Nowości książkowe

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Zbyszek „Ikona” Kresowaty

 

Na odejście Olka w zapachu fajki

 

Portret charakterologiczny Aleksandra Rosenfelda – „Olka”, poety żydowskiego, wykonałem w 2015 roku dla czasopisma „OP”– Krezbi.  

Nie pamiętam dokładnie daty, ale było to chyba pół roku po wprowadzeniu w Polsce „stanu wojennego” na przełomie 1982/1983 roku jesienią. Odbywały się w Kawiarni Artystycznej KALAMBUR we Wrocławiu comiesięczne spotkania z serii „Gość z Polski”. Byli tu zaproszeni, m. in. poeci nowego Pokolenia, ale nie tylko: Stanisław Stabro, Piotr Cielesz, Kasia Suchcicka, inni... z Antologii Jerzego „Leszina” Koperskiego i Zbigniewa Jerzyny: „Pokolenie które wstępuje”. Odbywało się to przeważnie na jesieni. Tak odbyło się spotkanie autorskie z poetą (kolorystą literackim), późniejszym dziennikarzem, żydowskiego pochodzenia, Aleksandrem Rosenfeldem, który wrócił z emigracji.

Aleksander Rosenfeld odszedł 3 marca 2023 roku

Urodził się w 1941 roku w Tanbowie ZSRR. Wiele lat mieszkał i tworzył w Lublinie. W latach 1980-81 działał w NSZZ „Solidarność”. Natomiast w latach 1982-1987 przebywał na emigracji w Izraelu. Nie podobało mu się tam, skąd wrócił do Polski przez Rzym. Olek, poeta, gawędziarz, tłumacz, wykładowca łaciny, zawsze przez swój charakter i trudne życie był „skazany na koloryzowanie literackie”. Nigdy nie wspominał swego miejsca urodzenia, czyli że urodził się w byłej Rosji. Być może wstydził się wspominać o tym kraju? Kto wie! Podsumowanie Jego wieloletniej twórczości literackiej bywa czasem trudne... Wtedy, na spotkaniu autorskim, dowiedzieliśmy się, że poeta porzucił życie w Izraelu, w kibucu. To rzekł także, na początku swego spotkania w „Klamburze”, że „przybył teraz do kraju już na stałe”, z rodzinką – córką i żoną. Spotkania z ciekawymi twórcami odbywały się wówczas w kultowej znanej Kawiarni Artystycznej Kalambur we Wrocławiu. Spotkanie z Rosenfeldem otworzyła Halina Litwiniec. Poeta na początku oświadczył, że szuka lokum dla siebie, może być gdzieś na wsi... I już po chwili zaczął mówić o swoim, pobycie i życiu, jakby wygnany (?), a później swoimi intrygującymi słowami, w duchu ignorancji, powiedział jaki to ma żal do samego generała Kiszczaka, zaatakował go, mówiąc o nim, że: jest całym winowajcą „stanu wojennego” i wraz z Jaruzelskim kłamią niedorzecznie i paskudnie o Ruskich... Opowiedział o Kiszczaku, co on publicznie gdzieś tam oświadczył, chyba dla ambasady izraelskiej, że: „prędzej mu na otwartej dłoni kaktus wyrośnie, niż Rosenfeld będzie w Polsce”... – I widzicie! Nie wiem, czy ma teraz na ręce kaktus – może i ma, ale chyba tak się nie stało?! – widzicie jestem! Później, po zapoznaniu się z Jego innymi przygodami w świecie i Izraelu, opowiadał dokładnie o życiu w kibucu i o swej fizycznej pracy w Izraelu. Mówił trochę o obyczajach, następnie o Ameryce, gdzie w Berkeley odwiedził Miłosza, a teraz pisuje z nim listy – koloryzował spotkanie powrotu do Polski, które odbyło się przez Rzym, ciekawie opowiedział, jak to został przyjęty przez papieża w stolicy apostolskiej w Rzymie... zapewniając, że: papież ma i czyta moje wiersze, a tomik mój leży na nakasliku świątobliwości w sypialni – papież ma moje wiersze wciąż pod ręką...

Ja natomiast Olka poznałem po tym spotkaniu nieco bliżej właśnie w Kalamburze, zastałem go przy czytaniu jakiejś literatury, bywałem tam czasem – oczywiście wiedziałem o nim już dużo, że dużo koloryzował i, jak to bywa z gawędziarzami artystami, ma to we krwi, że zna tego i tamtego...

