowym poety.

 

Pielgrzym

 

Od lat Hellenów, Samnitów i Gotów

Wśród palm i sosen kręte schodzę drogi

Kapryśnym ciałem, w którym duch ubogi

Od wątłych skrzydeł domaga się lotów.

 

Gockich upadków i helleńskich wzlotów

Bieg barbarzyńskich chat wstrzymują progi.

Iść między ludzi, lecieć między bogi,

Nikt nie wie czy ni kiedy iście gotów.

 

Ciche magnolie, łaciate platany

Kryją w swych cieniach mity i legendy

O skarbach królów i cnotach zbójników.

 

Ja, pielgrzym, błądzę w pieśni zasłuchany

Pragnąc od pokus, co się czają wszędy,

Uchować honor przed brzękiem srebrników.

 

Paweł Krupka – mimo, że mocno związany z Łagiewnikami i Podhalem – to nie pątnik jak Feliks Boroń (1802-1864, włościanin z podkrakowskiego Kaszowa. Uczestnik samotnej pielgrzymki do Rzymu w 1861 roku, przyjęty przez papieża na osobnym posłuchaniu i Palestyny w 1863 roku. Utrwalony dla potomnych przez Walerego Wielogłowskiego). Paweł Krupka to pelegryn wędrujący nie tylko w głąb siebie – stan życia jest odbiciem umysłu – ale i źródła początku: słowa, pieśni, zapisu, kolebki cywilizacji. Mamy tutaj konkretne adresy: Hellenowie (pierwotna nazwa mieszkańców Hellady, z czasem rozszerzona na wszystkich Greków), Saminci (lud w starożytnej Italii, zamieszkujący środkową i południową część Apeninów, tworzący luźną federację o charakterze wojskowym przeciw Rzymowi), Gotowie (lud germański, z Półwyspu Skandynawskiego w końcu 2. tysiąclecia p.n.e. przywędrował do Europy Środkowej, a w II wieku n.e. dotarł nad Morze Czarne. Dniestr dzieli Gotów na wschodnich i zachodnich<< Ostrogotów i Wizygotów>>. Ostrogoci pokonani przez Hunów << lud koczowniczy, żyjący na stepach południowej Rosji>> IV wieku osiadają tereny dzisiejszej Chorwacji, prą na Italię i zakładają państwo, zniszczone w 555 roku przez bizantyjskiego Narsesa. Wizygoci pod naciskiem Hunów przechodzą Dunaj w 375 roku. Wkraczają do Italii, zdobywają i łupią Rzym w roku 410. Tworzą na północ i południe od Pirenejów państwo. W 507 roku pokonani przez króla Franków; w 711 roku opanowani przez Arabów). Orbita zainteresowań poety sięga zatem historii starożytnej – sens naukowy. Jest jego księgą noszoną w sercu. Karty „kryją w swych cieniach mity i legendy”, które wyznaczają szlak jego pielgrzymowania – fizycznie – po terenach bytności owych ludów – był wszędzie. I – mitologicznie – „błądzę w pieśni zasłuchany / Pragnąc od pokus, (...) / Uchować honor”. Uczciwość w przekazie / translacji i tkanie więzi z czytelnikiem to dla poety święte przykazanie boga Apolla, z którym wielokrotnie – metafizycznie – toczył spory w czas wędrówek masywem Olimpu rozdzielającym historyczną Macedonię od Tesalii. U Pawła Krupki przestrzeń poezji wypełniona doświadczeniem z całym uniwersum przemijania wpisuje się w zespół zależności... wszak kosmos nie zna przypadku. Jednak – nawet dla wyedukowanego czytelnika – potrzebny jest poetycki klucz dla czystej percepcji. Przykładem pierwsza zwrotka sonetu na K.

 

kupców kultury którzy kunszt kupują

kobiety których kibicie kochamy

kokieteryjne kurtuazji kramy

korsarzy którzy kutrami kierują

 

Równolegle Krupson zajmuje się twórczością muzyczną. Oprócz tekstów własnych przekłada i opracowuje utwory śpiewających autorów polskich i obcych, dominuje poezja krajów basenu Morza Śródziemnego. Koncertował – miałem przyjemność słuchać – wielokrotnie w Polsce, Grecji, Ukrainie, we Włoszech i na Litwie. W roku 2000 założył w Warszawie zespół „Ilios”, który prezentował w ojczyźnie programy poetycko-muzyczne z obszaru śródziemnomorskiego. Swoje kompozycje nagrał na płycie Nić życia, wydanej w 2004 roku. Występuje indywidualnie prezentując programy europejskiej piosenki autorskiej w polskich przekładach oraz z programem Śladami Homera w duecie Pitagoras (początkowo z greckim kompozytorem Georgiosem Kissasem, obecnie z Jackiem Flasińskim pod zmienioną nazwą Pitagorejczycy, a także z programem Neapol – światowa stolica piosenki w duecie z białoruskim artystą Andrejem Mikulczykiem. W książce Wileńska przygoda zostały opublikowane nuty z tekstami piosenek Krupki o tematyce litewskiej w językach polskim i litewskim, a utwory z książki zostały wykonane przez litewskich artystów na charytatywnym koncercie o tym samym tytule.

Paweł Krupka jest członkiem: Stowarzyszenia Literatów Greckich oraz Towarzystwa Filologicznego „Parnas”. Został nagrodzony m.in. medalem Polskiego Komitetu Olimpijskiego za promocję polsko-greckiej współpracy kulturalnej, nagrodą Greckiego Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury za książkę Z Parnasu i Olimpu, Złotym Medalem Aleksandra Wielkiego, Złotym Medalem Greckiego Komitetu UNESCO i Złotym Medalem Stowarzyszenia Literatów Greckich im. G. Ksenopulosa za krzewienie greckiej kultury w Europie. Jest doktorem honoris causa Międzynarodowej Akademii Bizantyńskiej. I aktywnym członkiem stowarzyszenia Academia Europaea Sarbieviana, promującej dorobek najwybitniejszego polskiego twórcy piszącego po łacinie.

Jerzy Stasiewicz

 

 

Plakat

Edyta Rauhut

 

Śniadanie z muzyką i literaturą u Augusta Lentza

 

 3 czerwca 2023 roku w ogrodzie Willi Lentza odbyło się (Literackie) Śniadanie na trawie. Było to pierwsze po przerwie wydarzenie, w którym organizator przywoływał atmosferę podobnych imprez organizowanych niegdyś przez rodzinę Lentzów. Wtedy też miał miejsce finał VIII Szczecińskiej Wiosny Poezji i finał konkursu poetyckiego imienia Józefa Bursewicza organizowanego przez Związek Literatów Polskich Oddział w Szczecinie.

Organizator przywołał atmosferę podobnych imprez organizowanych pod koniec XIX wieku przez rodzinę Lentzów. Nie zabrakło gości ubranych w charakterystyczne dla tamtej epoki stroje. Przybyłych przywitały dźwięki skrzypiec. W rolę gospodarza, Augusta Lentza wcielił się aktor Teatru Współczesnego w Szczecinie, Konrad Pawicki. Na gości czekało wiele atrakcji. Było również literacko. Jednym z punktów programu był finał VIII Szczecińskiej Wiosny Poezji i ogłoszenie wyników międzynarodowej edycji konkursu poetyckiego im. Józefa Bursewicza O Złotą Metaforę. To nie są jedyne akcenty literackie wydarzenia.

