Nowości książkowe

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Amator is sexy

 

Ostatnio wiele się dzieje. Może zbyt wiele jak na nasze otumanione pogłowia. Zbyt szybko i zbyt chaotycznie. Jedno jest pewne. Żyjemy w nowym świecie. W nowym wieku i jakże nowej epoce. Świat jaki znaliśmy, skończył się.

 

Na wschodzie wojna. Wojna straszliwa, wojna okrutna, ale i wojenny kabaret, nieustający medialny show, w którym przystojni przedstawiciele społeczności Romów kradną czołgi, okupanci proszą okupowanych o benzynę (do tychże czołgów) tudzież okradają do suchej nitki sklepy spożywcze z produktów wszelakich, znaczy wszystkich, za wyjątkiem alkoholu (sic!!!), gdyż kradzież ta odbywa się w obecności oficera i jest pokłosiem logistycznej dekadencji milionowej armii na glinianych nogach. Kabaret w dawnym stylu. Wyrafinowany. Czołgi jadą przez drewniane mostki i toną w błotach pod nimi, ruski sołdat pyta Ukraińców: – którędy do Kijowa? Inny dzwoni z plądrowanego właśnie sklepu z elektroniką do rodziny z pytaniem: – po ile „chodzą” procesory? Przecież to nie wojna, to groteska, farsa, kabaret. Degrengolada tego strasznego oblicza Rosyjskiej potęgi militarnej, która okazuje się straszakiem nieco odpustowym. Z drugiej strony oblicze tej wojny mamy takie jak zwykle w wydaniu krasnej armii – gwałty, często zbiorowe, bezmyślna przemoc, kradzież do n-tej potęgi, karykatury żołnierzy, ale i wyjątkowe okrucieństwo podparte: głupotą, prymitywizmem, prostactwem i przemocą, finalnie niszczenie wszystkiego, co staje na drodze dla samego niszczenia. Absurd i dym. Spalona ziemia. Jałowość i bezradność w obliczu potworności.

Na zachodzie... bez zmian. Sankcje są również kabaretowe, skoro wciąż szerokim strumieniem (nieco bardziej dyskretnie) płyną sobie rosyjskie surowce, za które Pan i Władca kupuje sobie kolejne wybuchowe zabawki oraz święty spokój. Na naszych oczach rozgrywa się ten teatr z bombami atomowymi w tle, ale i z pomrukami chińskiego tygrysa zza węgła, z pomrukami zachodniej biedoty, że oni też chcą być klasą średnią i że mają gdzieś „wolność i demokrację” (tu przodują Francuzi, jeśli to są jeszcze Francuzi), a nad nimi stawiają swoje pełne brzusia i playstation z ligą mistrzów włącznie. Jeśli już dotykamy tematów kasą śmierdzących (czytaj nożna piłka i jej zachodni carowie z przepastnymi kieszeniami), to w tym roku zamiast renifera świątecznego będziemy mieli renifera katarskiego z futbolówką i wigilijnym finałem mistrzostw świata w kopanej, w jakże egzotycznym kraju, którego stać było na przepłacenie wszystkich i zakupienie jasełek w postaci masowej. Kolejna odsłona kabaretu zatem odbędzie się na... pustyni, gdzie za gigantyczny szmal postawiono niemal obok siebie wystarczającą liczbę stadionów, na których chyba zasiądą sami budujący, gdyż koszty przybycia i pobycia kogoś na przykład z Polski będą się kształtować gdzieś około 10 tysięcy dolarów za jeden mecz (lot, mecz i noclegi z wyżywieniem). Warto zabrać syna. Niech zobaczy wielki świat. Świat, który do reszty już zwariował.

Jednym słowem jest coraz głupiej. W zasadzie nie jest pewne czy to jest wszystko powód do śmiechu i szyderstwa, gdyż jeśli na sprawy spojrzeć rzetelnie to wszystkie bilanse się przecież zgadzają, konta puchną, zwłaszcza na Kajmanach i w innych Luksemburgach czy Lichtensteinach razem wziętych, wszyscy są zadowoleni, nawet Polacy, którzy też jadą na te mistrzostwa świata w charakterze drużyny do pobicia, pełnej orłów, jak zwykle, bo słabo zmotywowana zbieranina europejskich zapchajdziur zanim zechce powalczyć już zainkasuje 0:3 i będzie jak zwykle odrabiać... mądrości po szkodzie.

