Nowości książkowe

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Ontologiczny cyrograf szaleństwa

 

Minęło ponad sto lat od czasu publikacji arcydzieła powieściowego Marcela Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”. Historię literatury światowej urozmaicił utwór niespotykany, utwór rewolucjonizujący opowiedzianą historię, zaglądający do uczuć, zmieniający perspektywę i technikę narracji, aż po psychoanalityczną introspekcję. Ten motyw podejmuje dziś znakomity polski poeta współczesny Andrzej Gnarowski w swoim najnowszym, świetnym kompilacyjnie wyborze wierszy zatytułowanym „Ecce Homo i czas odnaleziony”. Jaki czas odnalazł Gnarowski w swoim poezjowaniu? Dokąd nas zabiera w podróż, do jakich krain poprowadzi wyobraźnię i wrażliwość poetycką, co wreszcie chce nam powiedzieć tym artystycznym podsumowaniem swojej literackiej aktywności?

Świat jest moim przedstawieniem – zaprasza Schopenhauer, ale tylko dla tych, którzy są tego świata świadomi i ciekawi, dla tych, którzy mędrca szkiełko i oko mniej uznali za bogów niźli wiarę i czucie w poznanie, i wreszcie dla tych, którzy znają zachwyt, ten odwieczny motor poetów i poezji. Zachwyt, zdziwienie, fenomen olśnienia. Tak rodzi się wszelka twórczość w ogóle. Tak zaczyna się ten dramat zwany sztuką i powtarzalnym aktem stworzenia. Andrzej Gnarowski to Odyseusz epoki, komponuje wiersz jak muzykę, kreśli go jak impresjonista obraz swój prowadzony światłem i błyskiem geniuszu, a słowa splatają się tu czasami niezrozumiale, gęsto, ale dojmująco metaforycznie. To poezja uniesień. Poezja wielowątkowa i ciągle nierozpoznana. Trudna i piękna. Fascynująca i dająca pole do popisu naszej wyobraźni. Gnarowski to też Prometeusz epoki, za próbę ofiarowania nam swojego ognia płaci szczególną cenę. Być może taką jak wszyscy poeci, a być może nieporównywalnie większą, gdyż Jego poezja to łamigłówka wątków i dotyków nieznanego.

Jest w tych wierszach coś ze snu Calderona i coś z teatru tegoż autora, życie jest snem, a świat teatrem, my za to jesteśmy więźniami tych toposów, wpleceni w miłość, namiętność, żywioły trwania i śmierci. Obok tego przetaczają się wojny, armie, zdawałoby się banalne atrybuty ludzkich potrzeb i ludzkiej nędznej natury, banalne, bowiem uznane za sztafaż, za tło, za rzeczy złe, acz przemijające, a my, narodzeni do dobra, piękna i poezji mamy szukać zawsze straconego czasu i odnaleźć go w poezji i zachwycie. Andrzej Gnarowski to poeta niedzisiejszy. Poeta minionej epoki. Zamkniętych już szlaków słowa. Jego kunszt polega na barwnej opowieści mową szlachetną i subtelną, na gęstości metafor i dusznej atmosferze wiersza do wielokrotnego i ciągłego odkrywania nowych pokładów poznania. To lektura totalnie wyciszona, osobna i wymagająca od czytelnika nie lada wiedzy i koncentracji, ale atrybuty te będą po stokroć nagrodzone wielowarstwowym wchodzeniem w coraz to nowe struktury wiersza i przyjętej narracji.

Gnarowski wybrał wiersze dla niego ważne. Jakby ukazujące ewolucję tej twórczości od Wieży Babel – poezji do pośpiechu spełniania marzeń i współczesnych prozaicznych odniesień w poezji języka skróconego i coraz silniej zamkniętego. Aż po zakończenie tego ogromnego tomu, prywatnym, właśnie do mnie – też autora i poety, odniesieniem i aluzją wierszowaną tudzież zakorzenioną w tym, co nas obu spotkało w czasie i przestrzeni. Jak kończy Andrzej Gnarowski w swoim mrugnięciu okiem do niejakiego Andrzeja Waltera – poety, znaleźliśmy się w miejscu czasu i świata, który nigdy nie jest po wojnie. Prostota i geniusz tego stwierdzenia porażają i bolą jednocześnie. Andrzej Gnarowski rozpoczął w tym zakrwawionym mieście, nad Wisłą, w mieście z ruin powstałego, które do dziś leczy swoje rany i plan unicestwienia, a kończy ucząc się jak zdemontować tę faszystowską autostradę do piekła. Piekła być może i nie ma. Świat być może się kończy. Wieczna jest tylko poezja i wolność. Wszystko to, co pomiędzy tym jest snem, złudzeniem, fatamorganą.