Szczecin nie był obcy poecie, dramatopisarzowi, scenarzyście filmowemu, prozaikowi, satyrykowi i tłumaczowi poezji węgierskiej, Tadeuszowi Różewiczowi. Podczas wydarzenia zostało odsłonięte drzewko pamięci tego twórcy, które rośnie obecnie w ogrodzie Willi Lentza. Chęć jego zasadzenia wyraziła dyrektorka instytucji, Jadwiga Kimber. O tej inicjatywie opowiedział Robert Artur Florczyk, który o związkach Tadeusza Różewicza ze Szczecinem pisał w książce wydanej w serii: akcent pod tytułem Paprykarz poetycki… Daglezja, która zadomowiła się w ogrodzie faktycznie należała do wybitnego poety. Kto wpadł na pomysł, by drzewko znalazło się akurat w tym miejscu? Szczeciński pisarz i publicysta, Artur Daniel Liskowacki. Przygotował również treść podpisu na tabliczkę.

Goście mieli okazję także zwiedzić Willę Lentza razem z przewodnikiem, Tomaszem Wieczorkiem. Obiekt zachwyca pięknymi wnętrzami i bogatą historią. Finał VIII Szczecińskiej Wiosny Poezji rozpoczęła poetka, publicystka, animatorka kultury, Róża Czerniawska-Karcz. Sama Szczecińska Wiosna Poezji jest projektem realizowanym przez Związek Literatów Polskich Oddział w Szczecinie. Ma na celu popularyzację współczesnej polskiej poezji, ze szczególnym uwzględnieniem twórców szczecińskich i Pomorza Zachodniego. Co roku organizowany jest konkurs poetycki im. Józefa Bursewicza, który w tym roku o miał zasięg międzynarodowy. Patronem jest twórca słynnej Grupy Poetyckiej Metafora. Współtworzyli ją również Andrzej Dzierżanowski, Ryszard Grabowski, Janusz Krzymiński, a następnie dołączył do nich Edward Balcerzan.

Wyniki konkursu ogłosiła poetka i dziennikarka, Danuta Sepuco. Prace oceniało jury w składzie: Barbara Elmanowska (przewodnicząca), Leszek Dembek, Krystyna Rodzewicz, Małgorzata Hrycaj (sekretarz). Pierwszą nagrodę przyznano Ewelinie Cis z Warszawy, drugą – Iwonie Danucie Startek z Biłgoraju,  trzecią – Pawłowi Ślusarczykowi z Zakopanego. Wyróżniono trzy utwory: Dagmary Strachoty, Mateusza Michalskiego i Iwony Świerkuli. Jury zauważyło wiersze takich autorek i autorów, jak: Joanna Adamczyk, Maciej Anczyk, Krzysztof Arbaszewski, Małgorzata Borzeszkowska, Magdalena Bukowska, Magdalena Cybulska, Tadeusz Dejnecki, Rozalia Dmochowska, Magdalena Dryl, Anna Gielas, Michał Głaszczka, Anna Jakubczak, Martyna Jersz, Katarzyna Kadyjewska, Beata Kamińska, Tadeusz Knyziak, Mikołaj Konkiewicz, Paulina Kotarska, Małgorzata Kotłowska, Katarzyna Kudełka, Urszula Lewartowicz, Dorota Lisicka, Jerzy Marciniak, Urszula Mądrzyk, Agnieszka Mohylowska, Irena Wanda Niedzielko, Feliks Opolski, Małgorzata Osowiecka, Dariusz Krzysztof Parczewski, Edyta Rauhut, Michał Szelepajło, Dorota Szewczak, Walery Tichonow, Adam Bolesław Wierzbicki, Luiza Wilczyńska, Witold Witkowski, Donata Witkowska-Kowal, Zbigniew Witosławski, Anika Wojewska, Paulina Wojciechowska, Anna Wojno, Andrzej Ziobrowski. Specjalną nagrodę prezesa szczecińskiego oddziału Związku Literatów Polskich, Leszka Dembka otrzymała Anna Gielas z Cambridge za wiersz pod tytułem Żyjmy.

Po wręczeniu nagród rozpoczął się koncert słowno-muzyczny w reżyserii Zenona Lacha, który jest również poetą ze środowiska Związku Literatów Polskich. Tę część wydarzenia prowadził aktor Teatru Współczesnego w Szczecinie, Przemysław Walich. Wiersze laureatów konkursu przeplatały się z utworami muzycznymi w wykonaniu absolwenta Wydziału Instrumentalnego Akademii Sztuki w Szczecinie, Michała Dąbrowskiego, który grał na akordeonie. Poezję prezentowali aktorka Teatru Współczesnego w Szczecinie, Krystyna Maksymowicz i absolwent Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie, Jan Kamiński.

Jako pierwszy wybrzmiał wiersz laureata trzeciej nagrody, Pawła Ślusarczyka pod tytułem Ząb. Nie mogło zabraknąć twórczości laureatów pierwszej i drugiej nagrody: tour de pielesze Eweliny Cis i gdy będziemy uciekali Iwony Danuty Startek. Z podium przechodzimy do wyróżnień. Goście usłyszeli domek bez drzewa Dagmary Strachoty, Rozwiązanie zimowe Iwony Świerkuli i 17.03.2023 Mateusza Michalskiego. Między wierszami wybrzmiała muzyka, goście usłyszeli utwory takich kompozytorów, jak Yann Tiersen (La Noyee, La valse d' Amelie), Zoran Bozanic (Toccata), czy Yergeny Derbenko (Rock Taccota).

Spośród wielu wierszy zauważonych uczestnicy Śniadania na trawie mieli okazję usłyszeć trzy: Ostatni taki talk show Małgorzaty Osowieckiej, Oddam Aniki Wojewskiej, ZBROJĄ NASZĄ JEST FASHION Urszuli Lewartowicz. Przed ostatnim utworem poetyckim Michał Dąbrowski zagrał kompozycję Vladislava Zolotoreya Rondo capriccioso. Jako ostatni na dwa głosy, czyli wykonaniu Krystyny Maksymowicz i Jana Kamińskiego wybrzmiał wiersz Żyjmy. Następnie można było usłyszeć utwór pod tytułem La Tempete (Andre Astier). Tak zakończył się finał VIII Szczecińskiej Wiosny Poezji. Później przed gośćmi wystąpił Zespół Pieśni i Tańca Szczecinianie. Koncert słowno-muzyczny w ramach VIII Szczecińskiej Wiosny Poezji współfinanowany przez Zarząd Portów Szczecin-Świnoujście, a almanach pokonkursowy ze środków Miasta Szczecin.

Edyta Rauhut

Foto J. Słowik. Edyta Rauhut otrzymuje dyplom za wiersz zauważony od przewodniczącej jury dr Barbary Elmanowskiej oraz gratulacje od Róży Czerniawskiej-Karcz reprezentującej szczeciński Oddział ZLP.

 

 

Plakat

Mirosław G. Majewski

 

Senne impresje

 

„Muzyka w duszy może być słyszana przez wszechświat”.

Lao Tzu

 

Nigdy w życiu nie widział czegoś równie pięknego!

Nigdy...

Nie mógł oderwać wzroku od tego widoku.

Fortepian stał pośrodku łąki, łamiąc zieleń swoją głęboką czernią. Wieko było podniesione, a klawiatura odsłonięta. Obrotowe krzesło czekało na godnego tego

instrumentu muzyka. Lecz on nie był muzykiem, nie miał słuchu, ni głosu, nie miał nawet poczucia rytmu. Jego pojawienie się na fortepianowej łące było dziełem przypadku, po prostu gdzieś szedł, przechodził tędy, być może po chleb, może książkę, być może po buty, nie wiedział...

