Nowości książkowe

 

Plakat

 

 

Plakat

Andrzej Dębkowski   

 

Powrót do źródeł głosu i duszy

    

Nowa płyta Olgi Bończyk zatytułowana „Wracam” to niezwykle odważny i intymny projekt, w którym aktorka i wokalistka prezentuje się w zupełnie nowej odsłonie. Po latach obecności na scenie teatralnej, filmowej i estradowej Bończyk wraca do swoich muzycznych korzeni, sięgając po formę, która ukształtowała ją jako artystkę – śpiew a cappella. Album ma charakter wyjątkowy, bo nie znajdziemy tu żadnego instrumentarium. Wszystkie partie – od melodii głównej po harmoniczne tła i wokalne ornamenty – zostały nagrane wyłącznie przez Olgę Bończyk. Głos po głosie, fraza po frazie, ścieżka po ścieżce – to żmudna praca, wymagająca ogromnej cierpliwości i perfekcji. W efekcie powstała płyta, która brzmi jak spotkanie z zespołem wokalnym, a jednocześnie pozostaje osobistym świadectwem artystycznej drogi.

„Wracam” to nie tylko tytuł, ale i wyznanie. Olga Bończyk powraca do swoich początków, do czasów, gdy w latach 90. była częścią jednego z najważniejszych w Europie zespołów jazzowo-gospelowych – Spirituals Singers Band. To właśnie tam, pod okiem swojego mistrza i mentora Włodzimierza Szomańskiego, uczyła się dyscypliny muzycznej, wielogłosowych aranżacji i jazzowej swobody. To jemu dedykuje ten album, traktując go jako hołd, ale i jako symboliczny most między przeszłością a teraźniejszością.

Album otwiera utwór tytułowy „Wracam”, będący polską wersją słynnego „Diamonds Are a Girl’s Best Friend” Marilyn Monroe w tłumaczeniu Rafała Piechoty. To wybór niezwykle udany – swingująca, pełna lekkości piosenka staje się wizytówką całego projektu. Wielogłosowe aranżacje przypominają atmosferę kabaretu z lat 50., a jednocześnie ukazują jazzującą swobodę, z jakiej Bończyk słynie na koncertach.

W kolejnym nagraniu, „Mario, czy ty wiesz” autorstwa Kuby Badacha, artystka pokazuje bardziej intymne oblicze. Brak instrumentów obnaża siłę melodii i emocji, czyniąc tę pieśń niemal modlitwą. Subtelne harmonie, które sama stworzyła, przypominają brzmienie kwartetu smyczkowego – tyle że zbudowanego wyłącznie z głosów.

„Dwa serduszka, cztery oczy”, znane z interpretacji Anny Marii Jopek, w wykonaniu Olgi nabiera charakteru eksperymentu. Ludowa prostota melodii zostaje zestawiona z nowoczesnymi, czasem dysonansowymi harmoniami, które sprawiają, że utwór brzmi świeżo, a momentami wręcz awangardowo. To przykład, jak tradycja może być inspiracją do nowatorskich poszukiwań.

„Zawsze tam, gdzie ty” Lady Pank to bodaj największe zaskoczenie na płycie. Rockowy przebój, pozbawiony gitar i perkusji, staje się balladą o tęsknocie i lojalności. Bończyk spowalnia tempo, akcentując każde słowo. Słuchacz ma wrażenie, że tekst odsłania się w całkiem nowym świetle – nie jako rockowy hymn, ale jako intymne wyznanie.

W dalszej części albumu pojawiają się światowe standardy jazzowe. „Summertime” George’a Gershwina wykonane jest w duchu gospelowej polifonii, przypominając dokonania Spirituals Singers Band. „Autumn Leaves” staje się z kolei niezwykle lirycznym obrazem melancholii – wokalne harmonie brzmią niczym szeleszczące jesienne liście, a główny głos niesie w sobie ciepło i nostalgię.

W „My Funny Valentine” Olga pokazuje teatralny temperament. Jej interpretacja balansuje między szeptem a dramatycznym wybuchem, czyniąc z tej znanej piosenki prawdziwie osobistą opowieść. „Over the Rainbow” to natomiast przykład minimalizmu – rozpisane na sześć głosów marzenie brzmi niemal jak modlitwa o świat pełen nadziei.

Nie brakuje też utworów pełnych swingującej radości. „Georgia on My Mind” ma w sobie lekkość soulowego kołysania, zaś „Besame Mucho” w wersji a cappella okazuje się zmysłowym i odważnym eksperymentem. Bończyk udowadnia, że potrafi zbudować rytm i puls bez pomocy instrumentów, tworząc wrażenie pełnej orkiestry. W „Ain’t Misbehavin’” z kolei daje upust poczuciu humoru i improwizacyjnej swobodzie – tu słychać, że bawi się swoim głosem, wchodząc w dialog sama ze sobą.

Album zamyka utwór „Na końcu dnia” – jedyny w pełni autorski numer, w którym Olga zdaje się opowiadać o własnej drodze. To spokojna, refleksyjna ballada, w której wybrzmiewa wdzięczność, spokój i nadzieja. Domknięcie krążka w tak intymnym tonie sprawia, że całość nabiera charakteru osobistego wyznania.

„Wracam” to bez wątpienia najambitniejszy projekt w dotychczasowej karierze Olgi Bończyk. To płyta wymagająca od słuchacza skupienia, ale nagradzająca go bogactwem emocji. Nie znajdziemy tu widowiskowych aranżacji instrumentalnych, ale zamiast tego otrzymujemy czyste piękno ludzkiego głosu. Jest w tym nostalgiczny powrót do przeszłości, ale też świeżość i odwaga eksperymentu. Bończyk udowadnia, że wciąż ma w sobie pasję i gotowość do podejmowania artystycznych wyzwań, które balansują na granicy szaleństwa.

„Wracam” to album wyjątkowy na tle polskiej fonografii – nieczęsto zdarzają się tak konsekwentne projekty a cappella. To hołd dla tradycji, ale też dowód, że głos ludzki pozostaje najbardziej wszechstronnym i poruszającym instrumentem. Olga Bończyk stworzyła płytę piękną, wymagającą i odważną, a jednocześnie niezwykle osobistą. Płytę, w której naprawdę – wraca.

Andrzej Dębkowski 

 

 

Plakat

 

 

 

Plakat

 

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Andrzej Dębkowski   

 

Powroty Czerniawskiego 

    

Mój przyjaciel Tadeusz Czerniawski, znakomity pisarz i człowiek o niezwykłej wrażliwości, znów dał nam coś więcej niż książkę – dał nam świadectwo. Jego najnowsze wspomnienia pt. „Powroty” prowadzą nas w krainę, której już nie ma na mapie, ale która wciąż żyje w sercach tych, którzy musieli ją opuścić. To Wileńszczyzna, ziemia urodzaju i pamięci, ziemia dzieciństwa i młodości, ziemia, z której trzeba było odejść. Tadeusz pochodzi z okolic Twerecza – miejsca, które jak w soczewce skupia losy tysięcy Polaków z tamtych stron.

Czytając jego opowieści, odżywają we mnie refleksje o tamtym czasie, o pierwszej fali przesiedleń w latach 1944-1946 oraz później, o największej w polskich dziejach powojennej tułaczce. Z jednej strony to historia zapisana w podręcznikach – decyzje wielkich mocarstw w Teheranie, Jałcie, Poczdamie, polityczne układy, zimna kalkulacja geopolityki. Z drugiej – dramat pojedynczych ludzi, którzy z dnia na dzień musieli zostawić swoje domy, sady, ziemię i mogiły bliskich.

To właśnie w tych wspomnieniach, takich jak te pisane przez Tadeusza, kryje się prawdziwe oblicze tamtej historii. Bo przecież nie chodzi tylko o liczby – o miliony przesiedlonych, o transporty ciągnące się tygodniami, o wagony towarowe zamienione w prowizoryczne mieszkania. Chodzi o łzy matek, które żegnały progi, na których witały życie swoich dzieci. Chodzi o spojrzenia ojców, którzy ostatni raz zamykali drzwi rodzinnych domostw. Chodzi o ciszę cmentarzy, które trzeba było zostawić – bez nadziei, że kiedykolwiek uda się tam wrócić, zapalić świeczkę, dotknąć nagrobnej płyty.