Taki już nasz charakter narodowy. Efektowne spięcie notujemy zawsze w oku cyklonu i wtedy bij zabij, kto przeciwko nam – ten przegrywa, wysadzamy się jak Pan Michał w Kamieńcu – nie będzie wróg pluł nam w twarz. Na co dzień gęby mamy pełne: mądrości i frazesów, pouczeń i mruczeń, czy może pomruków niechęci do wskazujących fakty i niuanse – my przecież wiemy lepiej. My, bohaterowie przez wielkie „Ch” z podporą wielkiego „K” i tym podobnych zabełtanych prawideł nieśmiertelności sarmackiego ducha i tegoż języka uproszczonego do kilkunastu odmian słówka „pie––––ić” z przyimkiem i przedimkiem i zaimkiem, zarówno biernym jak i czynnym, coraz częściej bez namysłu, jak już opisał niegdyś mistrz Wańkowicz w „Zupie na gwoździu”. Skoro doszliśmy do literatury.

To na koniec kilka słów o poezji. My, Polacy, kochamy wiersze. Wiersz to u nas oręż i tradycja. Kiedy nieco wypijemy, czyli przy każdej pełniejszej okazji wyostrza nam się owa metaforyka wypowiedzi, ba – i metaforyka myślenia. Rymujemy przekleństwa i barokowo brzmiące frazy pełne empatii i miłości do bliźnich, tudzież i samych siebie. Prowokujemy kogo popadnie, gdyż rodzina to jest siła. Zwykle nazbyt późno reflektujemy ego na kierunki rozważań i kierunki pytań. Odpowiedzi są wiekopomne, z reguły mętne i niemal nieskończone, że i sam diabeł nie może się połapać i czmycha, gdzie pieprz i Murzyn rosną od lat już wielu. My, Polacy, my kochamy życie, ale zwykle w stanie, w stanie wskazującym na spożycie, śpiewał właściwie i wnikliwie przed laty pewien zespół, którego wokalista już nie żyje. Prawdziwi artyści bowiem albo przymierają głodem, albo umierają. Tak już u nas być musi. Artysta – synonim przygłupa i żebrzącego obdartusa, zbędny społecznie mąciciel i lekkoduch, być może i mądry, ale jak sobie pościelił, tak niechaj i się wyśpi na tych swoich bredniach nikomu niepotrzebnych, a już absolutnie bezwartościowych i wymiernie nieważnych w świecie pełnym pięknych kobiet i markowych aut, w świecie nieruchomości i dorobkiewiczostwa podniesionego do rangi elitotwórczej.

A przecież poezja jest piękna. Piękną jest choć zbędną. Dziewka urodziwa, acz mało ponętna, ba, nawet jakaś taka, zbyt trudna. Jak ma być łatwą i przystępną, skoro jej mędrcy z uczelnianych katedr piszą o niej tak: (czy przypadkiem Jej nie obrażają?)

 

(...)  „Poezja [...] jest sztuką językowej ewokacji”, a więc „wraz z zanikiem sprawności ewokatywnych języka ginie to, co nazywamy poezją”. Idźmy dalej, nie tylko klasyczna progresja stylu, motywów bądź rozwiązań – również „sam proces ustawicznej transgresji podlega ewokacji: uobecnieniu”. Funkcja ewokatywna w tej perspektywie nie jest tylko znaczeniem desygnatów, ale... znaczeniem ich znaczenia. Tzw. funkcja ewokatywna to, inaczej sprawę ujmując, samo serce „wielkiej całości” – poetyckiej sytuacji komunikacyjnej – a w swoich najlepszych tekstach (...)  mr X... robi sobie dobrze, ale rozumie to tylko on sam, albo ona sama...

 

Piszą to sami sobie i a muzom. Nikt tego nie czytuje oprócz nich samych. Tak tak, to ja, ten w lustrze to niestety, ja, ten sam... I niesie się echo wśród gór i dolin polskiej krainy co jest, a co nie jest poezją, kto pisze nie błądzi. Błądzi tylko błazen, z tą swoją śmieszną czerwoną czapeczką. Błazen – najmądrzejszy wśród mniej mądrych. A poezja? A Poezja, niech nam lekką będzie...

Andrzej Walter

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

NOWY NUMER KWARTALNIKA „ETHOS”

 

OD REDAKCJI  

Alienacja języka?

 

Próby zrozumienia, czym jest język i w jaki sposób ludzie wykorzystują jego potencjał, żeby się między sobą porozumiewać, sięgają początków my­śli filozoficznej.1 Można zaryzykować stwierdzenie, że równie długą historię ma jedynie namysł nad istotą logiki, której zasady są także wpisane w język. Fakt, że język umożliwia komunikację, okazuje się dla myślicieli intrygujący, wręcz fascynujący, bez względu na epokę historyczną, a samo przekonanie, iż rzeczywiście stanowi on narzędzie porozumienia, jest tak silne, że nawet w przypadkach, gdy porozumienie okazuje się złudne, wolimy mówić o złym użyciu języka i odpowiedzialnością za komunikacyjne fiasko obarczać którąś ze stron (bądź też obwiniać je wszystkie), niż kwestionować samo założenie, że komunikacja językowa jest możliwa.

(...)

Tom „Ethosu”, który oddajemy do rąk czytelnika, zawiera artykuły prezen­tujące różnorakie wglądy w obecny stan szeroko pojmowanego języka kultury współczesnej: autorzy badają funkcjonowanie języka w tak różnych jej dziedzi­nach, jak teologia, literatura, sztuka, teatr czy kino, i przywołują najistotniejsze dziś dotyczące go rozważania filozoficzne. Zebrane przez nas teksty ujawniają przede wszystkim prawdziwościowy komponent języka, jego związek z rzeczy­wistością, którą opisuje, i jego wysiłek nazwania tej rzeczywistości w sposób jednoznaczny, a zarazem dostarczający o niej nowej wiedzy.

Dorota Chabrajska

_____________________________

1 Zob. Companios to Ancient Thought 3: Language, re. S. Everson, Cambridge University Press, Cambrigde 1994.

 

 

Plakat

Andrzej Dębkowski

 

Odszedł poeta niestrudzony

 

1 kwietnia br. zmarł Stanisław Nyczaj, poeta, krytyk literacki, prezes kieleckiego oddziału Związku Literatów Polskich. Niestrudzony promotor twórczości świętokrzyskich literatów. Niektórzy nazywali go „ojcem chrzestnym” świętokrzyskich poetów i prozaików i pewnie coś w tym jest...

Staszka Nyczaja poznałem na początku lat 90.  W Warszawie. W Domu Literatury. Podczas Warszawskiej Jesieni Poezji. To był czas rodzącej się nowej Polski po latach realnego socjalizmu. Takie zauroczenie się nową rzeczywistością, bez cenzury, bez patrzenia pisarzom na ręce, a raczej na pióra i długopisy, bo na pewno wtedy nie na klawiatury komputerów... Przyciągnęły mnie do niego jego opowieści. A lubił gawędzić – głównie o literaturze, o niekończących się pomysłach na książki, działania okołoliterackie, no i oczywiście o jego dramatycznych losach w czasie wojny, gdy był operowany na kataraktę,  a dookoła słychać było wybuchy bomb. Te wszystkie wojenne przeżycia wielokrotnie opisywał w swoich wierszach.

Sasiu Nyczaj pochodził z Kresów, gdzie urodził się w 1943 roku w Nowicy. Po wojnie los rzucił go na ziemie odzyskanie, na Opolszczyznę. W Opolu skończył filologię polską w Wyższej Szkole Pedagogicznej im. Powstańców Śląskich (obecnie Uniwersytet Opolski). W tamtym czasie brał czynny udział w życiu kulturalnym miasta. Debiutował w 1964 roku w piśmie studenckim „Nasze Sprawy”. Jego teksty ukazywały się również w miesięczniku „Opole” i „Kwartalniku Nauczyciela Opolskiego”. Można powiedzieć, że już wtedy przewodził ówczesnemu środowisku młodych literatów – był przewodniczącym Opolskiego Ośrodka Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy, wiceprzewodniczącym Klubu Literackiego Związku Nauczycielstwa Polskiego oraz przewodniczącym Koła Młodych przy Opolskim Oddziale Związku Literatów Polskich.

Do Kielc przeniósł się w 1972 roku i jako niespokojny od razu duch rzucił się w wir świętokrzyskiej kultury. To głównie on przyczynił się do powstania Kieleckiego Oddziału Związku Literatów Polskich, któremu szefował nieprzerwanie od 1996 roku.

Był człowiekiem pragnącym tworzyć platformy dyskusji kulturalnych, starał się utrzymywać równowagę literackich charakterów – tak bardzo różniących się wrażliwością i trudnym indywidualizmem. Zawsze starał się godzić, a nie dzielić, bo doskonale wiedział, że ludzie sztuki, kultury, nie są łatwi we społecznym współżyciu. Powtarzał mi to wielokrotnie, kiedy dzwonił do mnie z propozycjami druku swoich materiałów w „Gazecie Kulturalnej”, bądź kiedy prosił mnie o materiały do jego „Kwartalnika Świętokrzyskiego”.

Jego niebywała żywotność powodowała, że nie dawał wytchnienia sobie i innym. Organizował problemowe sesje literackie, plenery literacko-plastycznych, spotkania w ramach Świętokrzyskiej Wiosny Literackiej czy ogólnopolskie seminaria z udziałem pisarzy niewidomych i niedowidzących. Sam wielokrotnie uczestniczyłem w literackich spotkaniach czy to w Ciekotach czy Zagnańsku.

Przez całe swoje twórcze życie poszukiwał nowych form literackich. Aż w końcu chyba odnalazł – połączył poezję z ekologią. Można śmiało powiedzieć, że był prekursorem ekopoezji. Sam przyznał mi się kiedyś, że chyba coś w tym musi być, bo skoro tylu ludzi mówi mi, o tej mojej ekopoezji, to staje się to dla mnie szalenie zobowiązujące, więc będę się tego trzymał...

Myślę, że miałem dużo szczęście, że los złączył nas na literackiej drodze, nie tylko wtedy, kiedy w hotelowych pokojach Poznania, Warszawy czy Polanicy Zdroju gawędzilismy przy czeremchówce i żołądkowej gorzkiej, kiedy wielokrotnie szukaliśmy domów kultury czy bibliotek, wspólnie udając się na liczne spotkania autorskie, ale przede wszystkim za te wszystkie rozmowy, jakże sympatyczne, mądre i pouczające...

Ostatni raz widziałem Stasia w 2020 roku podczas uroczystości w auli Domu Literatury w Warszawie, kiedy odbierał Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, a ja kilka chwil wcześniej w Stawisku Nagrodę im. Jarosława Iwaszkiewicza. Był wtedy – jak zwykle – ze swoją żoną Irenką, niezwykle żywotny, głodny rozmów. Powiedział wtedy, że to odznaczenie jest dla niego niezwykle ważne, bo to docenienie mojej dotychczasowej działalności twórczej i społecznej, animatora. Jest to też zachęta do tego, by działać dalej, robić więcej.

Rację ma Szczęsny Wroński – poeta, prozaik, aktor, reżyser i animator kultury, który powiedział, że choć zna wiele osób, to drugiej takiej pracowitej jak Stanisław Nyczaj nie spotkał. O takiej wielkiej żarliwości, oddaniu, wręcz miłości do literatury i ludzi piszących. To absolutnie niezwykła postać.

Wielka to strata i wielka szkoda, że nie będzie już nam dane razem zmieniać ten nasz współczesny, literacki świat...

Andrzej Dębkowski