Nowości książkowe

 

Plakat

 

 Andrzej Dębkowski

 

Trzy dekady z „Gazetą  Kulturalną” –

czyli o sztuce trwania  na przekór wszystkiemu

 

W grudniu 2004 roku, kiedy pisałem tekst z okazji wydania setnego numeru „Gazety Kulturalnej”, byłem pełen mieszanki ironii i ostrożnego optymizmu. Tamten jubileusz nie skłonił mnie do wygłaszania górnolotnych laudacji. Raczej pozwoliłem sobie na odrobinę przekory i żartu. Rozpocząłem  go słowami:

Jubileusz 100. numeru pisma jest pretekstem do wygłaszania różnych mów czy laudacji. Nie będę tego robił, bo przypuszczam, że nie spowoduje to zwiększenia nakładu pisma, na przykład do dziesięciu tysięcy egzemplarzy… Ze swej strony chciałbym z tej okazji podziękować wszystkim Czytelnikom „Gazety Kulturalnej” za ich wierność, że pomimo braku kolorowych wkładek z »wierszami« Pameli Anderson, w dalszym ciągu chcą nas czytać. Dyrekcji Domu Kultury za to, że daje na druk, wszystkim redaktorom, stałym współpracownikom i autorom publikującym swoje materiały dziękuję za to, że nigdy prosili o honoraria, których i tak by nie dostali, gdyż pismo od samego początku redagowane jest społecznie. Kochani, chciałbym Wam powiedzieć, że nie dostaniecie ich również przez kolejne sto numerów, a to z tego powodu, aby pieniądze nie przesłoniły Wam czystości umysłu przy pisaniu Waszych wspaniałych, na wysokim poziomie tekstów. A czego życzę sobie?... Sobie, życzę zdrowia i spokoju... bo wszystko inne mam... Czego i Wam życzę – przynajmniej na następne sto numerów”.

Pamiętam, jak pisałem te zdania z lekkim uśmiechem, nie przypuszczając, że faktycznie przyjdzie nam to wszystko sprawdzić w praktyce. Minęło bowiem 21 lat od tamtej chwili, a oto trzymacie w rękach numer 348., a Gazeta Kulturalna świętuje swoje TRZYDZIESTOLECIE.

Wciąż tu jesteśmy. I choć chciałbym napisać, że trzy dekady to czas triumfów i zwycięstw, prawda jest bardziej skomplikowana. To raczej czas mozolnego trwania, wygryzania sobie kawałka przestrzeni w rzeczywistości, która nie zawsze była przyjazna dla kultury. To historia pełna wzlotów i upadków, chwil nadziei i momentów zwątpienia, ale przede wszystkim historia ludzi – autorów, współpracowników, przyjaciół i Czytelników – którzy przez trzy dekady udowadniali, że słowo ma znaczenie.

A początki były w imię pasji, nie pieniędzy... Kiedy w 1996 roku ruszaliśmy z pierwszym numerem (wtedy jako jednodniówka z okazji Ogólnopolskich Konfrontacji Literackich w Zelowie), nie mieliśmy nic poza pasją i przekonaniem, że w naszym kraju potrzebne jest pismo, które będzie przestrzenią dla niezależnej myśli i sztuki. Nie było pieniędzy na porządną redakcję, na szeroką dystrybucję, na kolorowe wkładki i papier kredowy. Były za to stare prymitywne komputery (dzisiaj muzealne), zapach toneru w maszynie drukującej i entuzjazm ludzi, którzy wierzyli, że kultura to coś więcej niż przemijające mody.

Redakcja mieściła się (i mieści do dzisiaj) w pokoju instruktorskim w Domu Kultury, gdzie na biurku piętrzyły (i dalej piętrzą) sterty materiałów, książek i druków, a telefon stacjonarny (wtedy) co chwilę dzwonił z wiadomościami od autorów. Były dyskusje o tematach numerów, często przy herbacie i papierosach (choć dziś trudno się do tego przyznać).

Pierwsze numery powstawały w bólach – dosłownie i w przenośni. Pamiętam nerwowe wizyty w drukarni, gdzie każda zmarszczka na twarzy drukarza wydawała się zwiastować katastrofę. Pamiętam też entuzjazm pierwszych czytelników, którzy pisali listy, dzwonili, podchodzili na ulicy i mówili: „To się czyta, chociaż to nie są łatwe teksty!”. To wtedy zrozumiałem, że warto.