Repatriacja – słowo brzmiące sucho i urzędowo. A przecież dla tych, którzy ją przeżyli, była to tragedia na miarę biblijnej wędrówki. Niby „dobrowolna”, a jednak wymuszona, podszyta strachem i presją, że kto zostanie, ten będzie obywatelem drugiej kategorii, podejrzanym w oczach nowej władzy. Ilu ludzi szło wtedy do pociągów ze ściśniętym sercem, spoglądając przez łzy na drzewa, pola, rzeki, które znało każde ich dziecko. Ilu obiecywało sobie – wrócimy, może kiedyś, może za rok, za dwa.

A potem była podróż. Tygodnie spędzone w bydlęcych wagonach, z garścią chleba, z workiem ziemniaków, z garnkiem, kołdrą i tym, co jeszcze udało się uratować. I było niebo nad torami, nocą rozświetlane gwiazdami, które już nie były tymi samymi, co nad Wilnem, nad Wołyniem, nad Polesiem. A jednak Polacy jechali, trzymali się razem, dzielili ostatnią kromkę i ostatnie słowo otuchy.

Dotarli na ziemie obce – „odzyskane”. Dolny Śląsk, Pomorze, Warmia, Mazury. Dla wielu były to krainy zimne i obce, w których brakowało korzeni, gdzie każdy kamień i dom przypominał jeszcze niemieckie życie. I trzeba było te ziemie oswoić – nazwać po polsku, zaorać na nowo, pobudować wspólnotę od zera. To właśnie wtedy rodziła się Polska, jaką dziś znamy – jednolita, odarta z wielokulturowości, która przez wieki była jej bogactwem, a zarazem silna dzięki temu, że ci przesiedleńcy potrafili przetrwać, stworzyć od nowa szkoły, parafie, rodziny, tradycje.

A jednak tęsknota nigdy nie minęła. W domach na Dolnym Śląsku czy Pomorzu przez dziesięciolecia opowiadano dzieciom i wnukom o Kresach, o Wileńszczyźnie, o poleskich bagnach, o wołyńskich sadach. Mówiono o niebieskich cerkwiach, o śpiewach nad Niemnem, o zapachu żytni i o brzozach, które szeptały jak nigdzie indziej. Dzieci słuchały i wiedziały, że gdzieś tam, daleko, istnieje kraina utracona – raj utracony.

Tadeusz swoją książką znów ożywia ten świat. To nie jest tylko powrót do własnego dzieciństwa, to także dar dla nas wszystkich. Bo dzięki takim świadectwom pamięć nie ginie. Bo czytając o jego młodzieńczych latach na Wileńszczyźnie, widzimy nie tylko historię jednej rodziny, ale losy całego narodu. A zarazem widzimy coś jeszcze – ogromną siłę, która pozwalała ludziom przetrwać i budować od nowa, mimo bólu i nostalgii.

Kiedy dziś myślę o Tadeuszu Czerniawskim i jego twórczości, przychodzi mi do głowy jedno – że jest on nie tylko pisarzem, ale strażnikiem pamięci. Strażnikiem, który ocala świat, którego już nie ma, i daje go następnym pokoleniom. Bo bez pamięci nie ma ciągłości, bez pamięci gubimy się w teraźniejszości.

Jego książki są jak pomniki – nie z kamienia, lecz ze słów, z obrazów, ze wspomnień. W tych pomnikach słychać śmiech dzieci biegających po kresowych łąkach, widać twarze matek szykujących chleb, czuć zapach ziemi, którą trzeba było zostawić. To wszystko ożywa, gdy sięga się po jego twórczość.

I dlatego, kiedy myślę o Kresach, myślę też o przyjaźni z Tadeuszem. Bo w jego historiach odbija się nie tylko jego własny los, ale i los milionów. A jednocześnie jest w nich coś osobistego, ciepłego, ludzkiego – coś, co sprawia, że historia przestaje być tylko datą i faktami, a staje się dotknięciem serca.

Kresy utracone – tak się mówi. Ale dzięki ludziom takim jak Tadeusz Czerniawski są one wciąż obecne. W słowach, w opowieściach, w pamięci. I może właśnie w tym tkwi siła literatury – że potrafi przywracać światy, które odeszły, a zarazem budować mosty do przyszłości.

Bo kto pamięta, ten żyje. A kto opowiada, ten sprawia, że inni też mogą żyć pamięcią.

Andrzej Dębkowski 

_________________

Tadeusz Czerniawski, Powroty. Redakcja, wstęp, zdjęcie, projekt okładki: Andrzej Dębkowski. Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski, Zelów 2025, s. 124. 

 

 

Plakat