Rosenfeld pytał mnie o pochodzenie i czy jestem Żydem? Traktował mnie przyjaźnie, choć zapewniałem, że nie jestem Żydem. Nnie chciał wierzyć, ale tak już z nim zostało. Przeszliśmy na „ty” , bo on wszystkim mówił na „ty”. Olek w każdej rozmowie, wymieniał także znanych aktorów i dziennikarzy, że ich zna i wie, co znaczą dla środowiska, podkreślił swoją znajomość z Cz. Miłoszem, o spotkaniu z Vaclavem Havlem w Pradze, a wcześniej poznał K.I. Gałczyńskiego, J. Stryjkowskiego w Warszawie, Jerzego Grotowskiego, Wisię Szymborską, a z Wojaczkiem i Stedem oraz innymi poznał się okazyjnie, np. w Poznaniu – wymienił tych, z którymi pisze listy, etc... Często mówił o złych kontaktach w środowiskach, że Żydzi są nielubiani... Znał wielu poetów i artystów polskich, zwłaszcza z Krakowa.

Wracając do spotkania w Kalamburze – przyszło mu wtedy czytać to, co zadeklarował, czyli swoje tłumaczenia wierszy, a były to teksty Achmatowej i Brodzkiego. Olek wlazł wówczas na stolik kawiarniany, stojący po środku kawiarni i zaczął głośno czytać te swoje przekłady. Nastąpiła ogólna konsternacja. Nie wiem do dziś, czy to była adrenalina po wcześniej wypitym piwie, które było dostępne w barze, czy ktoś ze zgromadzonych postawił mu drinka? Kawiarnia artystyczna Kalambur była wypełniona do ostatniego miejsca, nawet antresola przy szatni na pięterku. No i wówczas byli tu obecni poeci, pisarze i krytycy wrocławscy oraz kilku przyjezdnych. Olek tak się poruszał na blacie stolika, że o mało nie spadłby z niego... Oburzył się na to Marek Garbala – krytyk i stały bywalec kawiarni, był Janek Stolarczyk – krytyk literacki i dyrektor ówcześnie istniejącego jeszcze Wydawnictwa Wrocławskiego oraz Marianna Bocian – poetka, która zawsze pierwsza zabierała głos po prezentacji danego poety, był Stanisław Stabro z Krakowa, Józek Łoziński – wrocławski pisarz, Wojtek Izaak Strugała z Lwówka Śląskiego i wielu innych znajomych i znanych poetów i poetek. Byli także studenci. Natomiast pod dużymi zasłoniętymi oknami kawiarni, spacerowały  patrole stanu wojennego. Nazywałem ich wtedy  zawsze po stalinowsku: „stupajki”. Otóż, pamiętam jak strasznie się piekliła wówczas szefowa Kawiarni Artystycznej i organizatorka tych spotkań Halinka Litwińcowa:

– ...Olek ja cię zabiję... błagam cię – zejdź ze stolika i trochę ciszej czytaj Achmatową – tym bardziej go nakręciła, bo czytał jeszcze głośniej i nie słuchał. – Olek!zaraz tu wejdą i nas wszystkich spałują!

O to samo prosił obecny wtedy dyrektor Teatru OTO Kalambur Boguś Litwiniec – jej mąż. Prawdę mówiąc wszyscy, którzyśmy przyszli na to spotkanie, też nieco drżeliśmy w boksach, żeby nie wynikło z tego jakieś zamieszanie z wojskiem i w efekcie pałowanie! Poeci i outsaiderzy siedzieli, popijając kawę, piwko i drinki, wierząc, że za chwilę tu nie wejdą zieloni i nie zaczną pałować, ale chyba oni nie wiedzieli kto to Achmatowa czy Brodzki. Inni goście uczestniczący pili spokojnie herbatę, patrząc na ten niecodzienny spektakl. Olek czytał, z fajką w ręce, pociągając z cybucha co chwilę między wierszami, ale po słowach Haliny nabrał jeszcze większej adrenaliny i wigoru – nikogo nie słuchał, można tylko przypuszczać jaki był zły na ulicznych „stupajków” i stan wojenny, że był gotów ich do czegoś sprowokować. Czytał swoje teksty tłumaczone w sposób charakterystyczny dla siebie, kręcąc się i przytupując na stole, pykając ulubioną fajkę. Jak pamiętam był to spektakl, którego dziś nie powstydziłby się ktokolwiek pracujący w teatrze... Niektórzy myśleli, że to jakiś akt teatralny OTO Kalambura! Na szczęście, jak wspomniałem, obyło się bez interwencji, ale legitymowali nas przy opuszczaniu tego lokalu (przy ul. Kuźniczej), mieszczącego się blisko uniwerku im. Bolka Bieruta. Było już po godzinie policyjnej, przemykaliśmy z Marianną Bocian bocznymi uliczkami, (Bocian nigdy nie lubiła Żydów, ale Rosenfelda bardzo honorowała) przemykaliśmy w kierunku jej mieszkania przy ulicy Ścinawskiej (boczna ul. Legnickiej i Małopanewskiej). Udało się, nikt nas nie zaczepił. Ja musiałem przebić się później na nogach w okolice Nowego Dworu, gdzie mieszkałem – trwało to dodatkową godzinę, ale też mi się udało!