Fortepian kusił go coraz bardziej, szeptał zaklęcia, odprawiał rytualne inwokacje, bezczelnie czarował swoim istnieniem...

Lśniący kirem instrument stał pod sędziwym cedrem, który nie wiadomo jakim cudem zachował się na łące.

Jej soczysta zieleń, dostojność drzewa i piękno instrumentu tworzyły nierozerwalny obraz. Człowiek wiedział, że jest profanem, że pojawił się w tym miejscu nieproszony przez nikogo, był pewien, że jest pospolitym intruzem, postacią z innej, gorszej rzeczywistości.

Stał zażenowany katując się kompleksami.

– Jakiś ty piękny – nadludzkim wysiłkiem wydusił ledwie słyszalny szept. – Piękny!

Spojrzał na wiekowe drzewo, które niczym olbrzymi strażnik pilnowało dostępu do fortepianu. Jego grube konary ocieniały instrument, aby lakier nie wyblakł od słońca, a może nawet pilnowały dostępu do niego. Któż to mógł wiedzieć? Na pewno nie on. Ten, jedynie wiedział, był tego pewien, że ma usiąść przy klawiaturze i zagrać! Wydobyć ze swej duszy tę pieśń, którą nosi od zawsze, te dźwięki, które słyszał w swoich snach. Tak, tego był pewien, a fortepian wiedział o tym. Wiedział o tym, i dlatego przywołał go, a wołał długo, całymi latami. Dlatego nie mógł pozwolić, aby mężczyzna teraz zrejterował, czekał na niego tak długo...

– Podejdź do mnie, usiądź, połóż jedynie swe palce na klawiaturze, zamknij oczy, i graj... – kusił.

Człowiek obejrzał się, potem rozejrzał na boki, po czym zrobił krok w kierunku instrumentu, i wtedy usłyszał westchnienie drzewa. Królewski cedr najpierw zaskrzypiał, potem delikatnie zaszumiał, dźwignął swoje konary, zapraszając mężczyznę do kolejnych kroków. Ten westchnął i zdecydowanie ruszył w kierunku instrumentu, usiadł na krawędzi stołka, rozłożył palce nad klawiaturą, po czym zastygł na chwilę niczym woskowa figura w muzeum madame Tussaud, czekając aż melodia, którą nosił w sobie, najpierw zakotłuje się gdzieś w okolicach przepony, a następnie zawładnie jego dłońmi!

I palce zadrżały w paroksyzmie jakiegoś szalonego natchnienia, onirycznej weny, czerpiąc z Mozarta, Chopina, Ravela, Rimski-Korsakowa, free jazzu, folku, i całego wachlarza muzyki, których to gatunków nie potrafił zdefiniować!

To było szaleństwo w najczystszej formie...

Źdźbła traw falowały w rytm muzyki, drzewo akompaniowało tubalnym basem,  tuzin utkanych z mgieł i rosy nimf zniewolił człowieka, drzewo i fortepian, zamykając wszystko w wirującym kręgu. Człowiek grał – i to jak grał – wtopił się w muzykę całym sobą, komórki jego ciała zamienione w magiczne nuty kłębiły się nad klawiaturą, potem nad fortepianem, powielając się coraz bardziej, coraz bardziej...

Zamieniając się w kwiaty, ptaki, kolory tęczy...

A on grał i grał, zatracając się w muzyce coraz głębiej, zanurzając w krystalicznej czystej wolności, która jedynie może się przyśnić!

Aż wreszcie uwolnił Ego, zrzucił balast życia, wzbijając się na wyżyny prawdziwego Bytu, rozpływając się w Najczystszym Dźwięku, z nadzieją że już się więcej nie obudzi...

Bo po co?

Mirosław G. Majewski

 

 

 

Plakat

Danuta Sepuco

 

Dęby od literatów dla literatów

 

W Kłodowie, na terenie Parku Krajobrazowego Dolina Dolnej Odry powstanie Aleja Literatów. Na obszarze blisko 1000 metrów kwadratowych, władanym przez Stowarzyszenie non-profit dr. H. Jordana, wyrośnie dębowa aleja, stanie wiata wyposażona w ławy i stoły. Całość będzie ogrodzona płotem.

Aleja Literatów jest projektem realizowanym w ramach „Programu Społecznik 2022-2024”, zainicjowanego przez Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego. Nam jego przebiegiem czuwają Stowarzyszenie non-profit H. Jordana, oddział szczeciński Związku Literatów Polskich i Interkulturowy Uniwersytet Ludowy w Mierzynie.

– Pomysłodawcą tego przedsięwzięcia jest mój kolega z liceum, Robert Florczyk, poeta, który zainicjował wspólną realizację projektu ekologiczno-pamiątkowego. Do współpracy zaprosiliśmy szczecińskich pisarzy i poetów – mówi Jarek Kwiatkowski, koordynator projektu i przedstawiciel Stowarzyszenia. I wtedy prezes ZLP Szczecin Leszek Dembek, zaproponował aby stworzyć Aleję Literatów.

Realizacja projektu rozpoczęła się latem ubiegłego roku od nasadzenia kilkunastu drzew i roślin sprzyjających egzystencji ptaków i owadów.

Plakat

– Zamysł jest taki, aby drzewo było poświęcone literatowi, który mieszkał i tworzył na Pomorzu Zachodnim. Przy każdym dębie ustawiona będzie pamiątkowa tabliczka z informacją o twórcy – wyjaśnia, prezes oddziału szczecińskiego Związku Literatów Polskich. – W tym roku przyjechaliśmy do Kłodowa w Międzynarodowy Dzień Ziemi. Poeci i sympatycy naszego związku posadzili 33 dęby. W taki to sposób włączyliśmy się w światową akcję wzbogacania ekosystemu naszej planety.

– Aleja Literatów ma być miejscem spotkań i warsztatów literackich, ale także miejscem, gdzie w ciszy i spokoju, w otoczeniu czystej przyrody poeci będą mogli posiedzieć i złapać wenę twórczą – dodaje Jarek Kwiatkowski.

Nasadzanie „drzew pamięci” to pierwszy i najważniejszy etap projektu. W planach są jeszcze roboty ziemne, doprowadzenie wody i elektryczności. Kolejne dęby mają być sadzone jesienią.

Danuta Sepuco

Fot. 1. Jarosław Kwiatkowski

Fot. 2. Janusz Słowik

 

 

Plakat

Michał Szymański

 

Nominacje do Nagrody im. Janusza A. Zajdla 2023

 

Już po raz trzydziesty dziewiąty czytelnicy fantastyki wybrali spośród polskich opowiadań
i powieści nominacje do Nagrody Literackiej im. Janusza A. Zajdla. Uroczyste ogłoszenie listy tegorocznych nominacji odbyło się podczas festiwalu Pyrkon, w sobotę 17 czerwca.

Ustanowiona w 1985 Nagroda im. Janusza A. Zajdla przyznawana jest przez miłośników fantastyki autorom najlepszych polskich utworów fantastycznych w dwóch kategoriach: powieści i opowiadania. Dotąd nagrodzono nią już ponad sześćdziesiąt utworów – powieści i opowiadań autorstwa m.in.: Jacka Dukaja, Andrzeja Sapkowskiego, Radka Raka, Anny Brzezińskiej, Anny Kańtoch, Marty Kisiel, Tomasza Kołodziejczaka czy Rafała Kosika.