Jak pisze Leszek Żuliński „Gnarowski nie żyje w realizmie, jego świat ułożył się z lektur, mitów, obrazów, muzyki, kulturowych i symbolicznych pejzaży”. Wciąż jednak pyta – kim zatem jestem, wiedząc, że otwiera wciąż... nowe nieba i przedsionki piekła, wiedząc też, że dziś poeci właściwie umierają żyjąc i żyją umierając. I dlatego nadal pisze. Zarówno On, autor wyboru wierszy Andrzej Gnarowski oraz pewien poeta z Gliwic, Walter Andrzej, skorodowany, nieczuły barbarzyńca słów i czynów. Duet z nas nietęgi i kabaretowy zgoła, acz szczery i prawdziwy, tak jak prawdziwy jest osiemdziesięciolatek wraz pięćdziesięciolatkiem wymieniający swoje doznania i miksujący nasze sny. Jest w nich pewne podobieństwo. Jakiś wspólny wzorzec, który dziś zanika, albo już nawet zaniknął całkowicie. Dziś wzorzec ten zamieniono w ślad cyfrowy i stworzono wzorzec elastyczny – będący jedynie odwzorowaniem potrzeb. Wzorce generalnie, jako takie, uznano za zbędne. Łącznie z nami, poetami.

 

Tadeusz Różewicz był poetą nocy kiedy mówił:

[metafizyka lepiej hoduje się w nocy, niż w świetle dnia.

Bóg może być wielki w nocy]. W dzień jest jednym z nas

 

Kiedy ulica wydłużyła się w wieczór W mieście G.

Całkiem niespodziewanie znaleźliśmy się z Andrzejem W.

U podnóża domu poety – to tu budował wiersze i poematy

Przesądzał o końcu świata –

 

Koniec świata nie nastąpił. Ecce homo. Odnaleźliśmy bardzo różny czas. Andrzej Gnarowski odnalazł czas pełny. Nasycony. Gęsty od fenomenów i znaczeń, przelany falą natchnień i błogosławieństw. Ja znalazłem czas stracony, zardzewiały i skorodowany, wietrzejący od marnotrawstwa i szulerki słowem, szokujący udziwnieniem i paskudzeniem sztuki, uzurpacją i sileniem się na oryginalność za wszelką cenę. Jednak prawda leży gdzieś pośrodku i mówi językiem poezji Gnarowskiego. Tam skarb mój gdzie serce moje – zdawałoby się wciąż wierzymy i wciąż idziemy wyboistą drogą ku tęczy metafor i znaczeń coraz mniej znanych i znaczących cokolwiek współczesnym nam towarzyszom tej wędrówki.

Cieszę się tym wyborem wierszy Andrzeja Gnarowskiego „Ecce homo i czas odnaleziony”. Polecam Wam go gorąco, a i sam wielokrotnie do niego znowu sięgnę szukając ukojenia i zachwytu, a może i czasu, który należy znów odszukać na pustyni bytu naznaczonego szaleństwem i snami. Życie jest bowiem snem, a świat teatrem.

Andrzej Walter

________________

Andrzej Gnarowski, „Ecce homo i czas odnaleziony. Wybór wierszy”. Wydawnictwo Adam Marszałek Development & Press. Toruń 2023.

 

 

Plakat

Dariusz Pawlicki

 

8 glos

 

Lubię...

Lubię obserwować płonące drwa. Przyciąga moją uwagę malarskość tego zjawiska. Tym na co zwracam także uwagę, są trzaski rozlegające się wówczas; szczególnie intensywne, gdy spala się świerczyna.

Widok drew, po których pełzają języki ognia, przenosi mnie również w odległe czasy, gdy moi przodkowie siedzieli we wnętrzu jaskini bądź przed wejściem do niej, wpatrzeni w taki sam ogień.

 

Dekoracje...

Dekoracje bożonarodzeniowe zajmują coraz większą przestrzeń nie tylko we wnętrzach mieszkań i domów, ale też w centrach handlowych i wokół nich. Efektem tego jest to, że nastrój, emocje, myśli towarzyszące Bożemu Narodzeniu tracą swoje centrum, a równocześnie tracą na intensywności. Gdyż, tak jak ma to miejsce w bardzo wielu innych przypadkach, gdy Coś staje się Wszystkim, przestaje być Sobą, powszednieje, wręcz nijaczeje.

 

Sanctum...

Sanctum to świętość i dobroć, ale przede wszystkim dobroć. W sanctum „zawsze jest

człowiek” stwierdził ksiądz Józef Tischner (Między Panem a Plebanem). Sacrum to jedynie świętość. Wszelkim tendencjom totalitarnym w Kościele rzymsko-katolickim towarzyszyło rosnące w siłę sacrum zdobywające przewagę nad sanctum. Tischner wyraził w tej sprawie i takie zdanie: „[...] w pewnym sensie desakralizacja jest konieczna, żeby można było świat sanktyfikować”. To znaczy zwiększyć w nim rolę dobroci.

 

Adam...

Adam Czerniawski w szkicu Wielopis napisał tak: „Nie rymował ani Homer, ani Wergiliusz; nie rymowała Safona, nie rymował Propercjusz. Rymy pojawiają się dopiero w średniowieczu: rymuje Dante Alighieri, rymuje Villon, rymuje Chaucer i Petrarka. A potem jest różnie: Milton rymuje czasem, podobnie Eliot i Pound, częściowo rymuje Wordsworth i Rilke. Nagminnie, karkołomnie rymują Browning i Leśmian, unika rymów Przyboś, Czechowicz, Różewicz i Herbert. A jednak wciąż powszechnie utrzymuje się mniemanie, że poezja to rym”.