Następna dygresja. Kiedyś wynurzył się przy „Przejściu świdnickim we Wrocławiu” i od razu napomknął mnie:

– O! Jak dobrze, że cię widzę, co robisz? Zapraszam cię na kawę do Empiku – idziemy. Po drodze widzę przed ówczesnym PDT-em idzie aktor Ryszard Kotys z żoną i dzieckiem w wózku. Olek bez pardonu odskakuje i dobiega do nich – ja odszedłem na bok, a on ich zagaduje i gestykuluje, jak dobrych swoich znajomych. Rozmowa trwała dobre dziesięć minut... Doszedł znów do mnie – pytam – znasz Kotysa?

A skąd, tak podszedłem i coś mu wspomniałem, a on na to przystał – widziałeś, że się przywitał i śmiał się – lubię go!...

Po chwili byliśmy w pobliskim Empiku, który wówczas serwował kawę i ciastka, słyszę – weź kawę i ciastko. Wziąłem i zapłaciłem (ja zaproszony). Po jakimś czasie w trakcie rozmowy Olek chciał mi już dać adres i telefon do Miłosza, choć o to nie prosiłem, ale... nie wziąłem! Pośmialiśmy się, choć jego ciężko było rozśmieszyć, ale sam sypnął jakąś kabałą. – Co teraz robisz? – pytam.

A wiesz wykładam łacinę i trochę hebrajskiego tu i ówdzie nawet na uniwerku. Jak z mieszkaniem?Coś się klaruje w Urzędzie – nawet cieszę się na to, ale to pod Wrocławiem – nie szkodzi, byle coś było nad głową... Słuchaj weź jeszcze kawę i może jakieś ciastko, ja skocze za potrzebą.

Wziąłem – przyszedł i znów pijemy – on dużo opowiada o kontaktach, np. z malarzami:

– Tchórzewski, którego znałem dobrze – to dobry wybitny malarz, ale schizofrenik, Kantor – znerwicowany, ale fajny artysta modernista...

Po chwili Olek wymieniał cały Kraków... Zorientowałem się, że lubi sztukę, obrazy etc. Wypił kawę, ciastko zjadł do połowy:

– Wiesz śpieszę się – patrzy na zegarek – teraz – mam spotkanie z córką tu przed Empikiem, muszę iść do niej.

Po chwili wyszedłem i ja. Olek już stał z córką – ładna dziewczyna, czarną o rysach żydowskich – przedstawił mi ją i za chwilę pożegnaliśmy się uściskami dłoni. Tak ostatni raz widziałem po stanie wojennym. Później spotkałem go znów we Wrocławiu, chodził po śródmieściu – ciągle śpieszył się gdzieś, ale on zawsze się śpieszył, wiem, że robił w dziennikarstwie dobre rzeczy... Wciąż spóźniał się, ale nigdy nie chciał o tym rozmawiać.

Cześć Jego ciekawej Pamięci!

Zbyszek „Ikona” Kresowaty

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Marek Jastrząb

 

Dwa spojrzenia na życie

 

Nobilitacja słów nieużywanych

Język, styl, gust — nie są to rzeczy zastygłe. Podlegają nieprzerwanym modyfikacjom w trakcie procesu naszych przeobrażeń. Są kształtowane przez zmiany zachodzące w naszej psychice.

Literatura za bardzo wzięła sobie do serca fakt, że mówi się o niej „piękna”. Zanadto, gdyż powinna mieć spocony kałdun wystający z niedopiętej koszuli. Winna nie mieć wspólnych mianowników ze stylistycznym betonem: ma pachnieć rzeczywistością, czyli nie nosić kagańca i przepuklinowego pasa.