Przez te wszystkie lata przez pismo przewinęło się mnóstwo Przyjaciół, których już nie ma. Bo trzy dekady to również czas pożegnań. Z każdym kolejnym rokiem lista nazwisk, które muszę wymieniać w czasie przeszłym, stawała się coraz dłuższa: Jerzy Tomaszkiewicz (2001), Tomasz Agatowski (2004), Tadzio Kwiatkowski-Cugow (2008) – jego miejsce jako felietonista zajął Stefan Jurkowski, Tadzio Chróścielewski (2005), Henio Cyganik (2005) Wilk Przeczek (2006), Ania Kajtochowa (2011), Zbyszek Jerzyna (2010), Czarek Leżeński (2006), Nikos Chadzinikolau (2009), Jasiu Juszczyk (2011), Rysiu Rodzik (2012), Krzysiu Gąsiorowski (2012), Andrzej Waśkiewicz (2012), Adaś Szyper (2015), Jurek Górzański (2016), Rafał Orlewski (2020), Jasio Leończuk (2021), Leszek Żuliński (2022), Ernest Bryll (2024), Kazio Ivosse (2025)... Przecież to znane i uznane nazwiska polskiej literatury współczesnej. Każdy z nich był osobnym światem, niepowtarzalnym głosem na łamach Gazety Kulturalnej.

Zawsze powtarzam, że nasze pismo jest czymś więcej niż zbiorem artykułów – to także wspólnota ludzi, których połączyła miłość do słowa. Wspólnota, która z każdym odejściem staje się uboższa, ale też silniejsza pamięcią o tych, którzy tworzyli ją przed nami.

Nie da się ukryć: przez 30 lat istnienia Gazety Kulturalnej ani razu nie mogliśmy liczyć na prawdziwe wsparcie Państwa. W Polsce nigdy nie zbudowano systemu mecenatu kulturalnego, który pozwoliłby takim inicjatywom, jak nasza, funkcjonować bez nieustannego balansowania na granicy przetrwania. Prywatny mecenat? Byłby zbawieniem – ale i on wciąż raczkuje, a w Zelowie praktycznie niedostępny.

A mimo to przetrwaliśmy. Na przekór wszystkiemu. A przetrwaliśmy dzięki Dyrekcji Domu Kultury w Zelowie i władzom miasta – Oni rozumieli, że Gazeta Kulturalna, to rzecz unikatowa w skali kraju i jakże ważna dla kultury, nie tylko regionu...

Czy dziś jest trudniej?

Tak, dziś jest trudniej niż kiedykolwiek. Świat zmienił się nie do poznania. Internet sprawił, że każdy może być „wydawcą”, ale też sprawił, że wartościowe treści giną w zalewie taniej rozrywki i fake newsów. Papierowe czasopisma stały się anachronizmem – ale czy to oznacza, że powinniśmy się poddać? Nie. Bo wierzymy, że istnieje grono Czytelników, którzy wciąż cenią głębszą refleksję, piękno języka, sensowne rozmowy o kulturze. Dla nich warto robić to dalej. Warto dla tych kilku tysięcy odwiedzających naszą stronę każdego dnia.

Na pytanie, co dalej, odpowiem krótko: będziemy trwać. Tak jak przez ostatnie trzydzieści lat, tak i przez kolejne będziemy szukać autorów, którzy mają coś do powiedzenia. Będziemy drukować wiersze, eseje, recenzje i felietony, które nie schlebiają gustom, ale zmuszają do myślenia. Ale dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy Was – naszych Czytelników i Przyjaciół. Waszego wsparcia, zarówno duchowego, jak i materialnego. Bo tylko razem możemy zapewnić, że Gazeta Kulturalna będzie istnieć dalej. Trzydzieści lat temu nie mieliśmy pewności, czy dotrwamy do kolejnego numeru. Dziś mogę powiedzieć: było warto.