Ucieszyła mnie ta wiadomość. Poczułem wręcz ulgę. Zawsze bowiem ceniłem bardziej treść niż formę, której uosobieniem był dla mnie zwłaszcza rym. Choć w żadnym razie nie lekceważyłem formy. Tym bardziej, że może ona przybierać również inne postacie.

Uwaga poczyniona przez Adama Czerniawskiego tak mi się spodobała, że nie pofatygowałem się, aby ją sprawdzić.

 

Zaintrygowało mnie...

Zaintrygowało mnie kilka zdań zawartych w Granicach Roberta Spaemanna, na temat tego, że aby Coś sobą reprezentować, być Kimś, wcale nie trzeba mieć... łazienki. Że nie mieli jej, chociażby, Mikołaj z Kuzy i Johann Wolfgang von Goethe. I znalazłby się niejeden, np. ja, który przedkładałby znajomość z nimi nad kontakt z przygniatającą większością współczesnych posiadaczy łazienek.

 

Na temat...

Na temat tego kim jest filozof bliższy jest mi pogląd starożytnych. A według nich ‒ jak pisze Pierre Hadot w Czym jest filozofia starożytna? ‒ filozofem ktoś jest „nie wskutek oryginalności czy bogactwa dyskursu filozoficznego, jaki stworzył czy rozwinął, lecz z uwagi na sposób, w jaki żyje. Najważniejsza rzecz to to, by człowiek stał się lepszy. Jego dyskurs tylko wtedy jest filozoficzny, gdy zmienia się w sposób życia”. Tak więc według tej definicji większość osób określanych i określających się współcześnie jako filozofowie, nie zasługuje na to miano. W ich przypadku mamy do czynienia z autorami koncepcji filozoficznych, a także z historykami filozofii i interpretatorami cudzych poglądów filozoficznych.

 

 W liście...    

W liście pochodzącym z 1993 r. Adam Czajkowski napisał: „[...] pseudonauka zwana socjologią”. Sprawił mi przyjemność ten pogląd, gdyż uważam socjologię za rodzaj publicystyki. I za nic więcej. No bo czym jest interpretowanie wyników ankiet?

 

Jakże...

Jakże wielką wagę przywiązuje się do istnienia Ministerstwa Kultury i Sztuki (aktualna nazwa: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego). Często odnoszę wrażenie, gdy słyszę pochwały (rzadkie) bądź narzekania (niezmiernie częste) kierowane pod adresem tego resortu, że bez niego kultura narodowa czy też w ogóle kultura na ziemiach polskich, nie mogłaby się wręcz rozwijać. Oczywiście nie chodzi o to ministerstwo, jako takie, ale o prowadzony przez nie rozdział pieniędzy (do tego sprowadza się w gruncie rzeczy jego działalność). A przecież odwołując się i powołując na osiągnięcia kultury polskiej w XIX wieku sięgamy do epoki, gdy nie istniało Ministerstwo Kultury i Sztuki. Ba, nie istniało państwo polskie.

__________________

Powyższe glosy stanowią fragmenty Glosariusza. 118 głos Dariusza Pawlickiego opublikowanego w bieżącym roku przez Dolnośląski Oddział Związku Literatów Polskich. Kontakt do autora: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

 

 

Plakat

Mirosław G. Majewski

 

Spotkanie z Arturem Barcisiem, albo jak nie napiłem się z Józefem Baranem

 

Było tak.

Umówiłem się na wywiad z Arturem Barcisiem w Teatrze Żelaznym w Katowicach. Uruchomiłem GPS, i po jakieś godzinie znalazłem się na dzikim parkingu przy torach na stacji Katowice-Piotrowice. GPS jak to zwykle bywa zaprowadził mnie niezbyt dokładnie, mogę rzec, że od zaplecza. Zaparkowałem auto na dzikim parkingu i – rozglądając się uważnie na wszystkie strony – przebiegłem przez tory i wdrapałem się na peron. Kawałek dalej zobaczyłem nieczynny budynek nastawni. Nieco zdezorientowany podszedłem do niego z nadzieją na spotkanie z jakimś kolejarzem, który wskaże mi drogę do Teatru Żelaznego (zakładałem, że musi być gdzieś w pobliżu). Kiedy dotarłem do budynku ujrzałem siedzącego na murku długowłosego faceta który wyciągał gitarę z futerału. Przywitałem się, pytając, czy nie wie, gdzie jest Teatr Żelazny. Mężczyzna obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem ruchem głowy, wskazując budynek nastawni:

– To tutaj – powiedział, kontynuując wyciąganie gitary.

Tutaj? Pomyślałem sobie, kuląc się przed hałasem pędzącego przez peron pociągu towarowego. Zrobiłem kilka kroków, słysząc jak nieznajomy mężczyzna stroi gitarę. Jest! Nad wejściem do nastawni błyszczał szyld. TEATR ŻELAZNY. Pokonałem szybko trzy stopnie schodków i już miałem złapać za klamkę, kiedy zobaczyłem kartkę. TRWA CASTING. PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ. Mimo wszystko złapałem za klamkę, dwa razy nacisnąłem, ale na nic to się nie zdało. Wróciłem do nieznajomego mężczyzny, który właśnie zaczął coś brzdąkać na gitarze.

– Pan też na casting? – zapytałem.

– Nie. Przyjechałem z kolegą, on jest teraz na castingu, ale niech pan wejdzie tymi drzwiami, to do kawiarenki.

Tym razem drzwi puściły. W kawiarence siedziało kilka osób, w tym aktorzy teatru, którzy mnie poznali, przywitałem się ze wszystkimi.

– Niech pan jeszcze chwilkę poczeka, Artur akurat ma petenta.

Usiadłem. Grzecznie odmówiłem zaproponowanej mi kawy, i bardzo dobrze, ponieważ w tej właśnie chwili drzwi od sali teatralnej się otworzyły, a w progu pojawił się Artur Barciś kończący rozmowę z moim znajomym aktorem z Krakowa.

– Maciek? – nie ukrywałem swojego zaskoczenia.

– Mirek! – Maciek był równie zaskoczony jak jak.

– To panowie się znacie? – zdziwił się Artur Barciś.

– Znamy się. Grałem w Mirka sztuce – przyznał Maciek.

I to było przełamanie pierwszych lodów.

– To pan Mirek jest dramatopisarzem, myślałem, że tylko wywiady robi.

Maciek wyjaśnił co i jak.

– No to teraz wszystko jasne. Miałem mieć przerwę śniadaniową, ale pan Mirek uparł się na wywiad – poskarżył się Barciś, zapraszając mnie do środka. Zdążyłem jeszcze zakomunikować Maćkowi, że po wywiadzie odwiozę go do Krakowa. 

Plakat

Co tu dużo ukrywać, wywiad był bardzo udany, ja miałem to szczęście, że znałem Artura od czasów Piątku z Pankracym. Na koniec, po sympatycznej rozmowie, strzeliliśmy sobie fotkę, a ja, jak mogłem najkrócej, streściłem moją sztukę Upside down, w której grał Maciek Małysa. Wracając do Upside down, zaprosiłem na moją sztukę poetę Józefa Barana, napisałem co i jak, no i wyraził zgodę. To miał być nasz honorowy gość na widowni, która liczyła – uwaga – 60 miejsc, a teatr „Scena na Lwowskiej”, mieścił się w części starej kamienicy przy Lwowskiej 30 w krakowskim Podgórzu. Szkopuł w tym, że wejście do teatru prowadziło bezpośrednio na scenę, więc za każdym razem na 5 minut przed spektaklem było zamykane na trzy spusty. Drzwi były przemysłowe, więc trudno było usłyszeć ewentualne pukanie spóźnialskich widzów. Niestety Józef Baran nie pojawił się na widowni, a w garderobie czekała na niego, kupiona na tą okoliczność czysta wódka, i to dobrego sortu. Światła zgasły, muzyka towarzysząc widowni ucichła, przedstawienie rozpoczęto. Po kilku minutach, aktorzy, którzy byli w garderobie usłyszeli pukanie do drzwi prowadzących na klatkę schodową, która oddzielała scenę od garderoby. Jeden z wolnych aktorów zbiegł pół piętra, ja za nim, w drzwiach pojawił się Józef Baran. Cóż było robić, zaprosiliśmy poetę za kulisy. Ja miałem w tej sztuce trzy epizody, więc czekałem na swoją kolej za kulisami, czekałem w towarzystwie Józefa Barana. Fabuła tej sztuki poruszała również choroby onkologiczne. Józef Baran przysłuchując się zza kulis dialogom, zapytał mnie szeptem, skąd znam tak dobrze terminologie medyczne. Odpowiedziałem, że jestem w trakcie leczenia, i przy okazji dowiedziałem się, że Józefowi Baranowi też sprawy onkologiczne nie były oszczędzone. Cieszyłem się bardzo z jego towarzystwa, ponieważ zdarzyło nam się korespondować, kiedy prowadził w „Dzienniku Polskim” WIERSZOWISKO. Już zacierałem ręce, że po spektaklu na raucie wypije strzemiennego z Józefem Baranem, kiedy ten, prawdopodobnie w związku z niewygodami za kulisami, poinformował mnie, że nie wytrzyma do końca spektaklu, i że chciałby abyśmy go wypuścili. Cóż było robić, wypuściliśmy go, jak najciszej tylko było można. Po chwili Józef Baran zniknął w ciemności podwórka.

Nie wypiłem z Józefem ani brudzia, ani strzemiennego, czego nie mogę sobie do dnia dzisiejszego darować.

Mirosław G. Majewski

 

 

 

Plakat

Jerzy Marciniak

 

Zamiast recenzji

 

Recenzji nie piszę, bo nie potrafię. Kilka napisałem bez czytania czegokolwiek, ale na szczęście dla polskiej literatury, a jeszcze bardziej dla mnie samego, nikt tego nie chciał wydrukować. I tak jest po dzień dzisiejszy. Recenzje z tych tomików poezji są nadal, leżą w mojej szufladzie, wierszy nie czytałem, a lata płyną i płyną.

Dobra książka recenzji nie potrzebuje, bo ona ją de facto zawiera. Między wersami, między wyrazami, a nieraz można odszukać ją i między literami w prawie każdym słowie. Znany krytyk literacki, który pisał recenzję z mojej powieści mówił, że krytyk powinien być krytyczny, bo inaczej mija się z powołaniem.

Książka, czy niewielka książeczka, obojętnie jak to określimy i nazwiemy, może zawierać dużo słów i dużo treści, mało wyrazów, a treści jeszcze więcej niż grube tomy. Wszystko to zależy od tego jak książkę czy książeczkę czytamy, jak ją rozumiemy, jak przeżywamy i jak zapominamy. Zapominamy po kilku latach od zamknięcia okładek, zapominamy w trakcie czytania, czy odchodzi ona z naszej świadomości już przed jej otwarciem.

Książka profesorki Sławomiry Wronkowskiej o profesorze logiki Zygmuncie Ziembińskim, nazywanym Gandhi, to rzecz przednia i wzniosła. Czytałem ją co najmniej trzykrotnie. Pierwszy raz, wiele lat przed jej powstaniem, na wykładach Gandhiego. Drugi raz, gdy zdawałem u dr Sławomiry Wronkowskiej egzamin z logiki. Na czwórkę. I teraz przeczytałem każdą ze stron Gandhiego po raz kolejny. Każde z dokonań było takie jak i pierwszy wykład profesora Zygmunta Ziębińskiego, po którym byłem trochę inny niż przed wejściem na salę wykładową. Mimo że mam opinię osoby, która nie potrafi się zmieniać.

Ja i profesor Zygmunt Ziembiński byliśmy trochę podobni do siebie, zewnętrznie. Wszystko, co w umyśle i wokoło umysłu różniło nas bardzo, biegunowo, południkowo i równikowo. Jeśli mógłbym odnieść się do lotu myśli poprzez krainy geograficzne. On wysoki i ja wysoki, On po latach z przerzedzoną czupryną, ja też, chociaż z tym uwinąłem się dużo szybciej. Różniło nas to, że on potrafił myśleć logicznie i pragmatycznie, a ja tak do końca nigdy nie potrafiłem ani tego pierwszego, ani tego drugiego.

On prawnik spełniony, ja prawnik doszczętnie zniszczony za patriotyzm przez Sędziego dra Jacka Sobczaka, podporucznika Stanu Wojennego od skazywania opozycjonistów i działaczy Solidarności, później Sędziego Sądu Najwyższego. Na koniec profesor na Wydziale Prawa UAM. Jako nieciekawą ciekawostkę mogę dodać, że z woli i nadgorliwości politycznej Sędziego/podporucznika dra Jacka Sobczaka, byłem przez prawie pięć lat JEDYNYM obywatelem PRL-u, któremu Sąd/Sędzia odbierał Konstytucyjne Prawo do zwrócenia się do Rady Państwa o Akt Łaski. Zatarcie skazania za niepopełnione przestępstwo.

Ja i Gandhi mieliśmy podobne zainteresowania... teatr. On i tutaj był spełniony, ja doszczętnie odrzucony i odrzucany. Mimo wygrania sześciu konkursów na sztuki teatralne, ze dwudziestu sześciu na opowiadania i wielu na wiersze, jestem... persona non grata dla teatrów.

Jego sztukę Młodzi wystawił Miejski Teatr Marionetek. Ostatni wyraz jest dobry, lubię go. Jeden z moich zbiorów opowiadań nosi tytuł: Pieśni Tańczącej Marionetki. Ta marionetka to ja, tańcem odpychająca niepowodzenia od losu i ludzi.

Znany twórca muzyki filmowej pisał u Gandhiego pracę magisterską. Ja u kogoś innego. Wtedy nie zwracałem na to uwagi. Dzisiaj wiem, że to wybranie promotora chyba nie było przypadkowe. Logika i muzyka to odległe dziedziny, jednak do czasu. One mogą się też łączyć, prznikać i uzupełniać. Wyrazów w moich powieściach, słuchowiskach, opowiadaniach czy wierszach z wykładów Gandhiego expresiss verbis nie ma, ale jego myśli jest na pewno dużo.

Parę słów powszechnie znanych. Profesor Zygmunt Ziembiński urodził się w roku pańskim 1920, a („formalnie”) zmarł w roku 1996. Zamieszczony w cudzysłowie wyraz formalnie nie jest tak do końca bez logicznego pokrycia, bo on ciągle jest wśród nas. Związany z Warszawą, gdzie kiedyś mieszkała moja rodzina, a daleka krewna (szesnastolatka) zginęła w Powstaniu Warszawskim, gdzie moja była żona ukończyła podyplomowe Studia Logopedyczne. I trochę związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim, gdzie moja była żona dawno temu ukończyła filologię polską i uczestniczyła w tworzeniu Sceny Plastycznej KUL.

Ojciec jego był doktorem psychologii, matka zaś malarką. On wyraźnie dziedziczył ich geny. W wykładach czuć i widać było psychikę, psychologię i słowa malowane artystyczną ręką.

Napisać parę zdań o Zygmuncie Ziembińskim, wiele lat po Jego odejściu, nie jest za późno. I nigdy za późno nie będzie. Książka profesorki Sławomiry Wronkowskiej ukazała się teraz. Dobry jest to czas na jej ukazanie się. Ukazałaby się wcześniej – też byłoby dobrze. Późniejsze wprowadzenie Zygmunta Ziembińskiego na rynek wydawniczy, również byłoby czasem właściwym, zasadnym i logicznym. Niektórzy bowiem nie odchodzą daleko. Oni trwają.

Na marginesie mogę podać niewielką ciekawostkę, że wspomnienie o moim promotorze doc. dr. Jacku Trojanku z Katedry Prawa Gospodarczego UAM wydrukowałem przeszło trzydzieści lat po jego odejściu – miesięcznik Akant Nr 10/2023. I nie sądzę, żeby tu można było mówić o jakimś spóźnieniu z mojej strony, zestarzeniu się literackiego przekazu, czy małym zainteresowaniu tematem z powodu upływu czasu. Niektórzy bowiem są jak zachód słońca wieczorem. Im późniejsza godzina, tym cień jest dłuższy.

Z dorobku myśli tych obu prawników i naukowców czerpię do dziś.

Książka profesorki Sławomiry Wronkowskiej, Jego uczennicy, nie jest zjawiskiem objętościowo dużym, bo liczy 156 stron.

Autorka podkreśla – i jakby na pierwszy plan wynosi – trzy podstawowe twarze profesora Zygmunta Ziembińskiego vel Gandhiego. Gandhi jako wnikliwy badacz z zakresu prawa, logiki, filozofi i socjologi prawa, Gandhi jako autor nowych koncepcji naukowych, szczególnie na płaszczyźnie logiki prawa i Gandhi – nauczyciel i wychowawca studentów. Można i tak, ja osobiście dorzuciłbym tu jeszcze jedno oblicze profesora, na tyle, na ile Go znałem z tych kilku wysłuchanych wykładów, Gandhi jako przyjaciel ludzi. I to każdego człowieka.

Wszelakie zjawiska jak i każdą osobę można opisać na wiele sposobów. A każdy z nich może być i jednocześnie dobry i zły. O tym decyduje czytelnik. Tylko on i nikt inny. Narracja Sławomiry Wronkowskiej jest przede wszystkim bogata i logiczna oraz logiczna i bogata. Logiki i bogactwa językowego można doszukiwać się też tam, gdzie zamiast prostych, logicznych zdań jest zaproszenie czytelnika do myślenia jego własnego, jak i myślenia wspólnego z autorką. To może pomóc w lepszym poznaniu bohatera. Jedno i drugie ma taką samą wartość i takie same zalety. Jeśli jest oczywiście zaproszeniem realnym i prawdziwym do przeżywania i kontemplacji. Najgorsze co może wydarzyć się twórcy, to obojętność odbiorcy. Z tym jednak autorka tekstu o Zygmuncie Ziembińskim nie powinna się spotkać.

Najprostsza definicja narracji znajduje się w Poetyce Arystotelesa. Według niej narracja jest opowieścią posiadającą początek, środek i koniec. Te wszystkie elementy są widoczne w książce Sławomiry Wronkowskiej o Gandhim. A między nimi znaleźć tam można jeszcze dużo innego, ciekawego, wciągającego czy poznawczego.

Ja wyszedłem z ostatniej strony, z grubsza rzecz ujmując taki, jaki byłem przed przystąpieniem do lektury tego dokonania literacko-naukowego, chłonny wiedzy, chłonny przeżyć i pogłębiania wspomnień. Nie popadając w proste komplementy przyznać muszę, że się spełniłem, uzupełniłem i wzmocniłem, a czas czytania nie był upływem chwil straconych. Wiem też, że po zamknięciu okładek, tak do końca książki tej nie przestanę czytać.

Jerzy Marciniak

___________________

Sławomira Wronkowska, Zygmunt Ziembiński „Gandhi”. Wydawnictwo Naukowe UAM, Seria: Magistri Nostri, Poznań 2022.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Romuald Mieczkowski

 

Nowy numer kwartalnika Znad Wilii

 

Drodzy Przyjaciele, Szanowni Państwo,

z przyjemnością informuję, że ukazał się „jesienny” nr 3/95 kwartalnika „Znad Wilii” i jest do nabycia w dobrych księgarniach – Księgarni Naukowej B. Prusa i w Domu Spotkań z Historią w Warszawie. Zamówić także można numery archiwalne, roczniki, wydawnictwa z serii Biblioteka Znad Wilii. Czasopismo wysyłamy pocztą – prosimy o kontakt. Zachęcam tym samym do wsparcia polskiego tytułu z Litwy! Zamówienia proszę składać: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub telefonicznie +48 508 764 030.