Niektórzy literaci zawzięli się używać słów udeptanych przez tradycję, podczas gdy stosowane przez nich, nie powinny dzielić się na wyrazy dopuszczalne i zakazane, gdyż jest to podział sztuczny i nieuprawniony. Pierwsze, to te z bramy frontowej, reprezentacyjne i poprawnościowe, drugie, to te, które chyłkiem przemykają pod schodami.

Są nie po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć. Jednakże między powiedzieć a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić nie uzyskawszy żadnego oddźwięku. Dzieje się tak, gdy język jest martwy, sparciały, mało elastyczny, nie zmusza do przetwarzania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiekowi, po przewentylowaniu takiej myśli, nie chce się zgłębiać, co te znaczenia skrywają pod podszewką. Słów kolokwialnych, żywych, obrazowych i zapomnianych używa się rzadziej, niż wcale. A pomijanych w stosowaniu, chadzających za potrzebą, samopas i na bosaka, jeszcze mniej. Nie mówiąc o tych, co są po lewatywie, z tłuszczykiem i przy kości. Neologizmów, językowej kreatywności lub synonimów przemielonych przez uliczny i bazarowy zgiełk, słów zamieszkałych w zwyczajności, brak: nie mogą dopchać się do uzyskania nobilitacji (sądzę, że dzisiejsze zasady, będą jutro traktowane jako błędy. Mówię o modzie na przesadnie skrupulatne wyrażanie myśli).

* * *

Istnienie spadkobierców gwarantuje postęp. Choć rozwarstwiona na oddzielne gałęzie, konary i listki, literatura nie przestaje być potężnym drzewem o wydatnych korzeniach. Drzewo to wydaje na świat dojrzałe plony w kształcie nieprzemijających refleksji. Jego korzeniami są ludzie: poprzednicy i uczniowie.

Poszukująca i odnajdująca, twórcza myśl, jest jak statek przycumowany do brzegów życia lub żaglowiec kołyszący się w przystani. Stanowi ponadpokoleniową symbiozę ludzkich poszukiwań; jest więzią z przeszłością i oazą dającą schronienie przed obskurantyzmem. Ciągłością, zachowaniem tradycji, miłością ukazywania prawdy. Teoretycznym przeczuciem, czerpanym z nieuchwytności. Kreatywną rewizją dotychczasowych twierdzeń. Koniecznym i dobroczynnym atakiem na poglądowe chwasty i toczące ją pasożyty komunałów.

Literatura dojrzała, odkrywcza, powstająca z potrzeby uszczegółowienia, dopasowania nieznanych pojęć do znanych faktów, narodzona z troski o formę i treść formułowanych idei, tworzy różnorodne koncepcje widzenia świata, umożliwia powrót do zarzuconych prądów, tendencji i ich odzwierciedleń. Jest nieustannym niszczeniem worka z dogmatami, negowaniem stereotypów i mętnych przypuszczeń, pojęć na wyrost i wątpliwych diagnoz. Jest wszystkim po trochu: lekcją pokory, karą, nagrodą, zabawą i przygodą z darowaną obecnością. Atrakcyjną i podniecającą odmianą egzystencji. Ucieczką w śmiech przed monotonią rzeczywistości, a zarazem niezgodą na jej wynaturzenia, świadomym zagadywaniem swoich cierpień, tych prawdziwych i tych wyolbrzymionych, względnych, bo subiektywnych. Reakcją organizmu na zmianę osobowości. Lekarstwem na chroniczne osamotnienie i fałszywe współczucie. Ratunkowym kołem przed nieżyczliwością bliźnich. Zastępczą formą bytu na uwięzi. Sposobem na senne koszmary i emocjonalną huśtawkę. Wyzwaniem, uczeniem się pokonywania trudności, zbawiennym przejściem w stan wysublimowanej metamorfozy. A także daremną próbą zrozumienia siebie i dożywotnim, nieudolnym, stale podejmowanym usiłowaniem nazwania swojej wewnętrznej drogi.

* * *

Język, jego nadzwyczajne bogactwo i wszechstronność sposobów określania widzialnego i niewidzialnego świata  doznań, zależy od nas.  Można też powiedzieć, że język nie umiera. Słowa, którymi się posługujemy, ulegają transformacjom. Przekształceniom, zmianom znaczeń i wpływom mody.