Dzisiaj „Gazeta Kulturalna” – choć w dalszym ciągu nie jest pismem atrakcyjnym edytorsko (oczywiście z powodów finansowych) – ma swoich stałych odbiorców, czekających z utęsknieniem na kolejne numery. Pełni więc ona swoją rolę, niezwykle pożytecznie. Z jej kolumn płynie nuta optymizmu pozwalająca zrozumieć uciekający czas, odnaleźć swoje miejsce we współczesnym świecie, lepiej poznawać przyszłość, nie zapominając o tym, co w sumie jest najważniejsze – pamięć o własnej przeszłość, o swoich korzeniach i tradycjach – o swoich ojcach i o swoich dziadach... Naród bez historii jest narodem martwym, kto o tym nie pamięta, nie będzie nigdy zapamiętany przez swoich następców...

Sobie życzę zdrowia i spokoju. Wszystko inne mam.

A Wam życzę tego samego – na następne... lat.

Andrzej Dębkowski

 

 

Plakat

Andrzej Walter 

 

Polskie elity są bezdennie głupie

 

Te słowa wypowiedział w wywiadzie dla Polsatu niejaki Łukasz Pawłowski szef Ogólnopolskiej Grupy Badawczej, jednym krótkim słowem – kolejnej z ostatnio nieco skompromitowanych sondażowni społecznych, których prognozy polityczne przecież jakże daleko rozmijały się z rzeczywistością. Dziennikarz prowadzący ów wywiad – Grzegorz Jankowski, aż zaniemówił na krótką chwilę, aby wrócić ekspansywnie do tej śmiałej tezy, ale bohater programu podtrzymywał ją bardzo wytrwale i dzielnie.

Czy to aż taka śmiała teza? Niestety nie. Właściwie wybrzmiewa to wszędzie jakby coraz częściej i w coraz różniejszych kontekstach. Polskie elity są bezdennie głupie. Dlaczego? To oczywiste pytanie pierwsze. Jednak warto po kolei zacząć od zdefiniowania choćby kim są owe elity w Polsce? Otóż w Polsce, jak to w Polsce, panuje zwyczaj powiedzenia: to nie my, to Oni. Odlegli i dalecy, mgliści i niezdefiniowani Oni, słowem nie my, a inni... są winni. Kto jest elitą? Oni. Jacy Oni? A to już sprawa... marynarki wojennej.

Trzeba zatem w końcu raz dobitnie powiedzieć, że tymi elitami są: wyższej rangi naukowcy, lekarze, prawnicy, wszelkie wymagające wielu szczebli edukacji wolne zawody czy ludzie posiadający jakąkolwiek władzę w społeczeństwie, począwszy od biskupa, a skończywszy na prezydencie miasta. Zatem to nie żadni Oni, tylko wy Panie i Panowie w każdej społeczności lokalnej tworzycie takie elity, z których później biorą się premierzy czy prezydenci albo choć ministrowie, z których wyrastają postacie wiodące w dyskursie społecznym, które trafiają na łamy gazet, mediów, przekazu. Wy tworzycie te elity, które powinny nieustannie czytać książki, zdobywać wiedzę, rozwijać się, aby sprostać oczekiwaniom i wyzwaniom. I stanie nagle przed kamerą jakiś człowieczek i powie: polskie elity są bezdennie głupie. Bo są. I teraz może powinniśmy przejść do rozdziału dlaczego.

Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka prosta. Zgłupienie elit to przecież wcale nie tylko polska specyfika. To powiedziałbym tendencja światowa, taki wyświechtany frazes jakim jest trend w postaci: zamiany kultury słowa na kulturę obrazka, komercjalizacja sztuki, wszelkiej maści egalitaryzm społeczny, deformacje demokracji dające równy głos każdemu czy bezustanne obniżanie wszelakich poziomów: począwszy od zachowań ludzkich na języku skończywszy. Cyfrowość świata i złudzenie anonimowości w sieci też dołożyło swoje cegiełki, a systemy edukacji wraz z jej poziomem w wymiarze mikro zbierają już dziś owoce owej degradacji.

