Nowy numer kwartalnika „Ethos”: Wolność – Kultura – Wartości
OD REDAKCJI
W poszukiwaniu źródeł rozumienia wolności
Wprowadzenie do poprzedniego tomu „Ethosu” dotyczyło „warunków brzegowych wolności”.1 Formuła ta wyprofilowała refleksję obejmującą zamieszczone w numerze wypowiedzi. Jest tak, że precyzacja pojęcia wolności staje się w pewnym sensie bardziej osiągalna przez rysunek uwarunkowań wolności, jej bliskich kontekstów znaczeniowych. Autorzy jej najprostszych formuł definicyjnych obecnych w podręcznych słownikach i encyklopediach, poszukując zwięzłej, krótkiej syntezy, postępują w pewien sposób „od zewnątrz”; wydaje się, że droga opisu analogizującego i odwołującego się do przykładów jest najlepszym sposobem racjonalnego uchwycenia tego pojęcia.
Wolność należy do kategorii pierwszych, które w sposób konieczny pojawiają się w (czy też przy okazji) refleksji nad transcendentaliami (przede wszystkim prawdą, dobrem i pięknem). Prawda i dobro, opuszczając swoje wyabstrahowane pozycje, niemal natychmiast wyzwalają – i dołączają do siebie – właśnie wolność, co oddają choćby słowa mówiące, że prawda nas wyzwoli (por. J 8,32), że „wolność jest dla miłości”2 czy też, że „wolność to sposób istnienia dobra”.3
Pewna konieczność pojawiania się (wyzwalania) transcendentaliów w refleksji nad wolnością (terminologiczna przyległość?) rodzi pokusę zobaczenia problemu jakby od środka, możliwie poza ujęciami kontekstowymi. Wydaje się, że próby takiej dokonał Roman Ingarden w klasycznej już rozprawie Człowiek i czas4, na marginesie problematyki czasu pisząc o źródłowym wewnątrz–osobowym doświadczeniu wolności. W części końcowej szkicu znajdujemy rodzaj filozoficznej konkluzji, nacechowanej nieco poetycko: „Jestem siłą, co chce być w o 1 n a. I nawet trwanie swoje wolności poświęci. Ale zewsząd pod naporem sił innych żyjąca, niewoli zaródź sama w sobie znajduje, jeśli się odpręży, jeżeli wysiłku zaniedba. I wolność swoją utraci, jeżeli się sama do siebie przywiąże. Trwać i być wolna może tylko wtedy, jeżeli siebie samą dobrowolnie odda na wytwarzanie dobra, piękna i prawdy. Wówczas dopiero istnieje”.5
Mimo że transcendentalia pojawiają się dopiero w dwóch ostatnich zdaniach tego fragmentu, przywołanie w całości swojej zwraca uwagę na osobowe miejsce wolności i na jego „ruchomą topografię”. Te właśnie słowa szkicu Człowiek i czas, jako zasadnicze dla tematu, wyeksponowane zostały w artykule Andrzeja Półtawskiego Roman Ingarden – metafizyk wolności.6 Nie przypadkiem zatem można szkic ten potraktować jako próbę wskazania elementarnych przestrzeni uchwytywania wolności. Widzimy jednak, że przywołane, konkludywne zdania pełne są wewnętrznej dialektyki, napięcia, a nawet zmąconej tautologii (na przykład „wolna [...] jeżeli [...] dobrowolnie odda”). Jakimś constans okazuje się ekspozycja koniecznego wysiłku człowieka, jego aktywności – wysiłku i aktywności człowieka zmagającego się ciągle „o coś” i „w jakimś kierunku”; osobowy „ruch” daje możliwość uchwycenia tego, co nazywamy wolnością. Jedynie w tym „ruchu” daje się ona odsłonić i zobaczyć. Ostatnie słowa przywołanego fragmentu zatrzymują pewien patos myśli filozofa, by „znieruchomieć” właśnie na transcendentaliach, bez których wolność zrozumieć się nie daje. Ingarden wskazuje jej rdzeń jakby na przedpolu, inni myśliciele rozpoczynają swoją refleksję od zdecydowanie odleglejszego miejsca.
Andrzej Półtawski, mówiąc o Ingardenowskiej metafizyce wolności i odwołując się do fundamentalnej, niedokończonej rozprawy Spór o istnienie świata,7 pisze: „W [...] pracy [Spór o istnienie świata – B.K.Ch.] Ingarden stwierdza wyraźnie, że rozwiązanie sporu o istnienie świata wiąże się ściśle z koncepcją natury człowieka i że posiada ono decydujące znaczenie dla tego, jak tę naturę pojmujemy; mianowicie stwierdza, że decydującym argumentem przeciwko idealistycznemu rozwiązaniu zagadnienia istnienia świata jest wolność człowieka. Istnieją– pisze – wolne i odpowiedzialne, realne czyny ludzkie; dokonuję ich w ciężkich momentach życia i są one zakorzenione w najgłębszych warstwach mojej osobowości. Czyny te są jednak możliwe
jedynie wówczas, jeśli rzeczywiście, jako realny człowiek, pozostaję tym samym w czasie. Co więcej: w takim wolnym, odpowiedzialnym działaniu rozwijam się i buduję siebie samego w ten sposób, że staję się coraz bardziej niezależny od czasu. Jeśli natomiast jestem zbyt niedojrzały, aby podjąć takie działanie, jeśli jestem niewierny sobie samemu, trwonię swoje siły i rozpadam się w czasie. A zatem człowiek w swym wolnym i odpowiedzialnym działaniu sam się zmienia. Sprawa ta jest tu wprawdzie tylko zaznaczona i Ingarden nie omawia szeroko, na czym ta zmiana polega, jak działa i co właściwie sprawia owa moc integrująca człowieka i uniezależniająca go od czasu. Niewątpliwie jednak działanie to ma być realizacją wartości – dobra, piękna i prawdy; ma to być życie przeżywane świadomie w poczuciu odpowiedzialności za te wartości”.8
W końcowej części przywołania Półtawski odnosi się do opisanych przez Ingardena w szkicu Człowiek i czas dwóch podstawowych doświadczeń czasu, które – jak się okazuje – w elementarnym sensie związane są z problemem wolności człowieka. Ingarden pisze: „Istniejąjednak dwa zasadniczo odmienne sposoby doświadczania czasu i nas samych w czasie. W jednym z nich wydaje się, że to, co «naprawdę» istnieje, to my sami, natomiast czas to jedynie coś pochodnego i tylko zjawiskowego; w drugim zaś, przeciwnie, czas i dokonujące się w nim przemiany stanowią jedyną rzeczywistość, my natomiast jakbyśmy zupełnie ulegali unicestwieniu w tych przemianach”.9
A zatem, przechodząc do krótkiej, syntetycznej, ale też wyinterpretowanej konkluzji Ingardenowskiego rozpoznania widzianego w całości10 i przenosząc je na interesujące mnie pole, można stwierdzić: drugie doświadczenie przemijania odsłania człowieka będącego niewolnikiem czasu; staje się on przedmiotem ustawicznego unicestwiania przez czas. W pierwszym natomiast przypadku mamy do czynienia z sytuacją, w której człowiek dzięki swoim życiowym decyzjom i kierunkowi działania jest w stanie uwolnić się od poczucia tego rodzaju unicestwienia w procesie przemijania. Mówi dalej Ingarden: „Przezwyciężam więc czas przez to, że żyję w sposób naturalny i pierwotny tak, iż nie czuję się ograniczony przez granice teraźniejszości, że je stale przekraczam. Ja – ten, który jestem transcendentny w stosunku do ulotnych przeżyć świadomych – transcenduję stale to, co istnieje w każdorazowej teraźniejszości, jak gdyby w jakiś sposób istniało nie tylko to, co teraźniejsze, ale i to, co przeszłe, i to, co przyszłe”.11 [...]
Bernadetta Kuczera-Chachulska
_________________________
[1] Zob. M. Słomka, Warunki brzegowe wolności, „Ethos” 35(2022) nr 4, s. 5-10.
2 Zob. Jan Paweł II, Wolność jest dla miłości, w: tenże, Pamięć i tożsamość, Wydawnictwo Znak, Kraków 2005, s. 47-51.
3 Zob. W. Załuski, „Wolność jako sposób istnienia dobra”. O filozofii wolności Józefa Tischnera, „Studia z Filozofii Polskiej” 10(2015), s. 89-110.
4 Zob. R. Ingarden, Człowiek i czas, w: tenże, Książeczka o człowieku, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973, s. 41-77.
5 Tamże, s. 74, wyróżnienia – B.K.Ch.
6 Zob. A. Półtawski, Roman Ingarden – metafizyk wolności, w: W kręgu filozofii Romana Ingardena, red. W. Stróżewski, A. Węgrzecki, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1995, s. 137-151.
7 Zob. R. Ingarden, Spór o istnienie świata, t. 1-3, PWN, Warszawa 1987.
8 P ó 11 a w s k i, dz. cyt., s. 144, wyróżnienia – B.K.Ch.
9 Ingarden, Człowiek i czas, s. 43.
10 Por. tamże, s. 43-74.
11 Tamże, s. 51.
Robert Rudiak
Przebudzenie poezji po długoletniej drzemce
Pochodząca z Żar poetka, Grażyna Rozwadowska-Bar, wydała właśnie swój trzeci zbiór poetycki zatytułowany obudziłam wiersze, który ukazał się po... 23 latach milczenia. I mimo że poetka debiutowała w prasie wierszem w wieku 20 lat, to na debiut książkowy zdecydowała się dość późno, bo w wieku 38 lat. Wówczas ukazał się jej tomik Zapraszam do domu (Wyd. AND Zielona Góra-Wrocław 1999), a trzy lata później drugi Nie lubię zegarów (Wyd. Pro Libris, Zielona Góra 2000). Przed ukazaniem się tych książek poetyckich autorka należała do żarskiej Grupy Literackiej „Dziewin-Młodzi”, a po ich wydaniu została członkinią Związku Literatów Polskich, zamieszczała wiersze w prasie oraz w antologiach poetyckich. Przez pięć lat była również przewodniczącą Klubu Literackiego ZLP w Żarach, powołanego z ramienia zielonogórskiego Oddziału.
Cóż zatem się stało, że aktywna poetka zamilkła wydawniczo przez ponad dwie dekady. Wiersze, które znalazły się w najnowszym zbiorku, a jest ich 24, podzielone zostały na trzy cykle – „stare fotografie”, „w drodze” i „lubię powroty”. I mimo że autorka nie stosuje przy swoich tekstach datacji, wiele z nich pochodzi właśnie z okresu jej wieloletniego „zamilczenia”. Można zatem by rzec, że budząc do życia nowe, przebudza stare i to w kontekście całościowym, gdyż nie idzie tu tylko o materię wiersza, ale o retrospektywną tematykę. Rozwadowska-Bar powraca bowiem do wspomnień, do lat dzieciństwa, do historii, rozpamiętuje dawność i ocala własną przeszłość. Ale po kolei, choć zacznę od... końca, bowiem ostatnim, zamykającym tomik wierszem, jest właśnie ten tytułowy, i – co ciekawe – jest bez tytułu. W nim to podmiot wyznaje, dlaczego dokonał przebudzenia swojej twórczości:
obudziłam wiersze
uśpione snem wielozimowym
drzemały na półkach
między książkami
wtulone w słowa
latami
szukałam swoich wierszy
po całym świecie mojego pokoju (…)
wiersze
długo spały ukryte
między książkami
i długo ich szukałam
Poezja służy autorce „zbudzonych wierszy” do nazywania i opisywania, do zatrzymywania czasu, wspominania, zapamiętywania i przypominania tego, co zatarte. W części otwierającej zbiór „stare fotografie” w sentymentalny sposób podmiot opowiada, często też gorzko i z bólem, ale też z rozrzewnieniem, o matce, babce, ojcu, którzy już odeszli. Przypomina przedmioty zapamiętane z dzieciństwa, które przywieźli po drugiej wojnie dziadkowie i rodzice z Kresów i Grodna, przypomina ich sylwetki, słowa, czyny oraz przejmująco opisuje śmierć rodziców.
w ostatniej minucie
trzymałam cię za rękę
ty pytałaś – co teraz będzie
nie wiem
mamo
(„twój świat”)
O ojcu zaś, któremu poetka poświęciła kilka liryków, napisze, że cały świat / zamykał się w tobie („portret z pamięci”) i szukałam twoich śladów / świadków młodości (*** gdy nie było...). To z ojcem autorka powróci w jego rodzinne strony w poszukiwaniu śladów jego dzieciństwa, o czym traktuje liryk (*** zabrałeś mnie...) i jemu towarzyszyć będzie aż do odejścia.
W cyklu „w drodze” Rozwadowska-Bar opisuje swoje liczne podróże i przemyślenia z nimi związane. Odwiedza Włochy, Francję, Holandię, Grecję i Bośnię, opisując zabytki, muzea, obrazy europejskich mistrzów pędzla, ale też zwykłych ludzi, np. sprzedawców – sardynek na Sycylii, owoców w Bośni czy pielgrzymów w drodze na górę Križevac nieopodal Medziugoria. A sielankę peregrynacji przerywa radiowy komunikat o wybuchu wojny na Ukrainie, który zakłóca odpoczynek przy kawiarnianym stoliku i wprowadza wewnętrzny niepokój. Ale nie opisywanie samych ekskursji po Europie jest istotne, ale życiowa filozofia poetki, dla której wojaże i wędrówki są istotnym sposobem na poznawanie świata i zarazem to, co w nich najbardziej urzeka, czyli… powroty. Dla autorki obudzonych wierszy powroty właśnie stanowią ważny element licznych wypraw, by nie rzec sedno wyjazdów, bowiem po nich można znów cieszyć się rodzinnym miastem, domem i otoczeniem, na nowo można rozpamiętywać to, co się zobaczyło, przeżyło, doświadczyło. Stąd podmiot stwierdzi, że:
oczy znów błyszczą światłem
napełniają pamięcią
(*** kefalońskie koty...)
Podróże i powroty, niemal jak u mitycznego Odysa, pozwalają poznawać i podziwiać świat, zachwycać się jego pięknem, przyrodą i architekturą metropolii, nurtują i zmuszają do głębszych przemyśleń i poszukiwań sensu ziemskiego trwania. A rodzinny dom, niczym Itaka, przynosi ukojenie i spokój, pozwala na odpoczynek i wytchnienie, na retrospekcję, na beztroskie zagłębienie się w rozmyślania i rozpamiętywanie minionego. Dlatego w wierszu bez tytułu (*** idę do ciebie...) podmiot wyzna:
idę do ciebie miasto tam gdzie dom mój
idę przez kartki książek ciągle ciepłe
oddechem poetów umarłych
i tych jeszcze żywych
którzy jak ja zagubieni błądzą pytają
i dziwią się że odpowiedź
to kolejny znak zapytania
róże pachną wszędzie tak samo
jak dotyk
sens życia człowieka
Podmiot liryczny w utworach żarskiej poetki szuka i poznaje piękno w drobnych rzeczach, w zapachu róż, pomarańczy, macierzanki, leszczyny lub w smaku zielonych liści herbaty czy śliwek, które przypominają okres dzieciństwa, do którego z nostalgią chętnie powraca.
Ostatnia część tomu „lubię powroty” najwięcej uwagi poświęca właśnie owym, idyllicznym powrotom do domu, do ukochanego miasta, znajomych skwerów i ulic. To w wierszach tego cyklu uwidacznia się najlepiej istota i cel poetyckich wędrówek. Powie wprost: to z ciekawości / biegam po ulicach świata. Dlatego poetka wyjawi: w podróży lubię powroty albo podróżując szukam prawdy, które brzmi niczym autorskie credo. To właśnie w utworze bez tytułu (*** w podróży lubię powroty…) podmiot rozwinie myśl i dopowie:
w podróży lubię powroty
zakurzone myśli
w zmęczonych walizkach
do domu zwożę
Radość i otuchę przynoszą także małe rzeczy, wspomniane zapachy i smaki, ale też cisza i gwar, cień i światło, dotyk i muśnięcia, ciepło i pogodna aura pór roku, krajobrazy i spacery. Podmiot więc przechadza się ulicami i parkami swojego miasta, najchętniej jesienią i latem lub też rankiem i wieczorami. W wierszu bez tytułu (*** krajobraz który noszę w sobie...) podmiot wyzna:
próbuję złapać
mijane obrazy
zamknąć w pamięci
oswoić nieznane
w krajobrazie który noszę w sobie
jest też moje dzieciństwo (...)
przypadkowe obrazy
ważne i nieważne historie
i czas zostawiony za sobą
Podmiot liryczny autorki poprzedniego zbiorku Zapraszam do domu był przede wszystkim domatorem. W najnowszej książce jest podobnie, znów najlepiej czuje się we własnym ognisku rodzinnym, dlatego wypowie znamienne słowa:
a ja udomowiona
najbardziej mieszkam
w moim pokoju
między komputerem
a półką z książkami
W posłowiu do zbioru wierszy Grażyny Rozwadowskiej-Bar, zatytułowanym „Długo ich szukałam” dr Mirosława Szott słusznie zauważyła, że „W świecie bohaterki odbywają się równolegle dwie wyprawy: jedna prowadzi do dalekich miejsc, druga – to jej wewnętrzna peregrynacja. (…) Etap podróży i poszukiwań tego, co poza domem, przyniósł najistotniejsze odkrycie – że warto jest wrócić”. I tym właściwie sposobem powróciliśmy do punktu wyjścia – czyli odpowiedzi, na pytanie, dlaczego tak długo trwał poetycki zastój autorki. Odpowiedź znajdujemy w jej ostatnim, zamykającym tom utworze (*** obudziłam wiersze…), gdy szczerze powie:
moje życie było niepełne
nie umiałam nazwać
radości ani smutku
nie rozumiałam łzy
ani kwiatów w wazonie
rozmowy prowadziłam
za pomocą ciszy
zapomniałam języka słów
przez ten czas
nic nie było
na swoim miejscu
jak dobrze że
obudziłam wiersze
To dzięki poezji można nazwać, to, co było tylko przeczute i zrozumieć to, co było niejasne lub zgoła niepewne. Wiersze pozwalają przetrwać nawet najdłużej trwający marazm i zapełnić językową pustkę. Pomagają ocaleć i tak stało się w przypadku długoletniego zamilczenia Grażyny Rozwadowskiej-Bar.
