Nowości książkowe

 

 

Plakat

Switłana Bresławska

 

Manuskrypt Piotra Prokopiaka

 

Nieczęsto się zdarza, by książka pisarza ukazała się najpierw w przekładzie na język obcy, a dopiero potem w wersji oryginalniej. Tak jest w przypadku kompletnego zbioru opowiadań Piotra Prokopiaka „Zielony manuskrypt”. Ten fakt sprawia, że zainteresowanie czytelnika staje się jeszcze głębsze i ostrzejsze. Językiem pierwszego wydania jest ukraiński. Na pozór nie mając nic wspólnego z Ukrainą (ani pochodzenia, ani miejsca zamieszkania), myśli i uczucia autora utknęły w naszej ojczyźnie za sprawą Drohobycza i Brunona Schulza, którego twórczość bada od wielu lat.

Piotr Prokopiak należy do średniego pokolenia polskich pisarzy. To generacja, której dzieciństwo upłynęło w warunkach „liberalnego socjalizmu” PRL, jeśli tak można określić system panujący w Polsce do upadku Związku Radzieckiego. Charakteryzował się wieloma prawami i swobodami, takimi jak hegemoniczny wpływ Kościoła na różne sfery życia, przyzwolenie na posiadanie prywatnej własności i małych firm. Dlatego trudne przejście do bezwzględnego systemu kapitalistycznego było postrzegane przez pewną część pokolenia lat 60. i 70. jako kataklizm, który doprowadził do wielu osobistych załamań i tragedii oraz trudnego poszukiwania swojego miejsca w nowej, najczęściej wrogiej rzeczywistości. To zagadnienie jest również szeroko reprezentowane we współczesnej literaturze ukraińskiej, zwłaszcza w latach 90. i na początku XXI wieku.

Owe egzystencjalne tragedie stosunkowo młodego pokolenia znajdują swój odzew w prozie Piotra Prokopiaka, autora trzech powieści, zbiorów opowiadań i wierszy. Gros opowiadań ma charakter nowelistyczny, treść filozoficzną i psychologiczną. Smutek i pesymizm przeplatają się z ironią i nostalgią, mistycyzm z realizmem. W kanwie narracyjnej poszukiwanie samego siebie odbywa się zawsze w ścisłym związku z żywiołami lub przyrodą (las, jezioro), która oczywiście istnieje według własnych praw będących zarazem odbiciem wewnętrznego świata Człowieka. Dla potwierdzenia głównego nastroju swojej narracji autor posługuje się mottem – cytatem z opowiadania Brunona Schulza „Jesień”: „Nie mogę zabrać ze sobą moich piętnastu lat  –  pozostaną tu na zawsze...”.

W treści fabularnej opowiadania Piotra Prokopiaka można podzielić na historie o podłożu wspomnieniowym, realistyczno – mistycznym i egzystencjalno – medytacyjnym. Utwory dotyczące dzieciństwa są napisane ze szczególnym ciepłem. W przeważającej części snute są w pierwszej osobie, co dostarcza więcej środków językowych dla ujawnienia zarówno fabuły, jak i myśli autora. Na przykład w opowiadaniu o nieco dziwnym tytule „1978” świat jawi się czytelnikowi oczami pięcioletniego dziecka, które wraz z ojcem odbywa nocną podróż pociągiem ciągniętym przez lokomotywę parową, która jest „straszna” w swoim groźnym majestacie. Mały chłopiec podróżuje do odległego i tajemniczego świata, aby przeczytać przynajmniej pierwsze strony Wielkiej Księgi Podlasia. Tam, na podwórku i w domu babci Józefy, odkrywa wiele nieznanych, nigdy niewidzianych rzeczy, podobnie jak każdy z nas, kto w dzieciństwie miał szczęście szukać skarbów na strychu rodzinnego domu.

Jednak najciekawsze wspomnienia autora związane są z jego rodzinnym miastem i ulicą, którą umownie nazywa Koszałkową. Tak jest w „Nocy komety”, gdzie ciekawski chłopiec z wielkim smutkiem przeżywa zniknięcie biblioteki, do której często biegał, by wypożyczać „dorosłe lektury”, zwłaszcza powieści historyczne o czasach pierwszych władców polskich. Z kolei w „Przymierzu” mały bohater dzielnie stawia czoła burzliwym żywiołom, a nawet, jak mu się wydaje, zawiera porozumienie z wszechmocnym niebem, by powstrzymać potężną ulewę. „Wagary” to historia nastolatka i jego pierwszym niespodziewanym spotkaniu z dziewczyną. Opowieści o przyjaciołach z dzieciństwa – kolegach z podwórkowej drużyny piłkarskiej („CWKS” i „Optymista”) są przesycone melancholią. Wielu z nich nie było w stanie przetrwać przemian społecznych podczas przechodzenia do tzw. systemu kapitalistycznego. Tekst o znamiennym tytule „Stracone pokolenie” pokazuje, co odczuwał młody człowiek w obliczu twardych realiów życia w rodzącym się imperium wyzysku. Nie mniej ciekawe są przekazy wspomnieniowe „Ostatnia tajemnica ojca” i „Ojczyzna”, gdzie autor nazywa matkę ukochaną, powoli zanikającą ojczyzną.

Mistyczne opowiadania pełne są osobliwych stworzeń i kuriozalnych wydarzeń, które rozgrywają się w bardzo realnej scenerii. Bohatera na strych opuszczonego domu („Dom”) wabi płacz małej dziewczynki, która nagle przeistacza się w „drodze inwolucji” i znika pomiędzy spękanymi deskami. Mężczyzna o duszy nastolatka („Cmentarny chłopiec”) mieszka w kaplicy na miejskim cmentarzu, zakochuje się nawet w wizerunku dziewczyny widniejącym na jednym z grobów, ale pewnego dnia  z wszystkiego, co posiadał, zostaje mu tylko klucz... Opowiadanie „Sen” przypomina średniowieczną opowieść o inkwizycji, gdzie bohater poprzez wymyślne tortury zmuszony jest do wyrzeczenia się swoich przekonań. Opowiadania „Drabina”, „Klucz”, „Mucha” i „Piasek” cechuje niespodziewany rozwój fabuły.

Pewnego dnia przerażająca samotność przeszywa człowieka („Adaptowany liść  –  egzegeza (w) chwili”) i nie pozwala mu iść w przyszłość. Świat ludzki tonie w wyobraźni i świadomości, tworząc w zamian surrealne obrazy wewnętrznej faktyczności. Istnieje tylko fantastyczny nocny las wypełniony niepokojącymi biontami, które żywią się materią, las, do którego emigruje zagubiona dusza, zamknięta w sobie, by „zrozumieć poezję sosny, filozofię dębu, efemeryczność lipy, odczytać sens papirusowych liści topoli”. Jest to rodzaj poszukiwania spokoju – równowagi w  mowie drzew. Zastygając w miejscu, człowiek wędruje przez złożone światy, mając nadzieję, że poprzez doznania i wspomnienia odnajdzie ojczyznę ojczyzn. Wchodząc głębiej, jakby w ciemną toń jeziora, w żywą materię opowieści, można odczuć niepokojące poruszenie związane z uświadomieniem sobie, że  wszystko to istnieje jedynie w ostępach jaźni.