Upadek naszego świata wiąże się też z dokonaną już rewolucją technologiczną wywracającą do góry nogami systemy spędzania czasu wolnego tudzież podaż rynkową tak zwanej oferty rozrywkowej, która przy zaniku czytelnictwa wkroczyła w fazę orgii wyboru wszelakiego: od wiszenia na ściankach, po eventy wszelakie przeróżnej maści i – jak zwykle – przeróżnego też poziomu. Zatem nie czytamy, mamy co robić i mamy z czego wybierać, aby spędzić wolny czas. Kuszą nas spa, zabytki, miejsca wyjątkowe, teatry, wystawy, pokazy i koncerty, kuszą nas wodzireje, restauracje, szlaki i czarodzieje wszelacy w kształcie i formie dotąd niespotykanej. Jak się temu oprzeć, aby nie zgłupieć? To doprawdy niemal niemożliwe.

Nadal jednak mamy wybór. Powiedzieliśmy chwilę temu, że ogromny. Tylko że jest to wybór niemal dramatyczny. Wybór wymagający. Wybór nieba i piekła. Czy iść na łatwiznę, czy też postawić sobie poprzeczkę wyżej? Czy iść na skróty, czy drogą bardziej zawiłą, ale i w efekcie przynoszącą więcej satysfakcji finalnej. Jednym słowem czy obejrzeć Jamesa Bonda czy męczącego Bergmana? Większość dziś wybiera Bonda i jest to większość tak ogromna, że musi pochłonąć i elity. Bo te elity są słabe, rachityczne, wątłe jak nowo narodzona roślina na pustkowiu coraz bardziej suchym i bezludnym. I znów warto się zapytać dlaczego? Tak wiele pytań i tak niewiele odpowiedzi.

Lubię pisać tak, abyście to Wy chcieli sami sobie udzielać takich odpowiedzi, sami sobie podążali za moim zadawaniem pytań, bo przecież po to czytamy, aby myśleć, a po to myślimy, aby się dowiedzieć, aby nazwać, aby rozpoznać... aby mieć poczucie wiedzy i dzięki temu jakiejś choćby namiastki pewności. Choć żadnej pewności nie ma, ale fakt, że nasze dzisiejsze elity są bezdennie głupie jest coraz bardziej dojmujący i rozpoznawalny. Nie wywołuję nikogo do tablicy, nie nazywam po imieniu, nie piszę i nie oskarżam konkretnie, nie o to mi chodzi i w tej materii w ogóle nie o to chodzi. Chodzi bowiem o to, że przegrywamy tym przyszłość i to jest smutek największy, że trwonimy co było, a jutro jawi się... niebezpieczne. Sami sobie to robimy. Nie Putin z Trumpem tylko my, sami sobie. Każdy powinien stanąć przed lustrem i sam siebie zapytać co ostatnio wybrał? Jaką książkę przeczytał? Jak i czego w przestrzeni społecznej poszukiwał? Kogo słuchał, co oglądał, gdzie poszedł?

Niewiele zmienimy jednak w świecie, w którym nadal młodzi ludzie naśladują tych, którzy właśnie odeszli i potrafią znów powiedzieć: – ja panu ręki nie podam. To ostatnio znów spotkało jednego z naszych przyjaciół poetów w pewnym warszawskim autobusie. Telekomunikacja miejska spełzła na niczym. Dzielimy się czy tego chcemy czy nie. Nie pogodzimy się jeśli będziemy a priori zakładać, że Kowalski czy Nowak to – i tu podstawcie sobie akceptowalny epitet.

Niewiele też zmienimy w świecie, w którym wychowujemy bez stawiania wymagań, w którym pozwala się na wiele nie zmuszając do niczego. W świecie, w którym dopuszcza się do deformowania rzeczywistości na skalę przemysłową, a w którym tę rzeczywistość okrada się z zasad, z wartości, z granic czy etyki. Ja wcale nie zmierzam ani upominać, ani moralizować, ani pouczać, choć zaraz usłyszę – zgred, dziaders, nudny do bólu kaznodzieja. A róbta co chceta...

Uderzyły mnie te słowa. Ta myśl. Polskie elity są bezdennie głupie. Rzucone w eter w było nie było mainstreamowych mediach, rzucone mimochodem, ale dobitnie, a co gorsza oddające ducha czasów i nastrój społeczny. Myśl karygodna, karkołomna i obrazoburcza, ale myśl i teza niestety prawdziwa. A co Wy o tym myślicie...?

Andrzej Walter

Fot. ©Andrzej Dębkowski

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat