Nowości książkowe

 

Plakat

 

 

 

Plakat

Andrzej Dębkowski 

 

Wymazywanie polskości 

 

Coraz częściej odnosi się wrażenie, że historia, pamięć i kulturowa ciągłość tego kraju przestały kogokolwiek obchodzić. Że polskość – ta rzeczywista, głęboka, zapisana w artefaktach, wspomnieniach, pamiątkach, twarzach ludzi, którzy przez stulecia tworzyli tkankę narodu – stała się czymś, czego można pozbyć się jednym podpisem, jednym odwołanym listem intencyjnym, jednym suchym komunikatem ministerstwa. Jeszcze gorzej: że władze państwa, które przez dziesięciolecia z powagą mówiły o „ochronie dziedzictwa”, „silnej tożsamości narodowej” i „szacunku dla własnej historii”, dziś są gotowe oddać to wszystko bez walki. Oddać bez żalu. Oddać wręcz z jakimś osobliwym poczuciem ulgi. Jakby polskość była ciężarem, którego najlepiej się pozbyć, zanim ktoś zacznie zadawać niewygodne pytania.

Najbardziej jaskrawym przykładem tej obojętności stała się tragifarsa związana z Muzeum Polskim w Rapperswilu – instytucją założoną w 1870 roku przez hrabiego Władysława Broel-Platera jako azyl dla polskich pamiątek i świadectw wtedy, gdy w kraju nie było państwa, a Polacy rozproszeni byli po świecie jak wygnańcy skazani na wieczną tułaczkę. Rapperswil przetrwał czasy zaborów, wojny, przesilenia XX wieku. Przetrwał, bo ktoś uznał, że polskość warta jest ocalenia. Że choćby cały świat runął w proch, pamięć o narodzie musi gdzieś przetrwać – w szufladach, albumach, listach, obrazach Chełmońskiego, Malczewskiego, Brandta; w medaliku z puklem włosów Kościuszki; w fotelu Henryka Sienkiewicza. Przetrwał także dlatego, że przez jego korytarze stąpały tysiące ludzi, dla których Polska była czymś więcej niż geograficzną etykietą.

A potem przyszła współczesność. I nagle, po 150 latach, coś pękło. Muzeum straciło siedzibę. Budynek, który miał być nowym domem instytucji – zabytkowy hotel Schwanen – nie stał się ani schronieniem, ani kontynuacją tradycji. Stał się restauracją. Restauracją finansowaną z polskich pieniędzy, stworzoną przez polską instytucję, w budynku kupionym przez polskiego podatnika, lecz praktycznie bez śladu polskości. Zbiory zamiast w godnie przygotowanych salach – tkwią w magazynach. Jak rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia. Jak fanty po wyprzedaży domu kultury, który zamknięto „z przyczyn technicznych”.

To nie jest zwykłe zaniedbanie. To symboliczny gest odcięcia się od własnych korzeni. W 2020 roku ogłoszono, że muzeum musi opuścić średniowieczny zamek. W 2022 roku podpisano list intencyjny gwarantujący nową siedzibę. A potem – w 2024 – ten sam dokument odwołano, tłumacząc się finansami i geopolityką. Jakby pamięć można było przeliczyć na złotówki za metr kwadratowy. Jakby polskość zależała od kursu franka. Jakby to wszystko było zbędnym balastem, którego nowoczesny kraj nie potrzebuje, bo ważniejsze są doraźne kalkulacje.

Trudno nie dostrzec w tym postępującego procesu – procesu wygaszania, redukowania, wypłukiwania treści, które przez pokolenia były spoiwem polskiej świadomości. Nie chodzi o to, że władze raz czy drugi podejmują decyzje kontrowersyjne. Chodzi o coś znacznie poważniejszego: o fundamentalną obojętność wobec tego, co dla narodu powinno być nienaruszalne. Zbiory w Rapperswilu nie są „kolekcją”, którą można przestawić, przenieść, schować. Są fragmentem polskiej duszy. A duszy nie zamyka się w magazynie, bo brakuje budżetu albo politycznego zapału.

Kiedy w 2024 roku minister Hanna Wróblewska anulowała ustalenia poprzedniego rządu, wywołało to reakcję Instytutu Pamięci Narodowej, który wezwał do odrodzenia muzeum i przypomniał, że jego likwidacja byłaby ciosem dla kultury polskiej. Głos rozsądku? Ostatnia próba uratowania sprawy? Apel w imię wspólnego dziedzictwa? Owszem. Ale jak często dzieje się w Polsce – głos rozsądku pozostał głosem w pustce. W maju 2025 roku Instytut Pileckiego – kierowany już przez nowe władze – otworzył w hotelu restaurację Cou-Cou. Nazwa nie mogła być bardziej adekwatna. Ktoś rzeczywiście wykukał polskość.

Rapperswilczycy się cieszą. Ich miasto zyskało nową restaurację i hotel, częściowo wyremontowane za polskie pieniądze. Logika działań polskich władz jest jednak niewytłumaczalna. Najpierw kupuje się nieruchomość za gigantyczne kwoty, tłumacząc to misją narodową, obowiązkiem wobec przeszłości i przyszłych pokoleń. Później, gdy przychodzi czas realizacji projektu, misja cichnie. Zostają tylko rachunki. Władza zmienia priorytety, bo „czasy są trudne”, „sytuacja geopolityczna wymagająca”, „budżet napięty”. Historia znika z pola widzenia, bo nie da się jej wpisać do tabeli excelowej. A najłatwiej zrezygnować z tego, czego nie widać od razu. Tylko że bez historii nie ma niczego. Zostaje pustka.

Dramat Rapperswilu nie jest jednostkowy. Jest elementem większego procesu – europejskiej kapitulacji przed logiką rynku, przed krótkoterminowym interesem, przed rachunkiem ekonomicznym, który coraz częściej wygrywa z kulturą, tradycją i pamięcią. Przykład Rzymu jest tego dobitnym dowodem. Antico Caffè Greco – kawiarnia, w której bywali Mickiewicz, Słowacki, Dickens, Hepburn, Loren; miejsce istniejące od 1760 roku – została zamknięta po sporze o czynsz. Właściciel podniósł opłatę sześciokrotnie, bo okolica pełna jest sklepów luksusowych marek. Historia przegrała z Diorami, Versace i logiką najmu. Gdy zamykano kawiarnię, wynoszono meble, portrety, rzeźby. Cenny świat pamięci został spakowany do skrzyń i wywieziony, żeby nie uległ zniszczeniu. Znowu magazyn. Znowu pustka w miejscu, które przez pokolenia było żywą tkanką miasta.

Dla Polaków to miejsce miało znaczenie szczególne – było przestrzenią, w której część naszej literackiej tradycji ucierała się z europejską kulturą. Ślady Mickiewicza, Norwida, Sienkiewicza – wszystko to zniknęło z mapy Rzymu, bo ktoś uznał, że czynsz jest ważniejszy niż 265 lat historii.

W obronie lokalu stawała również Ambasada RP we Włoszech, ale to nic nie dało. Szpital Izraelicki – bo jest teraz właścicielem – podkreśla, że dochody z wynajmu nieruchomości służą teraz czemuś innemu. Nie wiadomo jeszcze, czy placówka będzie jeszcze dodatkowo domagać się od byłych najemców wyrównania zaległego czynszu za lata sporu. Fakt ten pokazuje, jak Europa – nie tylko Polska – coraz częściej traktuje kulturę jak ciężar ekonomiczny, a nie fundament cywilizacji.

A przecież ta kawiarnia, podobnie jak Rapperswil, była symbolem tego, że kultura potrafi przetrwać nawet najcięższe czasy. I przetrwała – aż do momentu, gdy zabrakło woli jej ocalenia.

Odcinanie się od tradycji nie dzieje się z dnia na dzień. To proces długotrwałego osłabiania więzi. Najpierw pojawia się obojętność wobec miejsc pamięci. Potem – rezygnacja z ich utrzymywania. Później – decyzje administracyjne. A na końcu – cisza. Cisza, która zostaje tam, gdzie kiedyś było życie, śmiech, dźwięk maszyn drukarskich, rozmowy literatów, godziny spędzone na kartkowaniu ksiąg. I najgorsze, że urzędnicza logika przedstawiana jest jako „racjonalna”, „niezbędna”, „nowoczesna”. Tak jakby tożsamość była czymś, co można odłożyć na później.

Muzeum Polskie w Rapperswilu – najstarsze polskie muzeum poza granicami kraju – funkcjonowało 155 lat. Przetrwało zabory, wojny, kryzysy. Przetrwało, bo ludzie wierzyli, że jest potrzebne. A dziś ma przestać istnieć, bo władze wolały otworzyć restaurację? Czy naprawdę polski podatnik miał finansować przebudowę budynku po to, by powstał w nim lokal gastronomiczny, zamiast ośrodka kultury? Czy naprawdę polskość jest dzisiaj aż tak łatwo wymienialna na coś bardziej „praktycznego”?

W 1993 roku odwiedziłem Muzeum w Rapperswilu w Szwajcarii i poznałem jego ówczesnego dyrektora, profesora Morkowskiego. Podczas rozmowy wręczył mi pamiątkowy album muzeum, a ja przekazałem mu swój wiersz poświęcony temu miejscu. Profesor powiedział wówczas, że jestem pierwszym od stu lat polskim poetą, który napisał coś o Rapperswilu. Mój wiersz zawisł później na jednej ze ścian muzeum, oprawiony w piękną ramę – jako część opowieści o tych, którzy wierzyli, że polskość, nawet daleko od ojczyzny, zasługuje na pamięć. Dziś nie ma ściany, na której mógłby wisieć. Jest przestrzeń komercyjna, w której liczą się stoliki i obroty. W której pamięć jest kłopotem, bo zajmuje miejsce.

To nie jest tylko przegrana bitwa o jedno muzeum. To jest przegrana bitwa o pewien sposób myślenia. O świadomość, że naród bez historii jest tylko grupą ludzi zamieszkujących dane terytorium. Że kultura to nie luksus, który można sobie odpuścić, gdy rachunki rosną, ale fundament, bez którego cała struktura społeczna zaczyna się rozpadać. Zamykanie miejsc pamięci, przenoszenie zbiorów do magazynów, rezygnacja z obowiązku wobec przeszłości – to wszystko prowadzi nas ku społeczeństwu bez korzeni. A naród bez korzeni nie jest zdolny do niczego trwałego.

Najsmutniejsze jest to, że nasze władze nie tylko nie widzą problemu, ale wręcz przedstawiają go jako element normalności. Tłumaczą, że „takie są realia”, że „musimy podejmować trudne decyzje”, że „czasem trzeba coś poświęcić”. Tylko że naród, który godzi się poświęcić własną pamięć, zaczyna poświęcać również samego siebie. I nawet jeśli dziś to wydaje się jedynie symboliczną stratą, jutro stanie się katastrofą, której nie da się już odwrócić.

W Europie zamykane są kolejne miejsca, w których bicie kulturowego serca było kiedyś słyszalne na całe miasta. Rapperswil. Antico Caffè Greco. I wiele innych, mniej głośnych, ale równie istotnych zakątków kultury, które padają ofiarą komercjalizacji i obojętności. Nie jest to przypadek. To symptom. Symptom świata, w którym historia przestaje być nauczycielką życia, a staje się tylko balastem. W Polsce ten proces jest szczególnie bolesny, bo dotyka narodu, który przez stulecia walczył o własną pamięć, płacąc za nią krwią.

A dziś, gdy pamięć można ocalić bez ofiary, gdy wystarczy determinacja i odrobina woli – władze odwracają się plecami. Historia trafia do magazynu. Polskość czeka w kartonach. A na miejscu, gdzie miała być świątynia dziedzictwa, czynna jest restauracja o nazwie, która sama wydaje się gorzkim komentarzem: Cou-Cou. Jakby ktoś wołał: „Nikogo już to nie obchodzi!”.

I być może naprawdę nie obchodzi. Jeszcze. Bo o pamięć trzeba walczyć. A jeśli nie będziemy walczyć teraz – jutro nie będzie już o co.

Andrzej Dębkowski

Fot. https://pl.wikipedia.org/wiki/Muzeum_Polskie_w_Rapperswilu

 

 

Plakat

 Grażyna Słama-Ugorska

 

Zelów – jedna nazwa wiele miejsc 

 

To historia o tym jak jedna mała informacja, może doprowadzić do interesujących i niezwykłych odkryć. Od kilku lat zajmuję się genealogią mojej rodziny, a w między czasie, gdy już żadnych nowych informacji nie mogę znaleźć, także wyszukiwaniem ciekawostek na temat Zelowa w publikacjach i gazetach z XIX wieku i pierwszej połowy XX w. Jedna z takich ciekawostek sprawiła, że pomyślałam „Ale o co tu chodzi? Gdzie Zelów, a gdzie okręg lwowski?”.

Poszukując informacji o rodach szlacheckich, które mogą mieć związek z Zelowem, trafiłam na publikację „Herbarz Polski; Wiadomości historyczno-genealogiczne o rodach szlacheckich”, a w niej informacje o rodzie Czerniejewskich herbu Korczak z Czerniejewa, w ziemi lwowskiej. Otóż Benedykt, kasztelan halicki otrzymał od księcia Witolda dobra Liszków, Zelów, Przeorsk, Żórawce, Cielęż i Czerniejów, w okręgach: lwowskim, bełskim i żydaczowskim. I tu naszło mnie pytanie. Jaki związek ma nasz Zelów w ziemi sieradzkiej z rodem Czerniejewskich z ziemi lwowskiej? Na rozwikłanie tej zagadki musiałam długo poczekać, aż dotarłam do informacji z 1495 roku o wsi Zelów (już nieistniejącej), niedaleko obecnej miejscowości Tuczna w woj. lubelskim. A to niejedyna, równie intrygująca ciekawostka.

Co byście pomyśleli czytając notatkę prasową z 1848 roku, że Cesarz przebywa w Zelowie o pół dnia drogi do Berna? [„Gazeta Narodowa” z 1848, nr 142]. W środkowych Czechach znajduje się miejscowość, która w czasach Austro-Węgier nazywana była z niemiecka „Seelau”. Jest to miejscowość Želiv, której nazwa wywodzona jest od imienia Žela (Želislava) lub od słowiańskiego słowa „želj” oznaczającego wzgórze lub kopiec, a położona jest na trasie z Pragi do Brna. A jakby tego było mało, to w zachodnich Czechach, niedaleko granicy z Niemcami, położona jest miejscowość Želina, której niemiecka nazwa to też Seelau.

Na ślad kolejnego Zelowa trafiłam dzięki nazwisku von Zelow. Nazwisko to spotykane jest w Niemczech, a związane jest ze szwedzkim rodem rycerskim pochodzącym z Polski, z Kaszub. W powiecie wejherowskim, około 26 km od morza bałtyckiego znajduje się miejscowość obecnie nosząca nazwę Zelewo (w języku kaszubskim Zélewò). W historycznych dokumentach można natknąć się jednak także na nazwy Zelow, Selow, Selau, Selaw, Zelewo. Prawda, że wyglądają znajomo?