„Autystyczny las”, do którego autor przywiązuje szczególną wagę, oraz „Wyznanie”  –  utrzymane w malowniczych barwach opowiadania mają lekki odcień sarkazmu wobec społeczeństwa i obyczajów społecznych. Autor imponuje bystrą obserwacją rzeczy pozornie banalnych.

Wśród ogólnego egzystencjalizmu wyróżniają się dwa opowiadania oparte na prawdziwych wydarzeniach: „Tratwa” traktuje o bezsensownej śmierci kilku nastolatków, którzy wybrali się na wycieczkę po rzece na własnoręcznie skleconej tratwie, natomiast „Miś” to przygnębiająca relacja o degradacji osobowości uzależnionej od alkoholu.

Być może najlepiej talent literacki Piotra Prokopiaka ujawnia się w jego tekstach medytacyjnych („Dystymia”, „Powrót”, „Tamta jesień”, „Odchodzenie  w Xięgę”), w których narrator poprzez uważną kontemplację praw lasu rozbija na atomy świat wewnętrzny – uczucia i przeżycia związane z tęsknotą za czymś, co nigdy się nie spełni, bo nie mogło się spełnić a priori w racjonalnym świecie ludzkim.

Podsumowując, należy stwierdzić, że opowiadania Piotra Prokopiaka są intelektualną ucztą. Stworzone niezwykle bogatymi środkami językowymi, wymagają odpowiedniego poziomu wrażliwości dla zrozumienia i głębokiej percepcji. W „Autystycznym lesie” autor powiada: „Bo duszę się pośród nas, uważny, ale i powierzchowny czytelniku! Duszę się powoli. Jakbym tkwił w komorze gazowej...” i to jest głos subtelnej duszy wobec powszechnej nieczułości, niewypowiedzianego bólu wśród ogólnej bezduszności i niewrażliwości na cudze cierpienie, głos Człowieka na bezludnej pustyni skomercjalizowanych, okrutnych praw społecznych. Jednak na końcu każdego tunelu widzimy światełko, a to światełko jest zawsze obecne w każdej Księdze Życia, na kartach manuskryptu tak wiecznego, jak ten świat.

Switłana Bresławska

_______________________

Przekład recenzji pierwotnie opublikowanej na ukraińskim portalu książkowym „Буквоїд”.

 

 

Plakat

Mirosław Osowski

 

O tych zapomnianych z Kazachstanu słowo

 

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem książkę wspomnieniowo-historyczną, pióra Anatola Diaczyńskiego „O tych zapomnianych powiedzcie choć słowo”, wydaną po polsku w 2022 roku, a wcześniej, w 2006 roku, w języku rosyjskim. Anatol Diaczyński jest pisarzem i literatem mieszkającym od 28 lat w Stalowej Woli, ale pochodzącym z Kazachstanu i tam urodzonym. Anatol jest Polakiem, synem zesłańców, którzy zostali wysiedleni z Ukrainy do Kazachstanu pod koniec lat 30-tych. Ofiarą tych przymusowych przesiedleń byli zresztą nie tylko Polacy, ale także inne narody: Niemcy, Ukraińcy a nawet Koreańczycy. Polacy „podpadli” Stalinowi za to, że nie chcieli dobrowolnie przystępować do kołchozów, które władze sowieckie uważały zgodnie z ideologią marksistowsko-leninowską za wyższy stopień gospodarki rolnej. Polacy czy Niemcy nie mieli na to ochoty, bo widzieli u swoich sąsiadów, na czym ta wyższość socjalistyczna wygląda. Na Ukrainie tam, gdzie wprowadzono kołchozy wcześniej, zapanował niesamowity głód, hołodomor, a w ciągu 2 lat zmarło tam 2-3 mln ludzi. Polacy czy inne narody, które nie przystąpiły dobrowolnie do kołchozów, choć też cierpieli w tym czasie niedostatek, to jednak udało im się w większości przeżyć. Dla nich to był jasny sygnał, że na własnym gospodarstwie nawet podczas nieurodzaju jest o wiele lepiej niż w kołchozie. Ale władza radziecka z takimi „uparciuchami” łatwo sobie poradziła. W ciągu kliku dni podstawionymi eszelonami – ponad 10 tys. Polaków - w bydlęcych wagonach wywiozła do Kazachstanu i tam zmusiła ich do uprawiania stepowego ugoru. Do tego wcześniej musieli zbudować sobie ziemianki, prymitywne domki z niewypalanej cegły, suszonej na słońcu.

Najpierw jednak należy wyjaśnić, skąd się wzięli Polacy na Ukrainie? To była polska ludność, nie tylko zresztą, która po zawarciu pokoju ryskiego z Sowietami w 1921 roku  znalazła się na wschodniej Ukrainie i na mocy tegoż traktatu została zaanektowana przez Sowietów. Terytorium zamieszkane przez Polaków na obszarze Sowieckiej Republiki Ukraińskiej miało nawet na początku status republiki autonomicznej. Często nazywano ją wówczas Marchlewszczyzną od nazwiska polskiego komunisty, który był zwolennikiem utworzenia Republiki Polskiej w ramach Związku Sowieckiego i gdy zmarł, tak nazwano ten rejon, liczący około 50 tys. mieszkańców, dla uczczenia jego pamięci. Ta autonomia (1925-1935), jak potem się okazało, była czczym frazesem. Utworzono ją po to, by Polacy stali się wzorem dla rodaków w Polsce, jak mają urzeczywistniać socjalistyczną ideologię i gospodarkę. Niestety, eksperyment Sowietom się nie udał, bo Polacy na Marchlewszczyźnie nie tylko nie poddali się kolektywizacji, ale byli też przywiązani do swej religii. Dlatego zostali uznani przez władzę radziecką jako krnąbrni i nieprzydatni. Stalin i jego towarzysze z Biura Politycznego postanowili wywieźć ich do Kazachstanu.

Anatol Diaczyński, potomek zesłańców, opisuje ich gehennę i warunki, w jakich przyszło im żyć w Kazachstanie. Byli traktowani nie tylko jako buntownicy, którzy nie chcieli przystąpić do kolektywizacji i nie przyjmowali narzucanej ideologii, ale jako wrogowie państwa sowieckiego. Za byle co, za nieostrożne słowo można było trafić na Sybir albo po prostu być skazanym na rozstrzelanie jak dziadek Anatola, Józef Diaczyński, który był zdunem i rolnikiem, właścicielem gospodarstwa na tejże Ukrainie. Rodzina zresztą nigdy nie dowiedziała się prawdy o jego śmierci i miejscu pochówku. W późniejszych czasach, już po roku 1956 i po śmierci Stalina, w czasach, które autor nazywa chruszczewowskimi, rodziny na prośbę skierowaną do władz otrzymywały  wiadomość o śmierci skazańca i jego rehabilitacji.

O podróży polskich rodzin w bydlęcych wagonach do Kazachstanu opowiada Anatol Diaczyński w  szczegółach dzięki relacjom swojej babci Ewy, która po zabraniu męża i skazaniu go przez miejscowe władze jako wroga ludu, już więcej go nie zobaczyła i musiała potem samotnie wychowywać kilkoro dzieci w wielkim niedostatku i biedzie oraz braku jakiejkolwiek pomocy ze strony sowieckiego państwa. Akt oskarżenia – jak wspomina autor - opierał się na donosie tylko jednej kobiety, żony jednego z zarządców kołchozu, która nie była zadowolona z odpowiedzi Józefa Diaczyńskiego, bo zabrakło w niej pochlebstwa i braku akceptacji dla nowego płaszcza, w którym paradowała na kołchoźnianej uliczce. To wystarczyło, żeby zostać oskarżonym i potem skazanym jako wróg państwa. W sowieckim sądzie nie było adwokatów, a akt oskarżenia, bywało, opierał się tylko na zeznaniu jednego świadka. Sąd składał się z przedstawicieli miejscowej władzy. W tzw. „trojce”, zasiadał też funkcjonariusz NKWD z tamtejszego rejonu. Taki sąd nie kierował się prawem, ale partyjnymi zaleceniami, bo chodziło o to, by sterroryzować społeczeństwo i zamknąć wszystkim usta. Zmusić do bania się nawet najmniejszego szczebla władzy i ślepego posłuszeństwa wydanym poleceniom.

Diaczyński opisuje w szczegółach warunki, w jakich mieszkali i żyli zesłańcy. Warto przypomnieć, że w Kazachstanie panuje klimat kontynentalny, którego cechują wysokie temperatury latem a niskie zimą. Pierwsze pobudowane przez zesłańców ziemianki nie posiadały żadnych pieców do ogrzewania, jedynie paleniska z gliny do gotowania skromnych posiłków. Nie było też opału poza bydlęcym łajnem. W stepie, na który przybyli zesłańcy, nie było też drzew i lasów. Jedynie czym mogli się dogrzewać, były rosnące w stepie burzany, rośliny o suchych i twardych łodygach. Zimą w ziemiance nawet woda zamarzała. Na szczęście Diaczyńscy przywieźli z Ukrainy pierzynę, pod którą w zimne kazachskie noce spała cała rodzina.

Interesujące jest też, jak dochowała się wśród tamtejszych Polaków, mimo prześladowań, wiara katolicka. W Kazachstanie nie było kościołów ani tradycji katolickiej, a także duchownych, których uwięziono i zesłano na Sybir już wcześniej. Państwo sowieckie deklarowało się jako państwo ateistyczne. I zwalczało wszystkie religie bez różnicy. Wiara katolicka – jak opisuje autor - zachowała się tylko dzięki matkom i babciom, które mimo zakazów władz nadal chrzciły swoje dzieci i wnuki z wody, po kryjomu uczyły zasad wiary, modlitw, pieśni religijnych, a także obchodzenia świąt katolickich. Jakiś czas, już w czasach postalinowskich, za Chruszczowa i Breżniewa, w okresie pewnej odwilży, dojeżdżał do mieszkańców Zielonego Gaju, tak się nazywała wioska, w której żył autor i jego rodzina, jakiś duchowny z Kokczetawy, rejonowego miasteczka, na zakonspirowane w prywatnych domach nabożeństwa i msze, przy okazji chrzcząc i bierzmując, przygotowując do pierwszej komunii oraz nauczając katechizmu. Szybko jednak dowiedziały się o tym miejscowe władze i księdza usunięto z miasta i skazano na Sybir, gdzie potem w obozie odsiadywał wieloletni wyrok. Polacy byli prześladowani przez Sowietów nie tylko za swoją wiarę, ale i pochodzenie. Władza dobrze pamiętała nie tylko klęskę w bitwie warszawskiej w 1920 roku, ale także  buntowniczą naturę Polaków, przekorę oraz poczucie własnej godności, którzy nie dali się skusić, będąc jeszcze na Ukrainie, na obietnice zbudowania raju na ziemi. Woleli pracować na swoim niż w kolektywie pod nadzorem władz. Bo widzieli i poznali na własnej skórze, jak wygląda sowiecka ideologia w praktyce. Do cierpienia zaś przyzwyczaiło ich twarde życie we własnym gospodarstwie. Dlatego mimo wywieranej na nich presji i szykan nie poddali się. Konfrontacja z biedną, kapitalistyczną Polską, którą poznali i zapamiętali wcześniej po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, w porównaniu z tym, co zaoferowano im teraz w Związku Sowieckim, dawała jednoznaczny obraz nowej rzeczywistości. Przedtem, w carskiej Rosji, znosili niewolę narodową, a teraz niby w „lepszym ustroju”, głoszącym sprawiedliwość społeczną, pozbawiono ich wszystkiego: nie tylko własnej kultury, języka, ale wiary i religii, własności, a nawet prawa do obrony i do normalnej ludzkiej egzystencji. Wolność dla Sowietów nic nie znaczyła. Człowiek miał być maszyną do wykonywania poleceń władz.

Diaczyński opisuje w swojej książce także przemiany, jakie się dokonywały w Związku Sowieckim po wojnie. Do czasu śmierci Stalina w sferze ustrojowej, społeczno-politycznej i gospodarczej panował terror i twardy reżim, i nikt nie był pewny własnego życia. Dopiero w okresie Chruszczowa, a potem Breżniewa system zelżał i się nieco zliberalizował, przestały działać wszechwładne „trojki”, choć nie oznacza to, że było ludziom lekko.  Poprawiła się nieco organizacja pracy, technika uprawy, zaczęto uprawiać wzorem amerykańskim kukurydzę, która przynosiła większe plony. Poprawiały się warunki życiowe ludności i kołchoźników oraz zaopatrzenie. Pobudowano nowe szkoły i domy kultury oraz przedszkola i żłobki. Zezwolono kołchoźnikom na posiadanie własnych małych gospodarstw rolnych, głównie skierowanych na samo zaopatrzenie. Ale jak zawsze szwankowała szczególnie w kołchozach organizacja pracy i brak części zamiennych do maszyn rolniczych. Choć system polityczny zelżał i przestał być tak represyjny, i dokuczliwy, ale ideologicznie niewiele się zmienił. Nadal zwalczano religię, nie pozwalano na prywatną inicjatywę w sferze gospodarczej. Wszystko zmieniła dopiero wprowadzona przez Gorbaczowa pierestrojka i głasnost w drugiej połowie lat 80. Ale ani władze, ani społeczeństwo, ani gospodarka nie były przygotowane na tak gwałtowne zmiany. Ludzie przyzwyczajeni do wykonywania rozkazów i poleceń z góry, nie potrafili się odnaleźć w nowej sytuacji. Bo nagle dotychczasowy porządek został zmieniony. Ale ludzie ciągle czekali, aż ktoś za nich podejmie decyzję, a najlepiej, jak rozkaz przyjdzie z góry. Tak działał system sowiecki przez dziesiątki lat. Znakomicie pokazuje to Diaczyński na konkretnych przykładach z własnego podwórka. Niekiedy te doświadczenie są komiczne, szczególnie gdy zaczyna brakować wódki i trzeba ją kupować pokątnie albo po prostu pędząc bimber. Prawie w każdym domu na wsi znajdowała się mała bimbrownia. Na skutek głasnosti nawet profesorowie uczelni, na której studiował Diaczyński, zaczynają tracić głowę, gdy czytają w prasie rzeczy, które zupełnie nie pasują do tego, co dotychczas głosili z katedr. Przyzwyczajeni do wygłaszania ideologicznych sloganów, powoływania się na klasyków marksizmu-leninizmu zdają się dalej czekać na nowe wytyczne. Na początku po wielkim entuzjazmie i zachłyśnięciu się wolnością, niedługo potem przyszło wielkie rozczarowanie: następuje chaos gospodarczy, a w sklepach zaczyna brakować podstawowych artykułów i żywności. Zaczyna się też grabież państwowego majątku. Niestety, i tutaj zaczyna się klęska Gorbaczowowskiej pierestrojki.

W tym czasie Diaczyński już jako dziennikarz lokalnej prasy rosyjskojęzycznej w Kazachstanie na początku lat 90. angażuje się w organizowanie na tamtejszym terenie stowarzyszenia Polaków i stara się nawiązać kontakty z polską ambasadą, a później powstałym w Kazachstanie konsulatem, o który cały czas zabiegał wraz z innymi miejscowymi działaczami polonijnymi. To się udało, ale wsparcie dla tutejszych Polaków ze strony dyplomatów i Wspólnoty Polskiej oraz naszych parlamentarzystów okazało się niewspółmierne do oczekiwań. A co mówili kazachstańskim Polakom i co im obiecywali i co z tego zrealizowali, Diaczyński opowiada w książce z ironicznym uśmiechem. Jeśli ktoś pomagał tamtejszym Polakom, to najczęściej indywidualni ludzie, którzy zapraszali ich do Polski, do swoich domów, przysyłali książki do nauki języka polskiego, a nawet wielu przyjeżdżało uczyć za marną pensję kazachskiego nauczyciela i to w trudnych warunkach, bez podstawowych wygód, jakimi dysponowali w Polsce. W żadnym wypadku to podziękowanie za udzielone wsparcie nie dotyczy urzędników ambasady czy konsulatu oraz Wspólnoty Polskiej powołanej przez Sejm do niesienia pomocy i nawiązywania kontaktów. Jeśli Niemcy – wspomina z goryczą w książce Diaczyński - umożliwili prawie wszystkim swoim rodakom, i to z całymi rodzinami, na powrót do ojczyzny, zapewniając im mieszkania i pracę, to w Polsce były to indywidualne zaproszenia ze strony niektórych wójtów i burmistrzów, których nazwiska Diaczyński m.in. wymienia w swej książce. Na pytania: dlaczego nas na to nie stać, parlamentarzyści i dyplomaci oraz urzędnicy ministerialni grzecznie odpowiadali, bo jesteśmy jeszcze zbyt biednym krajem.

 W końcu udało się Diaczyńskiemu wraz z rodziną zamieszkać w Polsce dzięki właśnie takim pojedynczym ludziom, samorządowcom. Kiedy się już zadomowił, po blisko 10 latach, postanowił odbyć podróż sentymentalną do Kazachstanu, zresztą z niemałymi kłopotami, które w książce opisuje w szczegółach, by odwiedzić pozostałych tam jeszcze członków rodziny, przyjaciół i znajomych oraz skonfrontować obecną rzeczywistość Kazachstanu z jej niedawną przeszłością. Akurat Polska wtedy wstępowała już do Unii Europejskiej. Było więc co porównywać. Niestety, kiedy my posuwaliśmy się politycznie i gospodarczo szybko do przodu, tam na skutek rozpadu więzi kooperacyjnych, dezorganizacji, gospodarka, przeżywała ogromne kłopoty, a ludzie zamiast cieszyć się  ze swej wolności, z postępu technicznego i zwiększającego się poziomu życia, jak było na przykład u nas i w krajach dawnego KDL-u (krajów demokracji ludowej), nadal borykali się z kłopotami aprowizacyjnymi, ze znalezieniem pracy, wzrastającym nacjonalizmem. Zaczęła się nowa migracja ludności, już nie wymuszona przez władze, jak za czasów sowieckich, ale w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków bytowych. Już po pierestrojce umożliwiono ludziom na swobodne poruszanie się po terytorium Związku Sowieckiego. Udostępniono wszystkim paszporty. Potem, gdy powstała Wspólnota Niezależnych Narodów (WNP), wytyczono też formalne granice oraz zaprowadzono urzędy celne. Teraz, po kilkunastu latach, Anatol Diaczyński ogląda opuszczone domy, zrujnowane szkoły, przedszkola, domy kultury. Po Niemcach, którzy opuścili Kazachstan, wprowadzają się Kazachowie, ludzie o innej kulturze, którzy dom mają tylko do ozdoby, a żyją w zbudowanej obok jurcie. Stolica republiki zostaje przeniesiona do Astany, która jest oczkiem władz. Tam przeniesione zostają wszystkie instytucje i urzędy, a dochody z bogatego w ropę kraju są przeznaczane na wystrój nowej stolicy, na upiększanie budynków i ulic oraz budowę pomników. Niewiele z tego ma tamtejsza ludność. Sowiecką ideologię zamieniono w kazachski nacjonalizm. Nadal panuje wszechwładna korupcja. Przykładem tego może być celnik, który odwiedził podróżujących w pociągu Polaków i bez łapówki nie chciał przepuścić drobnego upominku, jaki wieźli do swych krewnych, żądając od nich na to dokumentacji, której nie posiadali. W końcu wystarczyło dać mu 10 dolarów. Warto dodać, że granicę Diaczyńscy przekraczają kilka razy i za każdym razem odwiedzają ich inni celnicy. Bo tory zbudowano jeszcze w czasach Związku Sowieckiego, kiedy granice istniały tylko formalnie. Ten smutny obraz towarzyszy Diaczyńskiemu do końca pobytu. Niestety. Jakkolwiek w Kazachstanie nie było wojny domowej, jak w sąsiednich krajach, to jednak trudno powiedzieć, że wolność przyniosła im szczęście i pokój – smutno wspomina autor.

Warto czytelnikom książki przypomnieć, że język polski był znany pisarzowi tylko z domu, z rodzinnych rozmów i opowiadań rodziców oraz babci Ewy. Poznał go dopiero lepiej, gdy przybył do Polski. I ten trud pisania w języku polskim warto też docenić. A językoznawcy – tak myślę - mogliby z powodzeniem zająć się szczególnym narzeczem polonii kazachskiej, w którym są wielkie wpływy języka rosyjskiego i ukraińskiego. Z punktu widzenia językowego jest to ciekawe zjawisko, warte zbadania i opisania. Tylko istnieje jedna obawa, że Polaków, którzy się nim jeszcze posługują, będzie szybko ubywać.

Mirosław Osowski

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Jan Stępień

 

Kilka refleksji o upadku kultury w nowej Polsce

 

W Polsce Ludowej powszechnie przyjęty był pogląd, w myśl którego byt określa  świadomość. Ale mimo że prymat przyznawano sferze ekonomicznej, to  zdawano sobie sprawę ze znaczenia  kultury i z jej wpływu na świadomość Polaków.

Przypomnę, że w Polsce Ludowej kultura charakteryzowała się bardzo wysokim poziomem rozwoju. Mieliśmy wspaniałych twórców kina, teatru, znakomitych malarzy i kompozytorów. Teatr Telewizji, należał do najlepszych w świecie. Teatr  Grotowskiego i Kantora, miał znaczenie światowe. W Polsce Ludowej  kwitło życie literackie. Istniały pisma literackie jak na przykład: „Literatura”, „Literatura na świecie”, „Kultura”, „Twórczość” (do dziś ukazująca się), czy „Życie Literackie”, „Nowe Książki”.

Pomagano osobom utalentowanym w debiutach literackich. Były wydawnictwa, które pełniły tę rolę, by wymienić przede wszystkim Młodzieżową Agencje Wydawniczą oraz Iskry. Instytut Wydawniczy PAX wydawał książki wielu autorom  polskim i publikował przekłady książek wielu wybitnych pisarzy z zagranicy. Można by rzec, że Polska żyła literaturą piękną. Promowano czytanie książek, organizując kiermasze książek, festiwale literackie, liczne spotkania  z pisarzami, poetami i dramaturgami. Organizowano je także w małych miasteczkach dokąd przyjeżdżali znani twórcy.

Przypomnę też wspaniałe kabarety literackie, które ze swej natury miały wpływ na szeroki krąg publiczności. Odznaczały się bardzo wysokim poziomem artystycznym. Wymienię tu na przykład kabaret „Starszych Panów”, kabaret „Dudek”, kabaret Olgi Lipińskiej, a także kabaret Laskowika i Smolenia.

Niestety, zmiany po 1989 roku doprowadziły do upadku sztuki i literatury pięknej. Tak zwana demokracja i tak zwana wolność „otworzyły szeroko drzwi” grafomanom i temu, co pospolite w sztuce oraz literaturze pięknej.

Dziś każdy może zostać pisarzem, poetą, utworzyć kabaret. Decydują o tym pieniądze i koneksje. Mierny pisarz dysponujący pieniędzmi może wydać swoją książkę, płacąc określonemu wydawnictwu. Niestety, sztuka i literatura stały się towarem, jak prawie wszystko w gospodarce neoliberalnej, w której żyjemy. W Polsce Ludowej było to niemożliwe, gdyż o wydaniu książki decydowała wartość merytoryczna, potwierdzana recenzjami wybitnych krytyków literackich. Dziś krytyka została zastąpiona przez naciski powiązań towarzyskich i grę interesów. Poziom obecnych kabaretów jest żenujący. Króluje muzyka disco-polo zaspokajająca najniższe gusty odbiorców. Publikowane tomiki poetyckie bywają pisane wadliwą polszczyzną. Upadek języka staje się wszechobecny.

Nowością w stosunku do Polski Ludowej – w związku z rozwojem cywilizacji – jest internet. W nim każdy może zamieszczać to, co napisze, niezależnie od wartości literackiej.

Dawno temu genialny Lem napisał, że w morzu grafomanii trudno jest znaleźć wartościowy tekst. Dodam od siebie, że obecnie mamy oceany grafomani, więc jeszcze trudniej jest znaleźć wartościowe utwory.

Po 1989 roku nastąpiła u nas powszechna prywatyzacja i ona  bardzo negatywnie wpłynęła na stan polskiej kultury. Nie ma na przykład  państwowych wydawnictw, które dbały o wysoki poziom publikacji.    

Wartością nadrzędną stał się zysk.  Rozwój duchowy społeczeństwa nie interesuje rządzących... Tym samym troska o kulturę stała się drugoplanowa w porównaniu ze światem interesów.

Nawet edukacja została podporządkowana prawom rynku. Określone badania naukowe są wyznaczane przez interesy koncernów. Zgodnie z teorią neoliberalizmu ekonomicznego państwo przestało pełnić funkcje opiekuńcze wobec obywateli,  a więc także wobec twórców kultury.

Upadek poziomu edukacji i kultury nowego pokolenia polskiej inteligencji jest zatrważający. Wśród rozmaitych czynników, które na to wpływają należy wskazać zgodę na czytanie w szkołach bryków zamiast dzieł literackich. Zagrożeniem szczególnym staje się sztuczna inteligencja. Piewcy cywilizacji zachwycają się możliwością na przykład pisania tekstów literackich przez sztuczną inteligencję. Nie zdają sobie sprawy, że twórczość artystyczna, literacka, a także naukowa jest rezultatem nie tylko racjonalnych przemyśleń, ale także wrażliwości, uczuciowości oraz intuicji człowieka, których pozbawiona jest sztuczna inteligencja.

Jan Stępień

 

 

 

Plakat

W 10-lecie Kwartalnika Literacko-Kulturalnego „LiryDram” z Marleną Zynger rozmawia Irena Tetlak

 

„LiryDram” i wystawa „Twarze współczesnych poetów polskich” – alternatywna forma poznawania współczesnej literatury i sztuki

 

Trzeba mieć wytrwałość i wiarę w siebie. Trzeba wierzyć, że człowiek jest do czegoś zdolny i osiągnąć to za wszelką cenę.

Maria Skłodowska–Curie

 

Irena Tetlak: – „Twarze współczesnych poetów polskich” to wystawa, która dzięki staraniom Redakcji „LiryDram”, a przede wszystkim Twoim osobiście, bo jesteś jej kuratorką, ma już kolejną odsłonę. Wystawa była wystawiana w Gorzowie Wielkopolskim, Bydgoszczy, w Domu Literatury w Warszawie oraz Suchedniowie. Obecnie jest prezentowana w Kielcach. Czy możesz opowiedzieć o tej wystawie? Kto jest autorem grafik i jaki to ma związek z „LiryDram” oraz propagowaniem literatury?

Marlena Zynger: – Pomysł wystawy narodził się dziesięć lat temu, wraz z ukazaniem się pierwszego numeru Kwartalnika Literacko-Kulturalnego „LiryDram”. Był to dla mnie i dla całej Redakcji czas wizji i przemyśleń. Zastanawialiśmy się nad graficznym i merytorycznym kształtem czasopisma, które  wchodziło na rynek w okresie trudnym dla tradycyjnego czytelnictwa, w warunkach powszechnie używanego internetu oraz unifikacji form przekazu, dominacji obrazu i mody na stosowanie wszelakich skrótów i uproszczeń. To właśnie wtedy podjęłam decyzję dotyczącą okładek pisma. Graficzne wizerunki twarzy poetów, wykonane w technice ilustracji komputerowej przez Roberta Manowskiego – artystę i rektora Wyższej Szkoły Artystycznej w Warszawie, miały stać się znakiem rozpoznawalnym, ściśle powiązanym z kwartalnikiem „LiryDram”. Jednocześnie miały stworzyć pomost pomiędzy światem obrazu i słowa, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom nowego pokolenia odbiorców, kształtowanego codziennie przez rozwój technologii i dynamicznie zmieniające się otoczenie.

Kształt i pomysł wystawy „Twarze współczesnych poetów polskich” rodził się równolegle z działaniami kwartalnikowymi. Kolejne grafiki, publikowane na okładkach pisma, drukowane były jednocześnie na płytach biodegradowalnych i płytach PCV o grubości 0,5 cm formatu 1 m x 1 m.

Do końca 2022 roku zebraliśmy 36 płyt z graficznymi portretami, co w konsekwencji umożliwiło pierwszą ich prezentację w formule: „Twarze współczesnych poetów polskich. Odsłona pierwsza”. W tej edycji wystawy można zobaczyć graficzne wizerunki następujących poetów: Julia Fiedorczuk, Małgorzata Lebda, Ewa Lipska, Adam Zagajewski, Marta Podgórnik, Adam Kaczanowski, Marek Wawrzkiewicz, Uta Przyboś, Beata Patrycja Klary-Stachowiak, Marcin Orliński, Dariusz Tomasz Lebioda, Krzysztof Boczkowski, Michał Zabłocki, Ewa Zelenay, Małgorzata Karolina Piekarska, Alicja Tanew, Alicja Patey-Grabowska, Aldona Borowicz, Marlena Zynger, Adriana Jarosz, Stanisław Nyczaj, Aleksander Nawrocki, Kalina Izabela Zioła, Bohdan Wrocławski, Ares Chadzinikolau, Kazimierz Burnat, Magdalena Węgrzynowicz-Plichta, Marek Wołyński, Andrzej Tchórzewski, Małgorzata Skwarek–Gałęska, Elżbieta Musiał, Ryszard Krauze, Stefan Jurkowski, Jacek Jaszczyk, Zbigniew Milewski i Anna Czachorowska.

Pracom wystawowym towarzyszą gabloty z tomikami poezji prezentowanych autorów, nagranie audio z recytacją ich wierszy, jak również 230-stronicowy album formatu A4 zawierający grafiki twarzy oraz rozmowy z poetami publikowane wcześniej na łamach kwartalnika.

– „LiryDram” to już znana marka w przestrzeni literackiej i kulturalnej nie tylko Warszawy, ale także Polski. Jak to się zaczęło? Skąd pojawił się u Ciebie pomysł wydawania takiego pisma?

– Masz rację. „LiryDram” to już rozpoznawalna w świecie literackim marka. Od 2013 roku pracowałam nad tym, żeby czasopismo miało swój jedyny i niepowtarzalny charakter. Od początku istnienia wyróżnia się nie tylko szatą graficzną – co zawdzięczam utalentowanej Annie Skowrońskiej, ale też interdyscyplinarnością prezentowanych treści. Głównym obszarem zainteresowań pisma jest literatura, przede wszystkim poezja. Jednak pojawiają się też inne tematy, oscylujące wokół spraw literackich, mogące potencjalnie zainspirować piszących, tj. malarstwo, rysunek, sztuki wizualne i konceptualne, zabytki, festiwali, wystaw, koncertów. Pojawiają się też relacje z podróży  czy też tematy filozoficzne i społeczne. Na przestrzeni dziesięciu lat zmieniła się jedynie objętość kwartalnika. Z początkowo 90 stron doszliśmy do 186.

Sam pomysł na pismo powstał dużo wcześniej, jeszcze przed 2010 rokiem, i dojrzewał czekając na właściwy moment. Nadszedł niespodziewanie. Pod koniec 2012 roku nieżyjący już Aleksander Nawrocki – redaktor naczelny „Poezji dzisiaj” ogłosił wśród młodych poetów z ZLP konkurs na nowe pismo literackie, które początkowo miałoby się ukazywać jako załącznik do „Poezji dzisiaj”. Do konkursu zgłosili się: Juliusz Erazm Bolek z „Enigmą”, Miłosz Kamil Manasterski z pismem o nazwie „Wisła” i ja z pomysłem na „LiryDram”. Wybór padł na „LiryDram”. I tak trzynaście  pierwszych numerów było dodatkiem do „Poezji dzisiaj”. Od 2016 roku, czyli od 14. numeru włącznie, kwartalnik był już wydawany przeze mnie samodzielnie. Wówczas też powstało wydawnictwo Veridian, a  kwartalnik był dystrybuowany w całej Polsce przez sieć EMPiK.

– Kwartalnik jest obszerną pozycją wydawniczą, a cyklicznie opracowywane materiały w nim zamieszczane wymagają sporo zaangażowania od ich autorów. Jak udało Ci się pozyskać tak wiele wspaniałych osób do współpracy?

– „LiryDram” to pismo, które powstało na skutek moich wcześniejszych działań artystycznych oraz obcowania z ludźmi literatury, kultury i sztuki. Toteż nie jest mi trudno pozyskiwać dobrych autorów oraz osoby do współpracy.  Od wielu lat nie tylko sama piszę, głównie wiersze, ale też tworzę scenariusze do widowisk i spektakli poetycko-muzycznych, m.in. „Czas śpiewu kobiety. Odsłona pierwsza” (2008/2009), „Powiedz mi. Powiedz” (2012), „Zatrzymaj się” (2014). Współpracuję z aktorami, kompozytorami, malarzami, rysownikami i reżyserami. Z wieloma jestem zaprzyjaźniona. „LiryDram” jest naturalną konsekwencją tej aktywności. To kolejny etap artystycznej drogi. W kwartalniku próbuję zatrzymać na dłużej cenne chwile, rozmowy, spotkania i refleksje. Nie tylko moje, ale też innych poetów, pisarzy i artystów. W wywiadach, fotorelacjach, esejach. Publikuję twórczość ludzi, których znam lub dopiero poznaję, czytając i obserwując bacznie bliższe i dalsze otoczenie. Przyglądam się książkom, które otrzymują ważne nagrody, uczestniczę w wydarzeniach i festiwalach literackich („Warszawska Jesień Poezji”, „Góry Literatury”, „Festiwal Miłosza”, „Festiwal Stolica Języka Polskiego”, „Ciechanowska Jesień Poezji”, „Międzynarodowy Festiwal Poezji im. Andrzeja Bartyńskiego – Poeci bez granic”, „Międzynarodowy Listopad Poetycki”). Biorę udział w wystawach sztuki w kraju i za granicą itp. To wszystko pozwala mi na bieżące zbieranie wartościowych materiałów i pozyskiwanie ciekawych autorów. Ale „LiryDram” to nie tylko praca Redaktor Naczelnej, ale i pozostałych członków Redakcji. To trzynaście nietuzinkowych osób, które wspierają mnie swoją wiedzą i doświadczeniem. Są wśród nich poeci i pisarze tj. Zbigniew Milewski, Anna Czachorowska, Alicja Patey-Grabowska, Magdalena Węgrzynowicz-Plichta, Sylwia Kanicka, Anna Siwek i Szczęsny Wroński. Cieszę się , że od niedawna jesteś również członkiem naszego zespołu redakcyjnego. Jest  z nami tekściarka, wokalistka i kompozytorka – Hanka Wójciak. Malarka i kuratorka – Malwina de Bradé. Krytyk teatralny – Adam Karol Drozdowski. W końcu – były prorektor UJ ds. badań profesor Stanisław Hodorowicz. Są też rysownicy wspierający „LiryDram”, tj. Andrzej Czyczyło, Matylda Damięcka i Antero Guerra oraz wymieniony już wcześniej przy okazji tematu wystawy „Twarze współczesnych poetów polskich”, autor grafik okładkowych Robert Manowski. 

– „LiryDram” to również przestrzeń dla popularyzowania współczesnej literatury, głównie poezji. Odkrywanie talentów, prezentowanie debiutów oraz sylwetek i twórczości znanych i uznanych autorów – to rola niebagatelna, wręcz misyjna. Jak to możliwe, że co kwartał czytelnicy otrzymują tak bogaty materiał? Możesz coś więcej powiedzieć o pracy zespołu redakcyjnego? Czy każdy może nadesłać swój materiał do publikacji?

– Oczywiście jak już wcześnie powiedziałam „LiryDram” to forum dla ludzi literatury, kultury i sztuki. Każdy piszący ,w tym debiutujący autor, może przesłać swoje propozycje  tekstów (poezja, proza) do publikacji , na adres mailowy Wydawnictwa Veridian (Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.). Należy wiedzieć, że nadesłane utwory poddawane są krytyce literackiej, a wybór nadesłanych materiałów i ostateczna decyzja dotycząca publikacji należy do Kolegium Redakcyjnego. 

Kwartalnik ukazuje się w wydaniu elektronicznym i jest publikowany w internecie w bardzo przyjaznej dla czytelników formie oraz w tradycyjnym papierowym wydaniu i jest dystrybuowany w sieci EMPiK.

– Znamy się już  ponad dekadę, jesteś szalenie pracowitą i zajętą osobą. Przecież sama jesteś poetką, masz liczne obowiązki z racji bycia aktywną zawodowo oraz zaangażowaną społecznie osobą. Od marca tego roku zostałaś wybrana do Zarządu Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich. Nie jest tajemnicą, że jesteś również mamą dwojga studiujących jeszcze dzieci. Jak to wszystko godzisz? Jak znajdujesz czas? Co jest Twoją siłą napędową?

– Moją siłą napędową są wartościowi ludzie, marzenia i potrzeba samorealizacji na wielu gruntach. I czuję, że w jakimś stopniu spełniam się jako kobieta, matka, poetka i redaktor naczelna. Założyłam sobie program maksimum. Ale nie jest to łatwe. Ciężko jest wyżyć z literatury, tym bardziej nie ma o tym mowy w przypadku wydawania pisma literackiego. Pomimo dofinansowania LiryDram przez MKiDN (co roku występuję z wnioskiem o dotację i rozliczam projekt), większość środków na ten cel muszę zgromadzić pracując w innej branży. Zawodowo zajmuję się na co dzień konserwacją i odnową zabytków, co z kolei zabiera dużo czasu i pochłania mnóstwo energii. Brakuje chwil na twórczość własną. Ale nie poddaję się. Chociaż czasami jest mi bardzo ciężko, czasem dramatycznie. Wtedy grzmią mi w głowie słowa Alberta Camusa: „Dopiero w samym środku zimy przekonałem się, że noszę w sobie niepokonane lato”. Upór i dyscyplinę pracy odziedziczyłam po moim ukochanym, wspaniałym, nieżyjącym już niestety ojcu – Waldemarze Marczewskim. Zatem, jak dotąd, udaje mi się wszystko godzić, jednak czasami kosztem własnego zdrowia (co odczuwam ostatnio). Wychowałam dwójkę dzieci. Mój syn Cezary ma już 28 lat, pracuje i w tym roku zaczyna kolejne studia, tym razem na Filologii Norweskiej. 25-letnia córka Kamila skończyła trzy lata Kulturoznawstwa na UW, a obecnie studiuje na Akademii Teatralnej we Wrocławiu. Jestem z nich dumna i mamy wspaniałe relacje. Wyrośli na ciepłych, dobrych, mądrych i empatycznych ludzi. Wspieramy się zawsze, gdy zachodzi taka potrzeba. 

Od marca bieżącego roku zostałam wybrana do Zarządu OW ZLP. To nowe wyzwanie. Bardzo cieszy mnie zaufanie jakim zostałam obdarzona przez członków Związku. Zyskałam przez to nową możliwość dzielenia się swoim doświadczeniem, pomysłami i energią, które mam nadzieję będą sukcesywnie wykorzystywane w kreowaniu dobrych rozwiązań. Jestem członkiem ZLP już wiele lat i wielokrotnie realizowałam  różne przedsięwzięcia na rzecz środowiska literackiego. Obecnie też nie zależy mi na zaszczytach a na działaniu , które może wpłynąć na propagowanie literatury, na rozwój młodych twórców oraz czytelnictwa.

– Jakie są Twoje inne pasje? Co sprawia Ci prawdziwą radość i pozwala odetchnąć od nadmiaru codziennych obowiązków?

– Ogromną przyjemność sprawiają mi dalekie podróże. Fascynuje mnie odmienność kulturowa, ciekawią inni ludzie, ich tradycje i zwyczaje. Lubię odkrywać nowe miejsca, poznawać ich historię, genius loci. Podróże są w stanie mocno doładować życiowe baterie. Pomagają w uzyskaniu właściwego dystansu do wielu spraw. Zdecydowanie poprawiają nastrój. Raz w roku – zimą – robię sobie dłuższą przerwę w pracy i uciekam w inną rzeczywistość, która mnie uskrzydla i inspiruje. Na początku tego roku odwiedziłam wietnamską wyspę Phu Quoc. Naładowałam się energetycznie. I do dziś czerpię z tego...

– Jakie są plany dotyczące przyszłości „LiryDram”?

– Chciałabym utrzymać „LiryDram” jak najdłużej. Dotrwać do 100. numeru. Nie zawieźć czytelników. Dać im alternatywę. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby to urzeczywistnić. Reszta nie zależy już ode mnie. Czas pokaże. Stanisław Lem mawiał „Bądź dobrej myśli, bo po co być złej”. Trzymaj kciuki Irenko!

– Marleno, może na zakończenie rozmowy powiesz nam, kiedy ukaże się Twoja kolejna książka poetycka?

– Moja nowa książka poetycka (tematu nie zdradzę, żeby nie zapeszać) powstaje od kilku lat. Walczę z ciągłym brakiem czasu. Mam nadzieję, że skończę ją do połowy przyszłego roku. Podsumuję tę kwestię cytując Owidiusza: „Moje nadzieje nie zawsze się spełniają, ale zawsze mam nadzieję”...

– Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę dalszych świetnych pomysłów, sukcesów i realizacji planów w kolejnych latach.

 Irena Tetlak

 

 

Plakat

Andrzej Dębkowski

 

Zmarł Lâm Quang Mỹ

 

25 lipca br. zmarł Lâm Quang Mỹ – polski poeta wietnamskiego pochodzenia, tłumacz literatury wietnamskiej na język polski i polskiej na język wietnamski.

Lâm Quang Mỹ (właściwie Nguyễn Đình Dũng) urodził się w Wietnamie w 1944 roku. Ukończył elektronikę na Politechnice Gdańskiej. Po powrocie do kraju, pracował w Centrum Badań Nauki i Technologii w Hanoi. Do Polski ponownie przyjechał w 1989 roku. Doktor nauk fizycznych (pracował w Instytucie Fizyki PAN i członek Związku Literatów Wietnamskich i Związku Literatów Polskich.

Wiersze pisał w języku ojczystym i polskim. Przekładał literaturę polską na język wietnamski. Publikował w Wietnamie m.in. wiersze C.K. Norwida, Z. Krasińskiego, Jana Pawła II, Cz. Miłosza, W. Szymborskiej, T. Różewicza oraz wielu polskich poetów współczesnych. Uczestniczył m.in. w: Warszawskich Jesieniach Poezji, Światowych Dniach Poezji UNESCO, Międzynarodowych Listopadach Poetyckich w Poznaniu, Krynickich Jesieniach Literackich, Międzynarodowych Jesieniach Literackich Podgórza, Produkcji teatralnej „I Miasto przemówiło” (And the City spoke) w Anglii, Polsce i Italii, Międzynarodowych Galicyjskich Jesieniach Literackich, Międzynarodowym Festiwalu Wiosny Poezji w Wilnie (Litwa), Międzynarodowych Literackich Sesjach w Rzeszowie, Międzynarodowych Festiwalach „Poeci bez Granic” w Polanicy, Międzynarodowych Poetyckich Spotkaniach w Czechach i innych.

Publikował w polskich pismach literackich: „Poezja dzisiaj”, „Literacka Polska”, „Iskra”, „Gazeta Kulturalna”, „Temat”, „Enigma”, „Złote myśli”, „Warsaw Tales"(New Europe Writers Ink), „Znad Wilii”, „Ślad”, „Autograf”, „Tygiel” oraz w innych czasopismach, gazetach, na stronach internetowych oraz w antologiach poetyckich polskich i zagranicznych.

Opublikował tomy poezji: „Echo – Tiếng vọng” (po wietnamsku i po polsku, Polska Oficyna Wydawnicza Warszawa 2004), „Đợi” (Oczekiwanie) (Wydawnictwo „Kultury i Informacji” w Hanoi 2004) i „Przemija życie... – Life pass on...” (poezja, po polsku i po angielsku, wydawnictwo Temat, Bydgoszcz 2010). Jego wiersze tłumaczone były na język czeski przez poetkę Verę Kopecką i wydane w tomiku „Zatoulana piseń” (Zabłąkana pieśń) w 2008. Tłumaczył na język polski (z Pawłem Kubiakiem) i wydał Antologię Poezji Wietnamskiej od XI w. do XIX w. (Wydawnictwo IBIS Warszawa 2010). Wydał tomik po wietnamsku i po angielsku:  „Chiều rơi trên sóng – Evening descends on waves” (Wydawnictwo ZLW w Hanoi 2012).

Laureat wielu literackich nagród, m.in. Światowych Dni Poezji UNESCO 2006, dwukrotnie otrzymał „Wielki Laur” festiwalu Literacka Galicja (2009 oraz 2011). Otrzymał nagrodę im. Klemensa Janickiego za całokształt twórczości oraz ministerialny Medal za zasługi dla kultury polskiej (2013). Otrzymał honorowe obywatelstwo gminy Krasne (rodzinnych okolic Zygmunta Krasińskiego).

Fot. Andrzej Dębkowski

 

 

Plakat

Mirosław G. Majewski

 

Uczyć się od mistrzów, czyli jak Majewski z Majewskim

 

Co jakiś czas, zawsze po 23.00 dzwonię do Janusza Majewskiego, tak zwyczajnie pogadać sobie jak Majewski z Majewskim. „Majewski Majewskiemu”, z taką właśnie dedykacją otrzymałem książkę „Czarny Mercedes” od Pana Janusza.

Jak to się w ogóle zaczęło?

Kilkanaście lat wcześniej poznałem Wiktora Zborowskiego z którym umówiłem się na spotkanie w kawiarence Domu Muzyki I Tańca w Zabrzu, na którego to deskach Krystyna Janda wystawiała swoją „Boską” przy pełnej widowni rzecz jasna.

Gdy tylko wszedłem do kawiarenki zobaczyłem Wiktora samotnie siedzącego przy stoliku, pykającego sobie fajkę, gdy mnie zauważył, powstał, a ja z niedowierzaniem podnosiłem wzrok, jakbym obserwował Empire State Buillding w Nowym Jorku. Witając się z Wiktorem poczułem się przy swoich 176 centymetrach wzrostu niesamowicie niski. Szybko przeszliśmy na ty, pogadaliśmy trochę o polityce, trochę o teatrze, mój syn strzelił nam fotkę, po czym Wiktor musiał uciekać do garderoby. Spektakl się opóźnił jakieś 25 minut, ale zapewne ja nie byłem tego przyczyną. Spektakl był świetny, a oklaskom na stojąco nie było końca.

No i ruszyła zasada domina, namiary na Janusza Majewskiego dostałem właśnie od Wiktora Zborowskiego, który uprzedził pana Janusza, że zadzwoni do niego facet z prośbą o wywiad. I to facet zupełnie nieznany, a jego jedynym atrybutem jest to, że nosi nazwisko... Majewski. I to, ku mojej niezmiernej radości zupełnie wystarczyło. Pierwszy wywiad, którego mi udzielił był, co bardzo sobie cenię, dla „Gazety Kulturalnej”, na której to łamach stawiałem swoje pierwsze kroki.

Mijały laty, pisałem tu i ówdzie, czasem udało mi się zgarnąć jakąś nagrodę w poetyckim konkursie, ku radości mojego mentora Leszka Żulińskiego. Doszło nawet do tego, że zostałem stałym współpracownikiem kwartalnika literackiego, miej więcej w tym samym czasie zachorowałem bardzo poważnie na raka (o czym sporo napisałem). W trakcie leczenie zadzwoniłem ponownie do Janusza Majewskiego z prośbą o kolejny wywiad. Pan Janusz wyraził zgodę, a nasze rozmowy zaczynały zamieniać się w pogaduchy, z jednej strony legendy polskiego kina z trzecioligowym pisarzem ocierającym się o śmierć, co spowodowało że Pan Janusz pocieszał mnie jak tylko mógł, i wręcz zachęcał mnie, aby dzwonić ot tak, aby sobie pogadać, aby podzielić się ze mną swoją witalnością, życiową energią, która we mnie się ledwie tliła. Pozwolę sobie przytoczyć słowa Pana Janusza (lekko je parafrazując, gdyż pamięć jest zawodna): Panie Mirku, nie ma sprawy! Będziemy rozmawiali, ile Pan chce. Od pierwszej rozmowy mam zaufanie do Pana, dlatego przystaję na to bez przymusu, w odróżnieniu od rozmaitych nudziarzy lub idiotek, którzy mnie wkurwiają. Więc bez obaw, zawsze po 23.00 jest OK, a gdyby coś kiedyś przeszkadzało, od razu powiem. Dobrej nocy!

Dlaczego o tym piszę, po pierwsze chcę wyraźnie to powiedzieć, że rozmowy z Panem Januszem miały na mnie uzdrawiający wpływ, były – nie bójmy się tego słowa – błogosławieństwem, a pod drugie po to, aby polecić najnowszą książkę Pana Janusza „Maleńka”, którą wydał mając 90 lat, co jest ewenementem. Dodam, że Janusz Majewski swoją pierwszą książkę opublikował w wieku 70 lat, czym pobił rekord należący do Andrzeja Kuśniewicza (którego twórczością swego czasu był tak zafascynowany, że przeniósł na ekran jego powieść „Lekcja martwego języka”). Wszystko to, co do tej pory napisałem, wskazuje na jedno, warto pisać/tworzyć bez względu na wiek i choroby, warto czytać, szlifować swój warsztat, zabiegać o energetyzujące relacje, jednym słowem uczyć się od mistrzów.

Mirosław G. Majewski