Informacja o naszych działaniach: facebook.com/znadwilii, www.znadwiliiwilno.lt

„Znad Wilii” to 160 stron fachowo podanej lektury, bogato ilustrowanej, z kolorową „wileńską” wklejką fotograficzną, tym razem nawiązującą do XXX Międzynarodowego Festiwalu Poezji w Wilnie „Maj nad Wilią”. A oto spis treści tego numeru:

 

OD REDAKTORA

Mój kąt Europy: Pielęgnowanie wspólnoty

 

IN MEMORIAM W ROCZNICĘ ŚMIERCI

Tomasz Otocki, Tłumacz sejmowy, który ukochał Adama Mickiewicza i Henryka Jasiczka

 

35 LAT TEMU POWSTAŁ POLSKI PROGRAM TV

Romuald Mieczkowski, Zaczęło się od „Panoramy Tygodnia”

 

SPRAWIEDLIWI WŚRÓD NARODÓW ŚWIATA

Piotr Stefaniak, Życie jest piękne, ale krótkie. Matka Cecylia Maria Roszak OP (1908-2018)

 

KAWIARNIA LITERACKA

200-lecie urodzin Władysława Syrokomli:

Mieczysław Jackiewicz, Dajny litewskie w twórczości polskiego poety …

Przeczytane:

Tadeusz Matulewicz, Rodzinna opowieść od Powstania Styczniowego po współczesność

Olga Białek-SzwedRoztoczańskie wiersze Michalskiego

Wystawy:

Eligiusz Dymowski, Krakowski hołd dla Wilna

Tomasz Snarski, Echa niewidzianych. Wileńska wystawa w Gdańsku z litewskimi i ukraińskimi akcentami

 

RODOWODY

Mieczysław Jackiewicz, Jorgos Papandreu – minister grecki, przy grobach swoich polskich przodków. Dzieje rodziny Mineyków

Maciej Żakiewicz, Wielkie księstwo litewskie prof. Niny Taylor-Terleckiej – czyli poszukiwanie optymizmu w epoce pesymizmu

 

LITWA – POLSKA. Z MIESIĄCA NA MIESIĄC

ZW, Wydarzenia, opinie: Polacy na Litwie. Litwini w Polsce. W kulturze i jej okolicach. Wydawnictwa. Nagrody i nobilitacje. Inne

 

LISTEM I MAILEM, W SIECI

Poczta redakcyjna: Nowy numer „Przeglądu Tatarskiego” – Musa Czachorowski; Zbiory o Czesławie Niemenie – Zbigniew Kołkowski

Notki o autorach

Biblioteka „Znad Wilii

Gdzie jest dostępne „Znad Wilii (wykazem bibliotek i placówek kulturalnych).

 

Dobrej lektury. Zapraszam i pozdrawiam – Romuald Mieczkowski

 

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Z cyklu: Ważny wiersz

Tadeusz Różewicz – na obrzeżach poezji

 

Rozpoczynam nowy cykl publicystyczny. Ważny wiersz. Piszcie do mnie o takich wierszach. Zarażajcie mnie nimi, a ja zarażę Was swoimi.

Chciałem Wam oto przybliżyć kilka dość ważnych wierszy. Wierszy na tyle ważnych, że można rozważać ich ocalającą wymowę albo terapeutyczną rolę we współczesnym świecie. Wiersze, które po prostu wypada też znać. Zacznijmy od Różewicza, mistrza mistrzów.  

 

na obrzeżach poezji

 

po stworzeniu wiersza

jestem wymiatany

usuwany

na obrzeża poezji

 

w sam środek życia

 

na starość zrozumiałem

że świat jest „dziwny”

ale życie nie jest snem

wariata

 

ktoś – to było na początku –

chciał mnie wyprowadzić

z tego labiryntu

daj tu rękę swoją

i włóż z bok mój

a nie bądź bez wiary

powiedział do mnie

ale ja już zapomniałem

kto to był

kiedy to było

 

po skończeniu wiersza

jestem wydalany

usuwany

na obrzeża poezji

na obrzeżach panuje

gorączkowe ożywienie

zgiełk i zamieszanie

kipi życie

 

tylko wnętrze poezji

jest nieruchome puste

 

wejście do wnętrza

jest otwarte

dla wszystkich

 

wyjścia nie ma

 

dlatego poeci szukając

wpadają w pułapkę

 

na przynętę

„piękno” „dobro ludzkości”

sława wieczory przy świecach

oczy kobiet

laury wstęgi wieńce

 

poeci gubią się

wpadają w obłęd w szał

w politykę

stają się tajnymi radcami

młodszymi szambelanami dworu

kamerlokajami

rzecznikami „prawdy”

a nawet nierządu

słyszą głosy syren

wyskakują z okien

roztrzaskują się na bruku

jak muzyczne instrumenty

młodzi nie wiedzą

gdzie się znaleźli

gdzie Krym gdzie Rzym

(o! kurwa! Gdzie szmal?)

poezja śpiewana i śpiewająca

 

pośrednicząc

między górą a dołem

wykonując od wielu lat

ten zawód

do którego zostałem wybrany i

powołany

„a który nazywa się poezją”

 

oddałem się z ociąganiem

„tej najosobliwszej

ze wszystkich czynności ludzkich,

jedynej, co służy

uświadomieniu śmierci”

 

rzecz to trochę wstydliwa

być może nie nadawałem się

do niczego – byłem do niczego –

miałem dwie lewe ręce

do dziś piszę tylko ręką

ręką stawiam litery

oszczędzam na kropkach

 

moja ręka lewa

to mój anioł lewy

ten co nie wiedział

ten co odlatuje

 

moja ręka prawa

to tylko narzędzie pracy

służy do ocierania potu z czoła

pisania wierszy

 

na obrzeżach poezji

pod pokrywką śmierci

sentymentalnej

kipi życie i poezja

pełna smaku

dobrego i złego

 

wietrzeje sól ziemi

słowa

stają się bezdomne

 

Dokonało się. Właśnie żyjemy w świecie, w którym słowa stały się bezdomne. Ten wiersz Różewicza właściwie skończył wiek XX, wiek hekatomby i krwi, wiek hurtowego zabijania, przenosi nas jakby bezwiednie i bez naszego udziału w nowy, XXI wiek kolejnej hekatomby postępu technologicznego i szaleństwa cyfrowego wiodących do atomizacji i bezbrzeżnej samotności, które poczęły przerastać psychikę niemal każdego współczesnego człowieka. Spójrzmy na statystyki: morderstw, samobójstw, przestępstw czy szaleństwa jednostek jako stanów chorobowych. Liczby są jednoznaczne, a to dopiero początek.

Chyba po każdym „stworzeniu” twórca jest wymiatany na obrzeża: sztuki, wiersza, poezji, malarstwa, rzeźby czy poza nawias wszelkiej realności. W sam środek życia. W ten gąszcz zatracenia. Świat za oknem to coraz mniej przytulne czy przyjazne miejsce. Bez ducha i bez poezji. Czyli, kiedy piszemy, kiedy napiszemy i kiedy stajemy się wypluci na obrzeża poezji w sam środek chaosu czujemy się nadzy i brudni, tak brudni jak powinniśmy być czyści. I może nawet jak czyści jesteśmy, jedynie że ten świat brudzi nas mimo woli. Bezwiednie.

Życie nie jest snem wariata. Życie, kurwa, boli jak diabli, odziera nas ze złudzeń, świat przemija, zmienia się, przestajemy go poznawać, rozpoznawać, ludzie głupieją, wiotczeją intelektualnie, nie czytają, niczego już nie wiedzą, nie myślą, przestają czuć. Koszmar rozprzestrzenia się, i tylko blondynki i imbecyle udają, że jest cacy i cudownie, tak higienicznie i miło, jak pranie po środku zmiękczającym. Owszem, chemia: żywi, leczy, buduje. I unicestwia, już unicestwia.

Wszyscy już jesteśmy dziś niewiernymi Tomaszami, albo nawet gorzej. Folgujemy sobie wiarę, niewiarę, w zależności od zachcianki, w niezależności od myślenia, daleko od ateizmu Tadeusza Różewicza – skromnego, pokornego, dopuszczającego choć odmienny pogląd, ba, łaskę wiary i smutek niewiary. Słowem świat, który skonał. Dziś jest na odwrót. Mamy świat hedonisty, aby nie powiedzieć idioty. Świat, w którym wszyscy wygrywają wybory, choć tak naprawdę wszyscyśmy je przegrali pogrążając się w bałaganie, w marazmie, w chaosie i kłótniach wszystkich ze wszystkimi. Coraz mniej taki świat pojmuje, coraz dalej mi do niego, a coraz bliżej do obrzeży: poezji, świata i historii. Smutne to wszystko.

Wiersz Różewicza – zapewnie kompletnie dla dzisiejszej młodzieży niezrozumiały, ale czy tylko dla młodzieży, czy zinfantylniała dziś dorosłość taki wiersz choć cząstkowo jest w stanie pojąć ze swoich okopów merkantylnych czy hodowlanych? Czy władcy tego świata są go w stanie pojąć z swoich wieży z kości słoniowej, albo czy ubodzy tego świata ze swoich podziemi hulanek i swawoli, z perspektywy jarmarku i igrzysk, są w stanie choć nadążyć za Różewiczem wizjonerem?

Poezja?! Rzecz nieco wstydliwa, jedyna, co służy uświadomieniu śmierci, śmierci, której przecież nie ma. Wymazano ją z przestrzeni refleksji. Odsunięto ją do enklawy bojaźliwych albo zrzędliwych, przetransponowano ją w reinkarnacje albo inne przepoczwarzenia, byle tak nie straszyła swoim przyglebiającym memento mori

Słowa stały się bezdomne i o tym powinniście dziś napisać kochani poeci. O tym i o tej jakże dojmującej samotności człowieka na oceanie głupoty… tematy zarówno potężne, monumentalne, jak i mikro prywatne i intymne, jak Ocean, i jak Ocean burzliwe, aby kojąco je zrozumieć i odkodować, ku jakiejś znośnej przyszłości… ku Poezji właśnie, ku wszystkim obrzeżom, których doznajemy po napisaniu wiersza.

Andrzej Walter