Słowo, to barometr epoki. Znak triumfu i rozwoju myśli. Lub jego przeciwieństwo. W dzisiejszym rozumieniu, język stacza się po równi pochyłej. Ubożeje. Lecz choć w dalszym ciągu jest sposobem międzyludzkiej komunikacji, to wciąż istnieje. Co prawda ilustruje i odzwierciedla  nadal jak umie, jednak nie całkiem. Lecz są słowa przeciwne do stosowanych aktualnie: ruchome i rozhuśtane zastępniki. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, nawet rządzących się nieznanymi prawami, to naglę się okazuje, że zdanie z nich zbudowane, zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są dopasowane do zamierzonego nastroju, dobrze skrojone, różnorodniejsze i ciekawsze, ponieważ sprawiają, że zwykła myśl, uszarpana własną miernotą, płytka i „jednowymiarowa”, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom, zaczyna wyłazić na powierzchnię zdania w zupełnie nowej szacie, zaczyna pączkować prawdami, których nie podejrzewalibyśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są martwe, bo pojedyncze, a inne składane są jak teleskop.

Gdy używamy pierwszych, bywamy szablonowi, nazbyt kostyczni, zbytnio ostrożni i wkrótce skołczejemy z poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem teleskopowym, znajdziemy się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów, przeniesie nas do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi, odsłoni przed nami las, rozarium, a nie tylko zwyrodniałe skupisko patyków.

* * *

Bunt jest i był miarą postępu. Lecz bunt uzasadniony logiką. Inaczej mamy do czynienia z anarchią, chaosem, jazgotem, czymś nieustająco mętnym, jak wykład idioty uważanego za guru.

Pociechą jest, iż mamy do czynienia z procesem nieuchronnym i nie mającym końca, że i my, zbuntowane kopie naszych rodziców, też wkrótce wejdziemy w poradlony mrok i jak oni dziś, będziemy niedługo załamywać ręce nad upadkiem obyczajów. A ponieważ, jak rzekł Grochowiak, bunt się ustatecznia, nasi następcy, również reformatorzy słów, przepoczwarzą się w rozemocjonowanych obrońców swojej tradycji i również, jak ich przyszłe dzieci, będą dziwakami wyważającymi drzwi do lasu.

 

Kulturowy fioł

Znajomy pojechał na zagraniczną wycieczkę i wrócił w stanie wskazującym na roztrzęsienie, a w każdym jego spojrzeniu malowały się podniecenia, jakieś niesprecyzowane elementy spłoszeń, zażenowań i wściekłości, tak, że ja, człek bywały w przeróżnych emocjach, musiałem dołączyć się do jego rozpaczy i przyznać mu rację.

Na wstępie podkreślił, że wyjechał po raz pierwszy i NA PEWNO po raz ostatni, bo odkąd wrócił, czuje się paskudnie.  Dodał, że OSOBIŚCIE nie znosi mieć się z pyszna, stanowczo nie pragnie odstawiać gladiatora, podczas, gdy wie, że jest słabeuszem, nie uwielbia robić za wała na lipnej gwarancji, za światowca z kurnej chaty, ma dosyć upokorzeń, pod dostatkiem ma bycia dzikusem, za cholerę nie chce być posądzany o umysłowe niechlujstwo, znajdowania się w sytuacji wytykanego palcem i protestuje przeciwko dawaniu go za przykład gnidy. A gdy spytałem o przyczyny jego rozjuszenia, wyrzęził tylko jedno słowo: czystość.

Określenie to rzuciło mu się na mózg i nie potrafił wykrzesać z siebie innych. Przez chwilę miałem wrażenie, że z całej swojej wycieczki zapamiętał tylko tamtejsze porządki i został ekspertem od zwiedzania schludnych miejsc. Wrażenie to jednak było mylne, gdyż użyte przez niego słowo zapoczątkowało lawinę następnych, przekształconych w pytania. Na przykład: z jakich to powodów stronimy od etycznej higieny?  

Ogólnie mówiąc, dostał bzika, bzik ten zaś można streścić jako: fioł kulturowy. Co, przekładając na ludzki język, oznaczało: gdzie nam do ich solidności. Zżerała go zazdrość, bo na każdym kroku natykał się na brak absurdów istniejących w kraju nad Wisłą. Chodziło mu o nasze ordynarne i agresywnie wrogie zachowanie wobec bliźniego.  O nasz nieufny stosunek do innych ludzi i farbowaną tolerancję nakazującą wyrzeczenie się szacunku dla odmienności ich obyczajów. O powszechną mentalność narzucającą stadne uleganie leserstwu Bo istotnie, jak się nad tym zastanowić, czystość intencji jest najważniejszą miarą wymuszającą moralne postępowanie wobec reszty wspólnego zaścianka. Ponieważ czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy skazani na istnienie w tym samym miejscu.

Marek Jastrząb

 

 

Plakat

 

 

Plakat