Również na Pomorzu, ale zachodnim, niedaleko Gryfina nad jeziorem Miediewie, leży miejscowość Żelewo, a jezioro na południowy zachód od tej miejscowości nazywane było Seelowsee (obecnie Żelewko). Niemiecka nazwa tej wsi to Seelow lub Selow (Zelow).  Taką samą nazwę „Selow” ma nasz Zelów w niemieckim atlasie geograficznym z końca XIX wieku.

W publikacji „Slavia Occidentalis, t. 8”, z 1929 roku, autorstwa Mikołaja Rudnickiego wymienione zostały 3 miejscowości o podobnej nazwie Zelow. Jedna z nich przed rozbiciem dzielnicowym leżała w ziemi lubuskiej i była w obrębie Archidiecezji Gnieźnieńskiej. Obecnie jest to niemieckie miasteczko 26 km od Kostrzyna nad Odrą, którego nazwę wymawia się „Zelow”, a jego niemiecka nazwa to Seelow. Na wzgórzach obok miasta odbyła się ostatnia wielka bitwa II Wojny Światowej, w której starły się wojska niemieckie i radzieckie. Przegrana Niemców otworzyła wojskom radzieckim drogę na Berlin. W publikacji „Dzieje Słowiańszczyzny północno-zachodniej do połowy XIII wieku, t. 4” miejscowość ta zapisana została jako Zelów, a pierwsze wzmianki o niej jej pochodzą z 1252 roku.

Kolejną wymienioną we wspomnianej publikacji miejscowością jest obecne Szelejewo, osada położona w województwie wielkopolskim, w powiecie gostyńskim. Historyczne wzmianki wspominają też o nazwie Zelow lub wręcz Zelów (taką nazwę znajdziecie w Słowniku Historyczno-Geograficznym Ziem Polskich w Średniowieczu). Pierwsze historyczne wzmianki o tej osadzie pochodzą z 1246 roku.

Na koniec zostawiłam największą ciekawostkę. W „Slavia Occidentalis” (t. 8) nasz Zelów (inne nazwy Żelów –> Zelow) został również wymieniony, a data pierwszej wzmianki pokrywa się z zapiskami Jana Łaskiego. Ale istnieje dokument, który tę datę przesuwa jeszcze wcześniej. W roku 1877 wydana została publikacja „MONUMENTA MEDII AEVI DIPLOMATICA – ZBIÓR DOKUMENTÓW ŚREDNIOWIECZNYCH DO OBJAŚNIENIA PRAWA POLSKIEGO ZIEMSKIEGO SŁUŻĄCYCH” autorstwa dr Franciszka Piekosińskiego (historyk, prawnik, wykładowca UJ i członek Akademii Umiejętności), a w niej opublikowano przedruk dokumentu, w którym książę Kazimierz II Sprawiedliwy nadał dobra klasztorowi Cystersów w Sulejowie. W dokumencie tym wymienione zostały miejscowości:

  • Sulejów,
  • Standau, dziś Tądów, par. Jeziorsko,
  • Schelin – Zelów, wieś w obwodzie sieradzkim, powiecie szadkowskim, parafii Buczek,
  • Cheniram, to współcześnie Ciemin, par. Dobra,
  • Siborius, dzisiejsze Dzierzbotki, wieś w tejże samej parafii,
  • Strassoviz, miejscowość Straszków Kościelec,
  • Domaslovitz, dzisiejsze Domiechowice,
  • Stampiz, Czapleniec, w czasach współczesnych jest to część Bełchatowa, od której nazwę wzięła ul. Czapliniecka.

Według tego dokumentu klasztor w Sulejowie został założony w 1176 roku, a nadanie tych dóbr nastąpiło między 1176 a 1178 rokiem. Tak więc historię naszego Zelowa możemy przesunąć co najmniej o 200 lat. Dokument ten znajdował się w zbiorach hrabiego Leona Rzyszczewskiego w Warszawie.

Skąd wiadomo, że Schelin, to Zelów. Właściwie nie wiadomo. Nie udało mi się jeszcze znaleźć mocnego potwierdzenia w dokumentach czy słownikach geograficznych, ale... łacińskie „sch” czytane jest jako „sz”. Czyli mamy w wymowie Szelin lub Żelin (pamiętacie słowiańską nazwę wzgórza „želj”?). Oczywiście, to są tylko moje spekulacje. Jedno jest jednak pewne, że wszystkie wymienione nazwy miejscowości mają swoje źródło w zapomnianym już słowiańskim słowie. A nasz rodzinny Zelów miał w przeszłości wielu braci i kuzynów.

Grażyna Słama-Ugorska

 

a

 

Plakat

 

 

 

Plakat

 

 

 

Plakat

Książka nie tylko o oddychaniu poezją…

 

„Powietrze pełnym zdaniem” 

 

 „Powietrze pełnym zdaniem” to najnowsza książka Dominika Górnego, pomysłodawcy i inicjatora Światowego Projektu „Poezja dla Kultury Godności”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Miejskiego Posnania. Książkę można z powodzeniem czytać i oglądać, co udowadnia obecność tzw. „dobrych nazwisk”, które współtworzą jej klimat: przedsłowie napisała językoznawczyni – prof. Halina Zgółkowa, fotografię autora wykonała Ewelina Jaśkowiak a 9 ikonografii, po przeczytaniu tej poezji stworzył prof. Józef Petruk, odpowiedzialny też za autorski projekt liternictwa na okładce.

Książka wpisuje się w cykl publikacji łączących twórczość poznańskiego literata z malarstwem, grafiką i rysunkami: ”Kwadrans dłuższy od piętnastu minut” z reprodukcjami dzieł Wojciecha Siudmaka, „Poemat na Księżyc i Podkowę” z grafikami Ryszarda Kaji, „Malarstwo Rafała Labijaka wyśpiewane w poezji Dominika Górnego” i wiele innych.

Co o twórczości poznańskiego poety i o nim samym piszą ludzie kultury?

Przywołajmy kilka opinii zaczerpniętych z rękopisów, listów i oficjalnych publikacji: Od lat śledzę z wielkim zainteresowaniem i intelektualną satysfakcją twórczość poetycką Dominika Górnego. Podziwiam jego zmaganie się ze słowem, głębię myśli i warsztatową sprawnośćprof. Jan Miodek;  Dominik to znany i uznany poeta. Ponadto jego warsztat poetycki jest co najmniej tak ustabilizowany, jak jego postać w polskim (i nie tylko polskim) krajobrazie kulturowym prof. Tadeusz Zgółka;  Poezja Dominika Górnego jest wyczuloną na człowieka i świat muzyką płynącą z wnętrza przygody intelektualnej jaką powinien stanowić każdy człowiek myślący, aktywny, budzący się w środku swoich czasów i chcący na te czasy mieć jakiś wpływ, mieć w nich swój głos, swój udział i swoje „pięć minut”Andrzej Walter; Dominik jest twórcą pięknego polskiego słowa. Z pełną atencją dla jego poetycznej pasji oraz podziwem dla hołdowania pięknemu słowu i wyobraźni – Andrzej Wituski;  Ma nieprzeciętny talent do pisania chwytliwych, mądrych i godnych zapamiętania tekstów – Katarzyna Gaertner.

 

________________

Dominik Górny – należy do Związku Literatów Polskich Oddział w Poznaniu. Pomysłodawca i inicjator Światowego Projektu „Poezja dla Kultury Godności”. Autor 17 tomów poezji. Należy do grona 11 polskich poetów wybranych do europejskiego projektu Esperanckie Piosenki. Jego poezję opublikowano w 19 językach, w ponad 100 międzynarodowych wydawnictwach. Odznaczony m.in.: Brązowym Krzyżem Zasługi nadanym przez Prezydenta RP i Odznaką Honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej” MKIDN. Laureat II Nagrody XXIX Międzynarodowego Listopada Poetyckiego (www.dgorny.pl)

 

 

Plakat