Nominacje przyjmowane są drogą internetową Każdy czytelnik fantastyki może wybrać i zgłosić od jednego do pięciu utworów w każdej kategorii, wydanych w poprzednim roku kalendarzowym. Utwory, które zbiorą najwięcej głosów, trafiają na listę nominacji do Nagrody. Spośród nich uczestnicy Ogólnopolskiego Konwentu Miłośników Fantastyki “Polcon” dokonują w tajnym głosowaniu wyboru Laureatów.

Oto listy nominowanych utworów:

W kategorii OPOWIADANIE nominację za rok 2022 otrzymują utwory:

Na granicy, Michał Cholewa w: fahrenheit.net.pl​

Zwycięstwo, Michał Cholewa w: Ku gwiazdom. Antologia Polskiej Fantastyki Naukowej 2022 (IX)​

Potwór i nić, Agnieszka Hałas w: Inne Nieba (SQN)​

Drogi do raju, Łukasz Kucharczyk w: Krzysztofzin nr 2 (Gniazdo Światów)​

Ostatni płatek, Łukasz Kucharczyk w: 24/02/2022 (IX)​

Skracaj albo giń, Łukasz Kucharczyk w: Ja bym to skrócił (Krakowska Sieć Fantastyki)​

Kamień z lilii, Łukasz Kucharczyk, Kacper Kotulak w: Biały Kruk nr 22 (KMF Biały Kruk)​

Być martwym jest srebrem, nie istnieć – złotem, Magdalena Świerczek-Gryboś w: Biały Kruk nr specjalny 1 (KMF Biały Kruk)​

Zawsze znajdę drogę, Paula Wanarska w: Nowa Fantastyka nr 481 (Prószyński Media)​

 

W kategorii POWIEŚĆ nominację za rok 2019 otrzymują utwory:

Kompania cieni, Przemysław Duda, Planeta Czytelnika​

Daraena, Marta Kładź-Kocot, Bibliotekarium​

Kołysanka dla czarownicy, Magdalena Kubasiewicz, SQN​

Granty i smoki, Łukasz Kucharczyk, Pewne Wydawnictwo​

Agla. Alef, Radek Rak, Powergraph​

Fuga. Powieść polifoniczna, Magdalena Anna Sakowska, Empik Go​

Empuzjon, Olga Tokarczuk, Wydawnictwo Literackie​

Między światami 2: To nie jest kraj dla słabych magów, Katarzyna Wierzbicka, Spisek Pisarzy​

 

Gratulujemy wszystkim autorom!

Patron Nagrody – Janusz A. Zajdel (1938-1985) – z zawodu fizyk, przez długie lata zajmował pozycję lidera wśród polskich twórców gatunku. Do najgłośniejszych książek Zajdla należą: Limes inferior (1982), Cylinder van Troffa (1980), Paradyzja (1984). Jego dzieła na trwałe weszły do kanonu klasycznej polskiej fantastyki oraz social fiction.

Więcej informacji na temat: Nagrody: www.zajdel.art.pl

Dodatkowych informacji na temat tegorocznych nominacji udziela: Michał Szymański – Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” – 505 793 575

 

 

Plakat

Jerzy Lengauer

 

Podróż do krańca mapy

 

W roku 1980, kiedy Władysław Zawistowski zaczynał pisać „Podróż do krańca mapy”, Polska była częścią zamkniętego obszaru nazywanego Układem Warszawskim, ewentualnie Radą Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Kraje rodziny socjalistycznej, której matką i ojcem była Moskwa, swoje granice, przynajmniej dla większości społeczeństwa polskiego, opierały na wyobrażonej Żelaznej Kurtynie i zdecydowanie materialnym, zmilitaryzowanym, pełnym zasieków, drutów kolczastych, wież i bud strażniczych Murze Berlińskim, z którego wystawały lufy karabinów maszynowych niczym wszędobylskie na ulicach w dwudziestym pierwszym wieku kamery. Za chwilę nie tylko mityczny Zachód, ale i państwa Bloku Wschodniego stały się dla Polaków przestrzenią tajemniczą, w której zachodzą procesy i zmiany dla nich nieosiągalne, pozostające poza możliwościami tutejszego społeczeństwa, ale niezwykle je interesujące. Jedynym sposobem eksploracji, który przyniesie wiadomości zza kopuły, jest przekaz państwowy. Aby doszedł do skutku, wysłana zostaje ekspedycja z ramienia rządzących. I tak zaczyna się właśnie „Podróż do krańca mapy: Sztuka sceniczna w dwunastu obrazach”. Skład wyprawy wygląda niczym wysłana w kosmos wiadomość dla obcych cywilizacji, zawierająca przekaz kulturalny, filozoficzny i matematyczny. Władysław Zawistowski dobiera członków według właśnie takiego klucza. Na czele ekspedycji stawia profesora geografii, dołącza zaś filozofa, lekarza, wysoko postawionego wojskowego, poetę oraz kapelana, uzupełnia służącymi i ordynansem. Znamienne jest, że postaci sprawiają wrażenie archaicznych, będące reprezentantami państwa o rozwoju cywilizacyjnym odbiegającym od tego, co może je spotkać poza granicami mapy. Na teatralnej scenie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie ich groteskowe stroje, zachowania i gesty wywodzące się z epoki zastałej w stosunku do świata wokół, który uciekł technicznie, przeobraził się społecznie, przeszedł już dawno kolejne rewolucje i ewolucje polityczne. Ci ludzie cesarskim rozkazem zostali zmuszeni do opuszczenia pałaców, rezydencji,  willi. Rozstali się z marmurami, dywanami, pełnymi wina pucharami, stracili poczucie komfortu. Nieznane środowisko, zaczynające się poza murami miasta, skąd wyruszyli, jest  niebezpieczne. Członkowie ekspedycji rozglądają się lękliwie dookoła, lecz ofiarami wilków padają na razie tylko muły i konie. Rozmowy próbują zniwelować strach. Są nieco buńczuczne, oparte na dotychczasowych naukach, które dowodzą, że od lat nie widziano w cesarstwie wilków. Sonet staje się ważniejszy od zagrożenia, a generał rozkazem podnosi moralność już tylko pieszej karawany, w rękach trzymana jest fuzja, zaś przy boku kołysze się szabla. Marsz trwa już wiele lat, ale ekspedycja nadal znajduje się w granicach państwa. Ofiarami ataków groźnej przyrody stają się ludzie. Tymczasem na szlaku nasi eksploratorzy spotykają miejscową ludność. Ich relacje negują dobrobyt będący siłą przekazu cesarskiego. Podobnie, jak z wilkami, przedstawiciele nauki i kultury potrafią się jedynie żachnąć, nie dać wiary, wybrać postawę autorytarną, tym bardziej że rozmawiają z ludźmi z gminu, których opowieści są nie do przyjęcia „politycznie”, a propozycje skorzystania z usług kobiecych uwłaczające. Nagle gdzieś spoza sceny pojawia się sardoniczny uśmiech autora zmaterializowany w postaci cyklisty. Rower okazuje się nowoczesnym wynalazkiem, wielkim i ważnym wytworem technicznej myśli państwowej, ale już nie cesarskiej, lecz republikańskiej. Członkowie wyprawy, mimo że znajdują się o lata i kilometry od ośrodka władzy, zgodnie doceniają bicykl i wznoszą okrzyki ku chwale nowego porządku. Kolejne spotkania na szlaku przynoszą wieści o zmianach. Prezydent i parlament zostają obaleni, krajem rządzi dyktator. Wiatr historii co rusz omiata miasto niegdyś cesarskie i dociera do ekspedycji, której okrojony skład nie zamierza poprzestać eksploracji. Każdy z kolejnych obrazów utwierdza czytelnika, że wyprawa stanowi alegorię państwa polskiego, ewoluującego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Pajacowatość bohaterów, ich wyobrażone sceniczne stroje, egzaltowane wypowiedzi, niezwykle historyczne rekwizyty i atrybuty wyolbrzymiają granicę, jaka dzieli Wschód i Zachód Europy owych czasów. W „Podróży do krańca mapy” niesie się pewne człowiecze doświadczenie, które zazwyczaj odrzucamy, gnani ciekawością, nadzieją, potrzebą zmian. Nowości i przemiany zachodzą w świecie, który znamy. Wpływ na przeobrażenia mamy największy tam, gdzie mieszkamy, uczestniczymy społecznie, kulturowo, politycznie. Eksploracja jest pełna niewiadomych, przynosi niebezpieczeństwa, zagrożenie życia, jego utratę. Największym zagrożeniem jest jednak samotność. To ona w obcym środowisku stawia nas pod graniczną ścianą, nad przepaścią, w środku wichury, odziera ze wszystkiego, co było nam dotychczas najbliższe: „Wieje coraz silniejszy wiatr, powietrze gęstnieje od przelatujących suchych liści. Nagły poryw zrywa płaszcz z ramion Vanitusa. Płaszcz odlatuje wydęty jak żagiel. W miejscu, gdzie spoczął Vanitus, siedzi nagi, wyszczerzony szkielet. Ciemność i coraz silniejszy wiatr...” [1].

We wszystkich zebranych dramatach pojawia się, jakby w kontrze do patriarchalnej, męskiej siły, postać kobieca, nabierająca znaczenia w miarę zbliżania się do finału. Świat mężczyzn traci na znaczeniu i ustępuje przed związkiem, partnerstwem, uczuciem lub wytrwałością swojego rodzaju feminizmu. Wyprawę w „Podróży do krańca mapy” kończy Dziewczyna, która jakby cierpliwie czeka, obserwuje. Do pewnego momentu niewidoczna, pojawia się, gdy widzi szansę. Jest zalążkiem czegoś nowego, czego możemy się jedynie domyślać.

W „Wysockim” kobieta również jest przeciwieństwem świata opanowanego przez mężczyzn. Próbuje jednak ratować nie cywilizację, kraj czy społeczeństwo, ale człowieka. Otoczyć opieką, wyrwać z toksycznego, politycznego, wojennego, powstańczego środowiska. I w „Wysockim” dzieje się to trochę inaczej niż w poprzednim utworze, ponieważ Zawistowski ratunek widzi nie w miejscu toczących się przemian, ale daleko poza nim, za granicą. Tutaj wagę przykłada do człowieka, zniszczonego, emocjonalnie rannego, z jednej strony pozostawionego na uboczu dziejących się wielkich wydarzeń, z drugiej cynicznie wykorzystywanego. Czy i w tym dramacie kobieta, hrabina Józefa Karska, nie jest główną bohaterką? Chyba tak, bo postacią najważniejszą jest bez wątpienia Piotr Wysocki, w którego majątku, podarowanym mu przez polskie ziemiaństwo, dzieje się akcja, a on sam w zasadzie nie schodzi ze sceny. Prawie przez cały czas pozostaje w centrum wydarzeń. To o niego trwa bitwa pomiędzy trzema siłami, próbującymi wyrwać go w kwietniu 1863 roku z miejsca opatulonego pamięcią o Powstaniu Listopadowym: zesłaniem, skromnością materialną i alkoholizmem. Władysław Zawistowski po każdej wizycie gości daje bohaterowi czas. Myśli, które wówczas nawiedzają Wysockiego, stanowią podstawę do jego własnych monologów i rzecz jasna prowadzonych dialogów z osobami go odwiedzającymi. Słowa członka obecnego rządu, Sybiraka, ziemianina i Karskiej wynoszą pułkownika na kolejne szczyty, na które on sam bądź niezwykle ciężko i powoli się wdrapuje, bądź nawet nie rozejrzawszy się ucieka, lub po prostu spada, ściągany siłą ciążenia starości i poczuciem, że jego dawna historyczna rola nie może się już powtórzyć. Podczas owych rozmów-bitew i walki wewnętrznej – które przywołują analogię do zmagań Wysockiego w 1830 roku, ale nie tylko militarnych z zaborcą, bo również o władzę w powstaniu, przyszłość Polski, rolę społeczeństwa, kierunek zmian – toczy się kampania narodowa i klasowa o Powstanie Styczniowe. Czytelnik obserwuje ścieranie się co najmniej dwóch poglądów, wizji dotyczących prowadzenia obecnej polityki, lęków obecnych u kierujących powstaniem, aż w końcu – jakby finalnie, jakby byłoby to zwieńczeniem polskiej rewolucji – zakulisowych, cynicznych, wstrętnych walk o władzę, podszytych prywatnym interesem, nienawiścią „ad personam”, zasnutych cieniem pieniędzy i śmierci. Tak jak przegrane zostało Powstanie Listopadowe, tak zbliża się do klęski Styczniowe, ale i walka o Wysockiego kończy się przegraną. Bez względu na to, jakie argumenty stoją za każdą ze stron, etycznie i moralnie właściwe, politycznie wskazane, dla dobra Polski, czy wreszcie wielkie uczucia. Pułkownik jest przez dwa akty dramatu rozszarpywany argumentami, poddawany sugestiom, błaganiom, namowom, ofertom, które są jak Akwilon z bajki Krzysztofa Niemirycza z 1910 roku,  łamiący tutaj z pozoru silne dęby, które stoją hucząc i skrzypiąc nad niby słabą trzciną, Piotrem Wysockim. Wszyscy odchodzą, pozostaje trzcina, która kołysze się ciągle na tym samym wietrze: „Wysocki milczy, można sądzić, że śpi. Żandarm przez chwilę mierzy go wzrokiem, potem obchodzi wolno cały salon, zagląda do sypialni, wraca do Wysockiego. Dostrzega wódkę na stole. Żandarm (z ulgą) Aaaa – wot kakije eto zasiedanija. Nu – ładno! (nalewa sobie kieliszek, wypija) Eto błagonadiożno!” [2].

Ponad dwieście lat później Pułkownika zastępuje Jacek Smulski, znany działacz związkowy i opozycyjny. O nim i jego przyjaciołach, kolegach, współpracownikach na scenie strajku i uczelni opowiada Głos Autora, który jest – co wynika z jego wypowiedzi pojawiających się pod koniec niektórych obrazów dramatu „Stąd do Ameryki” – również uczestnikiem wydarzeń końca lat siedemdziesiątych i prawie całych osiemdziesiątych. Mimo podsumowującego reporterskiego tonu w jego wypowiedziach odczuwa się wielki smutek, pewien żal i chyba nieco tęsknoty za czymś utraconym, być może wspólnym strajkowaniem, podziemną działalnością, które zacieśniały więzy towarzyskie podczas tajemnych spotkań. W takiej scenerii Zawistowski umiejscawia kilkoro młodych ludzi działających w opozycji, mniej lub  bardziej radykalnie podchodzących do własnej aktywności dysydenckiej, a prócz nich urzędnika partyjnego oraz nie dość pewną siebie oportunistkę, która jednak odegra znaczącą rolę, gdy komfort świata prywatnego zacznie przeważać w społecznej świadomości w zbliżającej się do demokratycznego przełomu Polsce. Tenże świat istnieje oczywiście i w okresach wzmożonych działań opozycyjnych. Zawistowski pokazuje go na przykładzie rodziny jednego z młodych ludzi związanych z Solidarnością. To tam widzimy zmieniające się poglądy, próby odnalezienia się w ewoluującej rzeczywistości, w której główne role odgrywają Partia, Kościół, kombatanctwo. To tam, w ścianach małego mieszkania, odgradzających „prawdziwe życie” od strajków, pełno jest zarzutów o konformizm, strach, utratę pracy i możliwości wyjazdu naukowego na Zachód, wyrzucenie ze studiów. W Stoczni Gdańskiej dzieją się rzeczy, które zdominują na lata polską politykę, ale opisane są w dramacie jakby enigmatycznie. Nawet rozmowy prowadzone w klubie studenckim w cieniu siedzących obok tajniaków, , niespecjalnie wzbudzają dreszcz emocji. Autor rozmyślnie nie podnosi w tej scenerii atmosfery zagrożenia czy podniosłości. Tutaj priorytety zostały zredukowane. Czy dlatego, że uczestnikami są młodzi ludzie? Fizycy, poloniści, plastycy, chemicy, lekarze... To jest jakiś zarzut, podobny do tego, który pojawił się w „Wysockim”? Że nie można, nie trzeba, należy pozostawić, dać spokój i szansę. Wielka historia nie powinna wciągać wszystkich. A może powinna omijać? Władysław Zawistowski znowu stawia czytelnika przed bardzo ważnymi wyborami dotyczącymi Polski. Politykę, przyszłość, zmiany społeczne przeciwstawia tutaj potrzebie kreowania prywatnego świata, rodzinnego i zawodowego. Na czym ma polegać doskonałość podejmowanych decyzji? Znane szeroko w literaturze rozdarcia przenosi do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i pokazuje dwudziestoparolatków tracących w niespokojnym, niedemokratycznym, autorytarnym państwie szansę na rozwój, ale owładniętych nadzieją na „lepsze jutro” Polski. Co jest lepszym wyjściem? Skorzystanie z szansy wyjazdu zawodowego, naukowego za granicę czy przyłączenie się do opozycji? Poniekąd znamienne jest to, że Zawistowski nie pokazuje w dramacie „starych” dysydentów. Nie omawia ich argumentów. Młodzi ludzie muszą sami podejmować decyzję. Bitwa o wybory toczy się zatem w mieszkaniach prywatnych, które pustoszeją. Głos Autora donosi o kolejnych wyjazdach zagranicznych, które są bądź wynikiem ogromnej desperacji, skorzystaniem z „ostatniej szansy”, lub decyzji głęboko przemyślanej, ale tak czy inaczej tragicznej. Dwudziestoparoletni pozostali w Polsce są internowani, ukrywają się, kobiety próbują swoim ciałem kupić wolność mężów, albo po prostu nie wiedzie się im najlepiej, jak oportunistce Ewie Rabskiej, niegdyś malarce. Jej wybory, jej decyzje, jej poszukiwania to rozpaczliwe próby znalezienia miejsca u boku partnera (z dzieckiem, jak się później okazuje), realizowania się w pracy, której wykonywanie jest doceniane, która jest zgodna z jej talentem i zamiłowaniem. A świat patriarchalny, jak nieraz bywało w historii w czasie wojen, powstań, rewolucji, upada, zanika. Rabska zostaje sama, straszliwie sama: „Moje życie tutaj... przez te dziesięć lat... było naznaczone zdradą – och, może to zresztą zbyt duże słowo – powiedzmy, niewiernością. Nie dochowałam wierności – sobie, zasadom, ideom, mężowi. Zresztą być może najgorszym rodzajem niewierności jest utrata wiary?” [3]. A co z Jackiem? On, jak i inni, wyjechał z Polski, wcześniej ukrywając się (co można ująć w cudzysłów lub po prostu napisać, że mieszkał) w mieszkaniu Ewy. Tak to u Władysława Zawistowskiego możemy inaczej spojrzeć na mity, nieco, na ile pozwala poprawność historyczna, zwątpić w narodowe posągi i bohaterów, które jakże łatwo kobieta domagająca się własnych praw potrafi strącić z postumentów.

Do tomu 18 serii „Dramat Polski. Reaktywacja” utwory Władysława Zawistowskiego zostały wybrane przez Zbigniewa Majchrowskiego. Spośród sześciu dwa nie dotyczą bezpośrednio historii bądź współczesności Polski, ale są z nimi bardzo związane. Pewnych analogii doszukiwałem się w pierwszym dramacie, czyli „Podróży do końca mapy”, chociaż jego akcja dzieje się i poza czasem, i poza znaną nam państwowością, odnosząc się jednakże do zachodzących historycznych i współczesnych przemian politycznych i społecznych. Bliżej mu zdecydowanie do opowiadań Dina Buzzatiego, gdzie ważniejsze, niż określenie czasu i miejsca, jest odniesienie do człowieka, jego lęków i tęsknot w obliczu ciągle powtarzających się dziejowych dramatów, jak chociażby „Siedmiu posłańców” [4].

Czwarty z kolei utwór Władysława Zawistowskiego jest medialną antyutopią, którą w roku 1999 przewiduje jak będzie wyglądała w bardzo niedalekiej przyszłości telewizja, pokazując nie tyle zmiany technologiczne, ale opanowanie czy wręcz przejęcie władzy nad całym światem przez wielkie koncerny medialne. To jednakże nie byłoby chyba aż takim koszmarem, jeśli nie zdalibyśmy sobie sprawy, jakie złe zmiany zaszły w nas, a czwarta władza, zamiast stanąć po stronie etyki, kultury, sztuki, edukowania społeczeństwa uznałaby, że będzie hołdować naszym najniższym instynktom. Dlaczego? Bo jest to medialne. Bliski Wschód (trudno spodziewać się, żeby autor „Witajcie w roku 2002” przewidział agresję Rosji na Ukrainę, czy jakąkolwiek wojnę) od wielu lat koncentruje naszą uwagę z powodu nieustających bądź wybuchających nowych konfliktów. Dzieje się to oczywiście za sprawą mediów, które słusznie informują świat o tym, co dzieje się na pograniczu trzech kontynentów. Ale czy właściwie postępują, że epatują nas obrazami wojennymi dramatami? Zanim jednak przeniesiemy się w przyszłość, dla Zawistowskiego w rok 2002, dla nas chyba chowającą się tuż za rogiem, progiem historii, bądź krawędzią ekranu telewizyjnego czy monitora komputera lub smartfona, zostańmy na chwilę w 2023 roku i spójrzmy na dziecko, nastolatka, człowieka dojrzałego, osobę dużo starszą, siedzących w jakimkolwiek środku komunikacji miejskiej i wpatrzonych właśnie w elektroniczne urządzenie przynoszące najświeższe wiadomości od koncernów medialnych i portali społecznościowych. Nasze oburzenie (bo tak przecież wypada uczynić) zostaje momentalnie zredukowane przez specjalistę zawodowo zajmującego się serwisami internetowymi, ponieważ według niego świat realny istnieje już jedynie cyfrowo. Stamtąd czerpane są wszystkie informacje. Po co zatem odrywać wzrok od monitora i wytężając oczy przenosić na mijany słup ogłoszeniowy, żeby dostrzec na nim interesujące wydarzenie, jeżeli obraz, tekst i wszelkie do niego wyjaśnienia – odnośniki, tłumaczenia i cokolwiek sobie wyobrazimy i wymarzymy–  znajdują się w odległości nie kilkunastu metrów i to jedynie przez chwilę, ale kilkanaście centymetrów od naszej twarzy i na zawsze. Żeby świat nas oglądał i ewentualnie troszkę czytał, musimy zapewnić mu nie literaturę antyczną, ale ciągły przekaz zmieniających się wydarzeń. Chór grecki to telewizyjny komentator, najlepiej mówiący do nas pośród huku wystrzałów, wybuchów bomb, rzężenia umierających, krzyków gwałconych. Gdy umierają kolejni rozmówcy, pozostali zdają się nie reagować, nie poruszać. Tak u Zawistowskiego pada etos korespondenta wojennego, którego śmierć nas nie porusza. Dostrzegamy ją kątem oka, właściwy wzrok skupiamy na tym, co dzieje się na środku ekranu. Chór sześciu staruch wykrusza się, groteskowo dogorywa, głosy zdają się imitować mówiące zabawki, którym wyczerpuje się bateria, kobiety poruszają się niczym marionetki na wyrobionych sznurkach. Telewizyjnemu odbiorcy przyszłości Władysław Zawistowski funduje przekaz, w którym rzeczywistość nie musi realna, dosłowna, teraźniejsza. W didaskaliach miesza się obraz z kamery, znajdującej się na miejscu wydarzeń, z obrazem na ekranie. Raz jesteśmy przed hotelowym telewizorem, za chwilę na ulicach i placach, gdzie toczą się walki. Feeria widoków i iluminacji może być jedynie cyfrowym fantastycznym produktem. A może to widz jest awatarem? Żeby pieścić i obskakiwać odbiorców, światowe koncerny medialne uznały, że dadzą im ich ulubione przekazy. A żeby można je było nadzorować, po prostu je sfinansują. Jeden z bohaterów „Witajcie w roku 2002: Sztuki telewizyjne” twierdzi, że o wiele większe korzyści dla wszystkich przynoszą nie narkotyki i handel żywym towarem, lecz finansowana i kontrolowana wojna w miejscu, w którym mieszkańcy nic już innego nie umieją i nie znają oprócz toczenia bitew, powstań, przewrotów, rewolucji. Spomiędzy absurdalnych dla nas reklam – w których największą rolę odgrywa, jakże inaczej, seks, jakby przypieczętowanie panującego patriarchatu – oraz „dogranego śmiechu z offu” wyłania się nieco przypadkiem miejscowa dziewczyna, wychowywana regionalnie, etnograficznie, antropologicznie, przeznaczona do zamążpójścia za królewskiego syna, który ugania się oczywiście z karabinem i wiązką granatów. Zawistowski zatem ponownie oddaje w ręce kobiece wybory i decyzje. Tutaj dotyczą one tylko i wyłącznie jej. Ma szansę wyrwania się z patriarchalnej wojennej teraźniejszości i przyszłości do społeczeństwa coca–coli i hamburgerów, do męskiego akademika, miłości lesbijskiej, studiów uniwersyteckich i swobody podróżowania. Wszakże owa sposobność istnieje tylko dlatego, że „(...) jest porządek. (...) Trudno się dziwić, że oni w końcu zrobili z tym porządek. Zamknęli nas jak bydło w zagrodzie. Wymyślili dystrykty wojenne i strefy zmilitaryzowane. Konwencje humanitarne i transportowe, a w końcu transmisyjne. Na początku kombinowali pewnie bez szczególnie złych intencji, po prostu chcieli się od nas skutecznie odgrodzić. Ale kiedy się okazało, że na nas też można zrobić interes, od tej zabawy odsunięto polityków, a wzięły się za nas naprawdę tęgie głowy. (dograny śmiech z offu) (...) Okazało się, że wszystkim najbardziej się opłaca zostawić wszystko tak, jak jest. (...) Tylko że teraz to i tak nie ma już żadnego znaczenia, bo i oni, i my doskonale zarabiamy na transmisjach. To są ogromne pieniądze. Znacznie większe niż te resztki narkotyków i handel żywym towarem” [5]. Krista rzeczywiście rozstrzyga o swojej przyszłości, ale w sposób zaskakujący. Jednak może niekoniecznie? Przecież to bliskowschodnie jutro, patriarchat, wychowanie, przeznaczenie. Innego wyboru nie mogliśmy się spodziewać. Ale czy naprawdę Zawistowski ma na myśli sytuację kobiet w Syrii, Afganistanie, Iranie? Może rzecz w panowaniu mediów społecznościowych, wychowaniu przez cyfryzację, Internet, we władzy nad naszymi opiniami, postanowieniami, osądami?

Brak pracy, trudności ze znalezieniem, kupnem i opłacaniem mieszkania, strach przed wykupywaniem ziemi przez Niemców, kamienic przez Żydów. Ciągłe nadzieje na łatwy zarobek, ale gdy nie trafia się w Totka, pozostaje inny los, nieoczekiwany spadek albo... ukryty w ścianie skarb! W „Dobrym adresie: Sztuce telewizyjnej” znajdujemy się ponownie na polskim Wybrzeżu, tyle że w państwie już demokratycznym, choć nadal targanym przemianami, które nie tyle wpijają się jak szpilki w rodzinne ciała, ile są jak ostatnie gwoździe do trumny. Dobry adres jest dla rodziny Drewiczów potrójnie dobrym losem w tych czasach. Po pierwsze, mieszkanie znajduje się w kamienicy w atrakcyjnym punkcie dużego portowego miasta. Po drugie, nieoczekiwanie zjawia się na jego progu Ewa Grossman, która oferuje za nie bardzo, bardzo wygórowaną cenę i dodatkowo możliwość przebywania w nim, dopóki dotychczasowi właściciele nie znajdą nowego lokum. Po trzecie, Waldek Drewicz wierzy, że w ścianach z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, które niedługo opuszczą, znajduje się schowany majątek. Dramat składa się z dwudziestu scen, ale czytelnikowi narzuca się podział na trzy, może cztery opowieści. Pierwsza, która toczy się przez wszystkie sceny, to dialogi pomiędzy Dorotą i Waldkiem, Remkiem, czyli bratem Doroty oraz ponad osiemdziesięcioletnią sąsiadką. To są historie o trudach współczesności, niejasnościach, próbach wstania na nogi w niekorzystnych czasach, kombinowaniu, możliwościach założenia prywatnego interesu czy ich braku, rezygnacjach, depresjach i... wspomnieniach. Każda z tych osób inaczej widzi swoją przyszłość, ale i wiąże ją z najbliższymi. Jednak mimo poczucia pewnej wspólnoty rozmijają się. Są jak ówczesna parlamentarna wielopartyjność. Sąsiadka, Aniela Kobielowa, wspomina dobrą przeszłość. W pewnym sensie to wstęp do opowieści Ewy Grossman, która pewnego dnia staje na progu mieszkania. Propozycja kupna budzi w Dorocie najpierw zdziwienie, potem złość, w końcu lekceważenie. Warto było zapamiętać didaskalia ze sceny pierwszej, ponieważ wiążą się one z historiami, które czytelnik pozna w scenach od szóstej do jedenastej, a ponadto wpłyną na wnioski wyciągane w zakończeniu dramatu. Władysław Zawistowski najpierw podsuwa czytelnikowi dość mglisty obraz wydarzeń, której świadkiem była kamienica pięćdziesiąt kilka lat wcześniej. Aniela Kobielowa i Ewa Grossman są nitkami, które doprowadzą do kłębka współczesnych właścicieli mieszkania. Obie panie reprezentują dwa źródła historyczne, zaświadczające o najstraszliwszych czasach stalinizmu w Polsce. Autor oddaje im głos, zwraca naszą uwagę, żeby te głosy docenić, słuchać ich uważnie, ponieważ obok literatury i miejsc pamięci to one są świadectwem zbrodni dwudziestego wieku, wcale nie niemym. Tymczasem propozycja kupna mieszkania za atrakcyjną cenę staje się zalążkiem do tego, jaki stosunek mają współcześni do dawnych właścicieli nieruchomości, utraconych w trakcie i po ostatniej wojnie. Z jednej strony pojawia się szaleństwo, wręcz przywodzące na myśl „złote żniwa”. Z drugiej, podświadome współczucie, zrozumienie, złość i niechęć do przebywania w miejscu, które zostaje skalane takim postępowaniem: „Czy ty, biedny głupku, naprawdę wierzysz w skarby Grossmanowej? Ona po prostu kupuje mieszkanie. (...) Zachowujesz się jak kompletny oszołom. To już nie moja sprawa... ale na pożegnanie dam ci, Waldek, dobrą radę: skoro ona coś wie, czego ty nie wiesz, a to cię aż tak bardzo dręczy, że świrujesz od tego, to po prostu nie sprzedawaj jej mieszkania” [6]. Zawistowski kończy dramat nie trzaskaniem drzwiami, ale smutną ironią, że może żadna z postaw wynikłych z oferty kupna nie jest właściwa, bo przecież kapitalizm rządzi się własnymi prawami, które zrozumiałe są bardziej przez starszą panią niż owładniętych emocjami młodych ludzi.

Jakże magicznym jest współcześnie słowo „rekonstrukcja”! Przywołuje w wyobraźni turystów, ważnych gości, tłum, hałas, muzykę, grill, kiełbaski, karkówkę, piwo w plastikowych kubkach, szczęk mieczy, wystrzały z armat, karabinów i pistoletów. To recepta miasta i gminy na sukces, podwyższone liczby we wszelakich statystykach, oklaski i schlebianie ze strony mediów. Władysław Zawistowski w ostatnim dramacie wita nas w świecie rekonstrukcji historycznych, które z roku na rok zmieniają nazwę, ideę i przebieg na militarne, narodowe, patriotyczne i religijne ku chwale i zadowoleniu władz politycznych i ideologicznych: „Przecież to ma być uroczystość patriotyczno-religijna. Chciałem zacząć od mszy, wspólnych modłów za dusze poległych. (...) To już pan zupełnie przesadził, młody człowieku. Czyli najpierw modły, potem komunia, oczyszczenie, a na koniec sceny gwałtu, nienawiści i przemocy” [7]. Pokazuje, że gdy z zachwytem wpatrujemy się w nadjeżdżający pod urząd miasta i gminy (co sugeruje bardzo małe miasteczko) samochód z napisem „Media”, zapominamy o granicach, których przekroczenie może skrzywdzić mieszkańców nieidentyfikujących się z takim kierunkiem krzewienia kultury. Autor spośród miejscowej społeczności wyławia dla nas bardzo sugestywne postacie, które nie tyle obrazują konflikt pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami patriotyczno-religijnej rekonstrukcji bitwy z końca II wojny światowej, ile są przedstawicielami wydarzeń, których jesteśmy współcześnie świadkami i medialnymi odbiorcami. Dotychczas spokojną miejscowość nawiedzają zatem przeróżne współczesne koncepcje, nurty, inicjatywy i koncepty. Aplauz dla rekonstrukcyjnego pikniku ściera się z rezerwą, niesmakiem i strachem. Ta ostatnia emocja dotyka ludzi, którzy pamiętają wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Odwracają się od pytań, które zadają dociekliwi, chcący rekonstrukcję bitwy widzieć przez pryzmat prawdziwych historycznych zdarzeń, a nie reklamowy baner. Tragedia zaczyna zderzać się z podsuwaną miasteczku fikcją. Obiektywne wyjaśnienie wydarzeń sprzed lat to kolejny współczesny problem, na który Zawistowski zwraca uwagę, mianowicie dociekanie prawdy przez historyków, którzy pracują zgodnie ze sztuką, nie potykając się o progi tak zwanej polityki historycznej. Podobnie jak w „Dobrym adresie” najważniejsza w „Bitwie nad jeziorem Smęt” jest opowieść, która płynie z ust kobiecych. Jakby znowu przeciwstawiając się patriarchalnemu szaleństwu, które utożsamione jest z hałasem, rozgardiaszem, przemocą, ruiną, zgliszczami, kłamstwami. I mimo, że każda ze stron traci wiele na tym konflikcie, powstałych antagonizmach, to Władysław Zawistowski obarcza winą mężczyzn za brak delikatności, empatii i zrozumienia, egoizm, agresywne traktowanie otoczenia. W konkluzji nadlatuje odłamek, nie wiadomo, czy z Bliskiego Wschodu, tak straszliwie opisanego w „Witajcie w roku 2002”, czy znad jeziora Smęt. Celem jest oczywiście mężczyzna, ale wybuch rani i kobietę...

W sześciu wybranych przez Zbigniewa Majchrowskiego dramatach Władysława Zawistowskiego opisana jest i Polska, i stojąca za progiem światowa dystopia, w której władzę nad duszami dzierżą siły chyba nadal niedoceniane przez wpatrzonych w swoje smartfony współczesnych. Zachodzące zmiany pokazuje autor nie tylko na przykładzie wielkich historycznych wydarzeń, które działy się w naszym kraju, ale sięga i do wyobraźni czytelnika, przenosząc go w scenerię fantasmagoryczną, gdzie ludzkie lęki, przywary, egotyzmy, partykularyzmy, lekceważenia, impertynencje, poniżenia nie są wcale fantastyczne. Na pozór bohaterki i bohaterowie dramatów dzierżą w dłoniach takie same emocjonalne atrybuty, ale nie sposób dostrzec pewnej linii, granicy, przechylającego się ciężaru, które dominują we wnioskach z każdego utworu i odwiecznych pytaniach rodzących się przy lekturze literatury pięknej.

Jerzy Lengauer

_____________

[1] Władysław Zawistowski, „Podróż do krańca mapy: Sztuka sceniczna w dwunastu obrazach”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 105.

[2] Władysław Zawistowski, „Wysocki: Dramat w dwóch aktach”, w: tamże, s. 194.

[3] Władysław Zawistowski, „Stad do Ameryki”, w: tamże, s. 294.

[4] Dino Buzzati, „Sześćdziesiąt opowiadań”, przeł. Piotr Drzymała, Jarosław Mikołajewski, Mateusz Salwa, Joanna Wajs, Marcin Wyrembelski, Czuły Barbarzyńca, 2021.

[5] Władysław Zawistowski, „Witajcie w roku 2002: Sztuki telewizyjne”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 329–330.

[6] Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Sztuka telewizyjna”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 445.

[7] Władysław Zawistowski, „Bitwa nad jeziorem Smęt. Rekonstrukcja”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 476.