Nie ma w zbiorze obudziłam wiersze zawrotnej metaforyki, wydumanych konceptów poetyckich, zawiłej symboliki i abstraktów myślowych, nie ma też napuszonego słownictwa czy wirtuozerii językowej. Poetka nie sili się na takie chwyty, pisze prosto, od serca, tak, jak czuje i myśli, bez ubierania słów w barwny i elegancki kostium poetycki. Jej wiersze skomponowane są w przyzwoitej formie warsztatowej i opisowej, stąd recepcja ich nie jest trudna, acz zdarzają się świetne, wręcz urocze perełki liryczne w postaci: najtrudniej zatrzymać człowieka / tak szybko znika; wyjrzała nagość samotnych drzew / porzuconych przez liście; kieliszek czerwonego wina / nieśpiesznie kołysze myśli; o świcie czuć jak rośnie światło oraz twierdza uśpionego czasu.
Najnowsze wiersze Grażyny Rozwadowskiej-Bar stanowią dojmującą z jednej i ujmującą z drugiej strony zwartą, logiczną poetykę emocji. Są to wiersze bardzo mądre, przemyślane i dojrzałe, poparte życiowym doświadczeniem i autentycznym przeżyciem. Wiersze bardzo osobiste, retrospektywne, często sentymentalne i nostalgiczne, a przy tym bardzo kobiece i ciepłe. „U żarskiej poetki kobiecość uwidacznia się na pewno poprzez bliską relację z tekstem, brak jakiegoś kamuflażu, zdystansowania. – wyjaśnia w posłowiu wspomniana Mirosława Szott – W końcu są to wiersze w dużym stopniu autobiograficzne”. I wiele w tych słowach prawdy, gdyż poezja przefiltrowana przez własne doznania jest do bólu szczera, nad wyraz realna, niewymuszona, żywa i naturalna, a przez to własna i oryginalna. Zbiór „przebudzonych wierszy” ozdabia i zarazem uzupełnia czarno-biała ikonografia żarskiego artysty plastyka i pedagoga Ryszarda Tomczaka, co sprawia, że edytorsko i artystycznie prezentuje się on bardzo przyzwoicie i intrygująco.
Robert Rudiak
_______________________
Grażyna Rozwadowska-Bar, obudziłam wiersze. Posłowie: Mirosława Szott. Redakcja: Ewa Mielczarek, Mirosława Szott. Ikonografia: Ryszard Tomczak (autoportret, okładka i wewnętrzne ilustracje z cyklu Chaos). Zdjęcie autorki: Mirosława Szott. Wydawca: Pro Libris – Wydawnictwo WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze, Zielona Góra 2023, s. 52.
Andrzej Dębkowski
Poezja szczera do bólu
Kiedyś, podczas prowadzonych przeze mnie warsztatów literackich, zadałem pytanie: jaka jest współczesna polska poezja? Nie otrzymałem wtedy odpowiedzi i zdaję sobie sprawę z tego, że odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, jako że słowo „współczesność” często mylimy ze słowem „teraźniejszość”. W takim znaczeniu literaturą współczesną będzie zarówno twórczość powstała w ciągu ostatnich kilku lat, jak i wczoraj – to bliższe i to dalsze. Tymczasem „współczesność” w literaturze nie jest kwestią nowości, chodzi raczej o wspólnotę języka, którym usiłujemy mówić o naszym zbiorowym i jednostkowym doświadczeniu: duchowym, egzystencjalnym, społecznym i przede wszystkim historycznym.
Henri Bergson twierdził, że czas i przemijanie, to podstawowe dane ludzkiej świadomości. Wierzył w to prawie całe swoje życie, ale – niestety – ostatnie badania psychologiczne pokazują zupełnie coś innego, że czas jest skutkiem określonego wychowania i zachowania. Jakby tego było mało okazuje się, że nie we wszystkich kulturach świadomość upływu czasu jest obecna i wyraźna. Przykładów można by podawać wiele. Ale nie chcę tu mówić o czasie i przemijaniu, jako takimi, ale o ich wpływie i znaczeniu na ważne zachowania twórców. A do takich zachowań należy zapisywanie tego, co jest ważne dla samego twórcy – pod warunkiem, że robi to niezwykle świadomie.
Jerzy Fryckowski jest poetą, który na dobre zagnieździł się we współczesnej, polskiej literaturze. Jest poetą kultowym. Ileż to on wygrał konkursów, ile dostał nagród, trudno zliczyć. Do tego trzeba dodać jego niczym nieskrępowany charakter. Ale to nie te przymioty są jego najmocniejszą stroną. Fryckowski bowiem jest poetą nieobliczalnym, a bierze się to stąd, że próbuje zaskakiwać swojego czytelnika coraz to nowymi pomysłami. To dobrze, gdyż daje to możliwość szerszego spojrzenia na alter ego poety.
Najnowsza książka poety pt. Zalustrze, to zapis tego, co we współczesnym świecie staje się ważne, by nie powiedzieć najważniejsze dla współczesnego człowieka. Poezja w jego Zalustrzu, to jakby lustrzane odbicie samego siebie, ale i też nas samych, bo poeta doskonale wie, że tylko taki sposób oddziaływania na czytelnika jest w stanie jeszcze coś zmienić – szczególnie w czasach ponowoczesnych, kiedy rozwój cywilizacyjny zabija w nas najważniejsze odruchy. Ale Fryckowski idzie dalej, on nie chce widzieć tego, co w samym zwierciadle, on chce zobaczyć, co jest po drugiej stornie, co jest w zalustrzu...
Ta poezja posiada jeszcze jedną ważną moc. Jest ona wielopłaszczyznowa i pełni rolę swoistej odtrutki od rzeczywistości – czasem pięknej, nadprzyrodzonej, ale czasem trudnej i nieprzyjemnej, kiedy poeta notuje różne wydarzenia społeczne:
(Z wiersza Międzylądowanie)
Córeczko
znam na pamięć rozkład lotów między Londynem a Gdańskiem
kiedy przylecisz wyjdę spomiędzy kontenerów
umyję się pierwszy raz od tygodnia i pójdziemy do kościoła świętego Jacka
w którym obdarzyłem cię imieniem
tu gdzie uczyłaś się pisać i czytać jest teraz posterunek policji
ale przesłuchujący nadal stukają w klawiaturę jednym palcem
chociaż maszynę do pisania zamienili na komputer (...)
Zapisane przez poetę pod kolejnymi datami wiersze, nagle uzmysławiają nam, że przecież to nasze życie nie musi wyglądać tak, jak obrazy prezentowane codziennie w dziennikach telewizyjnych. Że przemoc, kłamstwo, nieuczciwość są tylko elementami naszego życia i wcale nie muszą one wyznaczać jego drogi głównej.
Jerzy Fryckowski ma ten dar, że potrafi doskonale wyczuć, co jest ważne do pozostawienia z czasów nam obecnych. Ma świadomość, że tak naprawdę liczy się głębia duszy, metafizyka z całym tym swoim dociekaniem do prawdy zasadniczej. Notowanie informacji, że ktoś z kimś się spotkał jest tak naprawdę nieistotne. Pewnie, że musi to być bazą do dalszych rozważań – ale najważniejszy jest kontekst tego spotkania. Dlatego poeta dokumentuje swoje życie głównie z perspektywy jego oczekiwań odnoście ludzi, z którymi się spotyka. Mówi, że samo spotkanie jest tylko pretekstem... najważniejsze jest to, co z niego wynika, najlepiej dla obydwu stron:
(Z wiersza Ulica zjednoczenia)
Chłopcy o pięknie wygolonych głowach
miażdżą moje palce
wyzywają od pedałów
i nakazują kochać kobietę
bo tak chce ich bóg
stary kawaler zresztą
A ja lubię wychodzić na spacer z psem
widzieć w jego oczach jak bardzo jestem ważny
pan suchej karmy i kakaowych wafelków
(...)
Kiedy czytamy te wiersze, to nagle okazuje się, że już gdzieś widzieliśmy te obrazy, że właśnie jesteśmy w trakcie lektury jakiejś powieści, która pochłania nas bez reszty, bo poezja Fryckowskiego jest szczera do bólu. Powiedzieć, że wstrząsa nami, to za mało. Ona wywraca nasze wnętrza, uruchamia w naszych sercach niepokój, niepokój, który przeraża. Wtedy zastanawiamy się – czy to naprawdę tak się dzieje?
(Z wiersza Kirkut)
Nie strzelajcie do kamiennych tablic
i tak upadną do ziemi hebrajskim profilem
wydmy spijają ostatnie krople potu
jakie zakwitły na zgiętych strachem plecach
nie dając nadziei przyszłym archeologom nowej historii
z tego skrawka ziemi nieobiecanej
bliżej do Płaszowa niż do bram Jerozolimy.
(...)
Tak, to naprawdę się dzieje, a Fyckowski mówi jeszcze mocniej i nie boi się sięgać do historii, nawet tej najbardziej trudnej i bolesnej:
(Wiersz Pruchnik, Krucjata dziecięca)
Mamusiu a ja biłem żyda
tatuś wystrugał mi kij
dorośli dawali cukierki
by o wesoło jak w hallowen
Jutro pójdziemy do głupiej Celinki od kotów
jej mama miała na imię Rachela
i była długo gwałcona przez rosyjskich wyzwolicieli
z karabinami na sznurkach
Mamusiu
czy to prawda że z krwi Małgosi
która w Kielcach wpadła pod samochód
zrobili macę?
Jak podrosnę i przestanę bać się duchów
zostanę płuczkę jak tatuś
nie wymknie mi się żaden kirkut
żadna osobna głowa z rąbanki czy ze żwiru
uzbieram zębów
na medaliki z Matką Boską
i przystąpię do pierwszej komunii
Jaka jest to poezja? Jak zwykle u Fryckowskiego – bardzo osobista, patriotyczna, obywatelska, ale i trudna dla wielu do przyjęcia, a przez to bardzo polska. Dla dębnickiego poety ważne jest to wszystko, co jest mu bliskie. I dlatego ta książka jest o bardzo różnych nastrojach. Jest cisza, zaduma nad światem rzeczywistym, który bardzo często boleśnie doświadcza ego poety, dlatego lęk przed doświadczeniem jest silniejszy, niż fantazje schowane w milczenie.
Wiersze poety z Zalustrza – pomimo mówienia o rzeczach niezwykle ważnych, nie tylko dla samego autora – skierowane są w stronę komentowania aktualnych wydarzeń społecznych i politycznych. Autor posługuje się przy tym językiem bardzo nowym i atrakcyjnym, toteż wiele jego wierszy zdobyło uznanie, zarówno wśród krytyków, jak i czytelników.
(Z wiersza List do księcia Jerzego)
Zanim zostaniesz Jerzym VII zsikasz sterty pieluch
pojawisz się na milionach fotografii
i nie pomoże walka twoich rodziców o prywatność
przed objęciem tronu uratujesz miliony zwierząt
nie dasz polec w ostatnim biegu gepardom i syberyjskim tygrysom
przytulisz misie koala tak by ocalały na zawsze
Nie będziesz karał śmiercią za kość słoniową
i wytłumaczysz mężczyznom że liczy się zręczność kobiet
a nie sproszkowane rogi nosorożców
na kolejne urodziny
dostaniesz od kanclerza Niemiec długowłosego owczarka
byś zapomniał z lekcji historii o nalotach na Londyn i Coventry
na dorocznych wyścigach psów dasz sobie oblizać nos
zawstydzisz w ten sposób Azjatów
i już nigdy nie podadzą z frytkami
biszkoptowego labradora który przybiegnie do ciebie
z gumową piszczącą świnką w zębach
Jerzy Fryckowski opisuje rozmaite stany świadomości ludzi XX wieku, ale nie zapomina, że bez znajomości tego, co minione, nie da się budować społecznego consensusu. Z powodzeniem rekonstruuje ludzkie zachowania, tak, jakby interpretował zebrane przez stulecia utwory. Jednak najbardziej zależy mu na tym, by – z małymi wyjątkami – traktować tę jego „literacką antologię” na kształt „wypisów z ksiąg użytecznych”. Poeta w niezwykły sposób traktuje swojego czytelnika. Wiersze skompletowane przez Fryckowskiego w książce Zalustrze przekonują, że świat naprawdę istnieje, że jego różne odcienie pozwalają nam odczuć transcendentny wymiar rzeczywistości, że w tym – co na ziemi bolesne i śmiertelne – ma głęboki sens, że człowiek zdolny jest odróżnić dobro od zła i ustanawiać w języku pojęcia, które porządkują świat. Dlatego dla Fryckowskiego najważniejsza jest świadomość literatury jaką tworzy, ponieważ on zdaje sobie sprawę z tego, że to ona krystalizuje nasz język, nadaje kształt naszej zbiorowej wyobraźni, interpretuje nasze historyczne doświadczenia...
Poeta zdaje sobie sprawę z tego, że największym problemem współczesnego poety jest chyba to, że kiedy tworzy nowy utwór literacki, musi pamiętać o tym, że podmiot w każdym współczesnym dziele powinien być zazwyczaj bardzo wyrafinowaną konstrukcją literacką i jego przekazu nie wolno czytać w sposób naiwny. Kiedy poeta dotyka największych ludzkich dramatów, musi pamiętać o empatii – a więc o zdolności odczuwania stanów psychicznych innych ludzi, o umiejętności przyjęcia ich sposobu myślenia, o spojrzeniu z ich perspektywy na rzeczywistość. Autor książki pt. Dokonało się wstrząsających wierszy drogi krzyżowej wie, że tylko dzięki prawdziwemu współczuciu – rozumianemu jako współodczuwanie – możemy zbliżyć się do cierpienia ofiar:
(Z wiersza Matka pisze list do syna, który zabił Pawła Adamowicza)
Dziecko syneczku gdzie biegniesz na jakich kamieniach gubisz rytm
gdzie potykasz się o szaleństwo jakie światełka do nieba
oświetlają ci drogę czyje głosy słyszysz w biegu po schodach
To już tyle lat gdy odcięta pępowina pozwoliła nadać ci imię
którym onanizują się wszystkie telewizje w tym kraju
teraz nie zasługujesz na pełne nazwisko
które ojciec dumnie nosił w pierwszym szeregu demonstracji
i wypalał je na styropianie niedopałkami reglamentowanych papierosów
(...)
i wiersz kończy taką oto frazą:
Gdybym wiedziała...
Boże...
Wybacz
Czy można polemizować z taką poezją? Dla ludzi młodych, pozbawionych emanacji własnej przeszłości, jest to poezja, która nie wzbudzi oczywistości istnienia. Dla nich istnienie to ciąg deprawacji, nałogów, rozwiązłości, buty, arogancji, nieuctwa i przyjemności. Historia – to dla nich zapiski na pożółkłych kartkach.
Jerzy Fryckowski napisał piękną, ale i trudną książkę, w której zawarł całą mądrość o życiu, śmierci, przemijaniu, miłości, ale także i o tym, że żyć trzeba dalej. Jest ta książka miejscami piekielnie zabawna, ale jednocześnie nosi ona piętno obsesji bezpowrotnego przemijania. Tego czasu i tych miejsc, które minęły już bezpowrotnie, ale które pisarz z taką pieczołowitością próbuje ocalić od zapomnienia. Jej apogeum stanowi dla autora silna tęsknota. Za czym? Nie wiem i trudno się autorowi dziwić. Jest to poezja autentyczna, jak wycinek tkanki ze skóry któregoś z nas.
Książka to szczególna i wyjątkowa – wzrusza, przeraża, poucza, każe się zastanowić nad tym, co zrobiliśmy i co robimy naszym dzieciom, także tym, których jeszcze nie ma. Bo większość wierszy w tym tomie, to swoiste rachunki sumienia, wystawione przez poetę ludziom, obojętnym na los i tragedię ludzi nie tylko szczęśliwych, ale i porzuconych, zapomnianych, wyalienowanych.
Niektórzy mówią, że w czasach, kiedy zaczynają nami rządzić elektroniczne środki masowego przekazu poezja staje się powoli reliktem przeszłości. Bo kto dziś czyta poezję – pytają poeci marzący o sławie Miłosza, Różewicza, Zagajewskiego, Herberta, czy Szymborskiej? Młodzi autorzy często deklarują, że najważniejsze dla nich jest robić dobrą poezję. Wypowiadają się bez cienia niepokoju i braku pokory, są raczej pewni tego co piszą. Natomiast dalej nic nie wiemy o ich poglądach estetycznych, szkle poetyckiej wrażliwości czy chociażby podstawowej wiedzy. Uważają jedynie swoją prawdę za źródło wszelkiej prawdy. To nie jest dobra droga do literackiego parnasu – nie każdy poeta dostąpi tego zaszczytu. Zresztą chyba nie byłoby to dobrze, aby wszyscy się tam znaleźli. Ale jak już ktoś pisze, to niech robi to tak, jak Jerzy Fryckowski – który przez cały czas pamięta, że jest przypisany ziemi, na której przyszło mu żyć, i że kiedyś z niej odejdzie, bo jest przypisany niebu, tak jak każdy z nas... I bez względu na to, czy jesteśmy obojętni na to, co jest wokół nas, niech kończący ten tom wiersz – który cytuję w całości – będzie dla nas wszystkich przestrogą:
(Wiersz Rosjanie w bram ZOO)
Odważni chłopcy wbiegli do zoo
wyposażeni w kałasznikowy nie bali się lwów ani tygrysów
otwierali klatki i strzelali prosto między ślepia
zebrali resztki wołowiny
i zorganizowali uroczystego grilla
nie jedli od tygodnia
od dwóch dni nie gwałcili
Natomiast skośnoocy zwolennicy białego mięsa
strzelali do niedźwiedzi polarnych
i odbierali im rybę chociaż do wigilii było daleko
podrzynając gardła pelikanom lecącym do piskląt
próbowali leczyć ich krwią rannych kolegów
którzy od tygodnia nie jedli
od dwóch dni nie gwałcili
Surykatka będąca akurat na warcie
otrzymała klasyczny katyński strzał w potylicę
i nie ostrzegła reszty plemienia które skończyło nabite na ruszt
bo nie jedli od tygodnia
od dwóch dni nie gwałcili
Ostatnia scena z okolic budynku dyrekcji
zostaje tylko dwóch bohaterów
rosyjski żołnierz i wycofujący się pawian
z dupą czerwoną jak rewolucja
Rosjanin strzela
pawian pada martwy
Czy znów zwyciężyli piśmienni?
Andrzej Dębkowski
Andrzej Walter
Ontologiczny cyrograf szaleństwa
Minęło ponad sto lat od czasu publikacji arcydzieła powieściowego Marcela Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”. Historię literatury światowej urozmaicił utwór niespotykany, utwór rewolucjonizujący opowiedzianą historię, zaglądający do uczuć, zmieniający perspektywę i technikę narracji, aż po psychoanalityczną introspekcję. Ten motyw podejmuje dziś znakomity polski poeta współczesny Andrzej Gnarowski w swoim najnowszym, świetnym kompilacyjnie wyborze wierszy zatytułowanym „Ecce Homo i czas odnaleziony”. Jaki czas odnalazł Gnarowski w swoim poezjowaniu? Dokąd nas zabiera w podróż, do jakich krain poprowadzi wyobraźnię i wrażliwość poetycką, co wreszcie chce nam powiedzieć tym artystycznym podsumowaniem swojej literackiej aktywności?
Świat jest moim przedstawieniem – zaprasza Schopenhauer, ale tylko dla tych, którzy są tego świata świadomi i ciekawi, dla tych, którzy mędrca szkiełko i oko mniej uznali za bogów niźli wiarę i czucie w poznanie, i wreszcie dla tych, którzy znają zachwyt, ten odwieczny motor poetów i poezji. Zachwyt, zdziwienie, fenomen olśnienia. Tak rodzi się wszelka twórczość w ogóle. Tak zaczyna się ten dramat zwany sztuką i powtarzalnym aktem stworzenia. Andrzej Gnarowski to Odyseusz epoki, komponuje wiersz jak muzykę, kreśli go jak impresjonista obraz swój prowadzony światłem i błyskiem geniuszu, a słowa splatają się tu czasami niezrozumiale, gęsto, ale dojmująco metaforycznie. To poezja uniesień. Poezja wielowątkowa i ciągle nierozpoznana. Trudna i piękna. Fascynująca i dająca pole do popisu naszej wyobraźni. Gnarowski to też Prometeusz epoki, za próbę ofiarowania nam swojego ognia płaci szczególną cenę. Być może taką jak wszyscy poeci, a być może nieporównywalnie większą, gdyż Jego poezja to łamigłówka wątków i dotyków nieznanego.
Jest w tych wierszach coś ze snu Calderona i coś z teatru tegoż autora, życie jest snem, a świat teatrem, my za to jesteśmy więźniami tych toposów, wpleceni w miłość, namiętność, żywioły trwania i śmierci. Obok tego przetaczają się wojny, armie, zdawałoby się banalne atrybuty ludzkich potrzeb i ludzkiej nędznej natury, banalne, bowiem uznane za sztafaż, za tło, za rzeczy złe, acz przemijające, a my, narodzeni do dobra, piękna i poezji mamy szukać zawsze straconego czasu i odnaleźć go w poezji i zachwycie. Andrzej Gnarowski to poeta niedzisiejszy. Poeta minionej epoki. Zamkniętych już szlaków słowa. Jego kunszt polega na barwnej opowieści mową szlachetną i subtelną, na gęstości metafor i dusznej atmosferze wiersza do wielokrotnego i ciągłego odkrywania nowych pokładów poznania. To lektura totalnie wyciszona, osobna i wymagająca od czytelnika nie lada wiedzy i koncentracji, ale atrybuty te będą po stokroć nagrodzone wielowarstwowym wchodzeniem w coraz to nowe struktury wiersza i przyjętej narracji.
Gnarowski wybrał wiersze dla niego ważne. Jakby ukazujące ewolucję tej twórczości od Wieży Babel – poezji do pośpiechu spełniania marzeń i współczesnych prozaicznych odniesień w poezji języka skróconego i coraz silniej zamkniętego. Aż po zakończenie tego ogromnego tomu, prywatnym, właśnie do mnie – też autora i poety, odniesieniem i aluzją wierszowaną tudzież zakorzenioną w tym, co nas obu spotkało w czasie i przestrzeni. Jak kończy Andrzej Gnarowski w swoim mrugnięciu okiem do niejakiego Andrzeja Waltera – poety, znaleźliśmy się w miejscu czasu i świata, który nigdy nie jest po wojnie. Prostota i geniusz tego stwierdzenia porażają i bolą jednocześnie. Andrzej Gnarowski rozpoczął w tym zakrwawionym mieście, nad Wisłą, w mieście z ruin powstałego, które do dziś leczy swoje rany i plan unicestwienia, a kończy ucząc się jak zdemontować tę faszystowską autostradę do piekła. Piekła być może i nie ma. Świat być może się kończy. Wieczna jest tylko poezja i wolność. Wszystko to, co pomiędzy tym jest snem, złudzeniem, fatamorganą.
Jak pisze Leszek Żuliński „Gnarowski nie żyje w realizmie, jego świat ułożył się z lektur, mitów, obrazów, muzyki, kulturowych i symbolicznych pejzaży”. Wciąż jednak pyta – kim zatem jestem, wiedząc, że otwiera wciąż... nowe nieba i przedsionki piekła, wiedząc też, że dziś poeci właściwie umierają żyjąc i żyją umierając. I dlatego nadal pisze. Zarówno On, autor wyboru wierszy Andrzej Gnarowski oraz pewien poeta z Gliwic, Walter Andrzej, skorodowany, nieczuły barbarzyńca słów i czynów. Duet z nas nietęgi i kabaretowy zgoła, acz szczery i prawdziwy, tak jak prawdziwy jest osiemdziesięciolatek wraz pięćdziesięciolatkiem wymieniający swoje doznania i miksujący nasze sny. Jest w nich pewne podobieństwo. Jakiś wspólny wzorzec, który dziś zanika, albo już nawet zaniknął całkowicie. Dziś wzorzec ten zamieniono w ślad cyfrowy i stworzono wzorzec elastyczny – będący jedynie odwzorowaniem potrzeb. Wzorce generalnie, jako takie, uznano za zbędne. Łącznie z nami, poetami.
Tadeusz Różewicz był poetą nocy kiedy mówił:
[metafizyka lepiej hoduje się w nocy, niż w świetle dnia.
Bóg może być wielki w nocy]. W dzień jest jednym z nas
Kiedy ulica wydłużyła się w wieczór W mieście G.
Całkiem niespodziewanie znaleźliśmy się z Andrzejem W.
U podnóża domu poety – to tu budował wiersze i poematy
Przesądzał o końcu świata –
Koniec świata nie nastąpił. Ecce homo. Odnaleźliśmy bardzo różny czas. Andrzej Gnarowski odnalazł czas pełny. Nasycony. Gęsty od fenomenów i znaczeń, przelany falą natchnień i błogosławieństw. Ja znalazłem czas stracony, zardzewiały i skorodowany, wietrzejący od marnotrawstwa i szulerki słowem, szokujący udziwnieniem i paskudzeniem sztuki, uzurpacją i sileniem się na oryginalność za wszelką cenę. Jednak prawda leży gdzieś pośrodku i mówi językiem poezji Gnarowskiego. Tam skarb mój gdzie serce moje – zdawałoby się wciąż wierzymy i wciąż idziemy wyboistą drogą ku tęczy metafor i znaczeń coraz mniej znanych i znaczących cokolwiek współczesnym nam towarzyszom tej wędrówki.
Cieszę się tym wyborem wierszy Andrzeja Gnarowskiego „Ecce homo i czas odnaleziony”. Polecam Wam go gorąco, a i sam wielokrotnie do niego znowu sięgnę szukając ukojenia i zachwytu, a może i czasu, który należy znów odszukać na pustyni bytu naznaczonego szaleństwem i snami. Życie jest bowiem snem, a świat teatrem.
Andrzej Walter
________________
Andrzej Gnarowski, „Ecce homo i czas odnaleziony. Wybór wierszy”. Wydawnictwo Adam Marszałek Development & Press. Toruń 2023.
Dariusz Pawlicki
8 glos
Lubię...
Lubię obserwować płonące drwa. Przyciąga moją uwagę malarskość tego zjawiska. Tym na co zwracam także uwagę, są trzaski rozlegające się wówczas; szczególnie intensywne, gdy spala się świerczyna.
Widok drew, po których pełzają języki ognia, przenosi mnie również w odległe czasy, gdy moi przodkowie siedzieli we wnętrzu jaskini bądź przed wejściem do niej, wpatrzeni w taki sam ogień.
Dekoracje...
Dekoracje bożonarodzeniowe zajmują coraz większą przestrzeń nie tylko we wnętrzach mieszkań i domów, ale też w centrach handlowych i wokół nich. Efektem tego jest to, że nastrój, emocje, myśli towarzyszące Bożemu Narodzeniu tracą swoje centrum, a równocześnie tracą na intensywności. Gdyż, tak jak ma to miejsce w bardzo wielu innych przypadkach, gdy Coś staje się Wszystkim, przestaje być Sobą, powszednieje, wręcz nijaczeje.
Sanctum...
Sanctum to świętość i dobroć, ale przede wszystkim dobroć. W sanctum „zawsze jest
człowiek” stwierdził ksiądz Józef Tischner (Między Panem a Plebanem). Sacrum to jedynie świętość. Wszelkim tendencjom totalitarnym w Kościele rzymsko-katolickim towarzyszyło rosnące w siłę sacrum zdobywające przewagę nad sanctum. Tischner wyraził w tej sprawie i takie zdanie: „[...] w pewnym sensie desakralizacja jest konieczna, żeby można było świat sanktyfikować”. To znaczy zwiększyć w nim rolę dobroci.
Adam...
Adam Czerniawski w szkicu Wielopis napisał tak: „Nie rymował ani Homer, ani Wergiliusz; nie rymowała Safona, nie rymował Propercjusz. Rymy pojawiają się dopiero w średniowieczu: rymuje Dante Alighieri, rymuje Villon, rymuje Chaucer i Petrarka. A potem jest różnie: Milton rymuje czasem, podobnie Eliot i Pound, częściowo rymuje Wordsworth i Rilke. Nagminnie, karkołomnie rymują Browning i Leśmian, unika rymów Przyboś, Czechowicz, Różewicz i Herbert. A jednak wciąż powszechnie utrzymuje się mniemanie, że poezja to rym”.
Ucieszyła mnie ta wiadomość. Poczułem wręcz ulgę. Zawsze bowiem ceniłem bardziej treść niż formę, której uosobieniem był dla mnie zwłaszcza rym. Choć w żadnym razie nie lekceważyłem formy. Tym bardziej, że może ona przybierać również inne postacie.
Uwaga poczyniona przez Adama Czerniawskiego tak mi się spodobała, że nie pofatygowałem się, aby ją sprawdzić.
Zaintrygowało mnie...
Zaintrygowało mnie kilka zdań zawartych w Granicach Roberta Spaemanna, na temat tego, że aby Coś sobą reprezentować, być Kimś, wcale nie trzeba mieć... łazienki. Że nie mieli jej, chociażby, Mikołaj z Kuzy i Johann Wolfgang von Goethe. I znalazłby się niejeden, np. ja, który przedkładałby znajomość z nimi nad kontakt z przygniatającą większością współczesnych posiadaczy łazienek.
Na temat...
Na temat tego kim jest filozof bliższy jest mi pogląd starożytnych. A według nich ‒ jak pisze Pierre Hadot w Czym jest filozofia starożytna? ‒ filozofem ktoś jest „nie wskutek oryginalności czy bogactwa dyskursu filozoficznego, jaki stworzył czy rozwinął, lecz z uwagi na sposób, w jaki żyje. Najważniejsza rzecz to to, by człowiek stał się lepszy. Jego dyskurs tylko wtedy jest filozoficzny, gdy zmienia się w sposób życia”. Tak więc według tej definicji większość osób określanych i określających się współcześnie jako filozofowie, nie zasługuje na to miano. W ich przypadku mamy do czynienia z autorami koncepcji filozoficznych, a także z historykami filozofii i interpretatorami cudzych poglądów filozoficznych.
W liście...
W liście pochodzącym z 1993 r. Adam Czajkowski napisał: „[...] pseudonauka zwana socjologią”. Sprawił mi przyjemność ten pogląd, gdyż uważam socjologię za rodzaj publicystyki. I za nic więcej. No bo czym jest interpretowanie wyników ankiet?
Jakże...
Jakże wielką wagę przywiązuje się do istnienia Ministerstwa Kultury i Sztuki (aktualna nazwa: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego). Często odnoszę wrażenie, gdy słyszę pochwały (rzadkie) bądź narzekania (niezmiernie częste) kierowane pod adresem tego resortu, że bez niego kultura narodowa czy też w ogóle kultura na ziemiach polskich, nie mogłaby się wręcz rozwijać. Oczywiście nie chodzi o to ministerstwo, jako takie, ale o prowadzony przez nie rozdział pieniędzy (do tego sprowadza się w gruncie rzeczy jego działalność). A przecież odwołując się i powołując na osiągnięcia kultury polskiej w XIX wieku sięgamy do epoki, gdy nie istniało Ministerstwo Kultury i Sztuki. Ba, nie istniało państwo polskie.
__________________
Powyższe glosy stanowią fragmenty Glosariusza. 118 głos Dariusza Pawlickiego opublikowanego w bieżącym roku przez Dolnośląski Oddział Związku Literatów Polskich. Kontakt do autora: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mirosław G. Majewski
Spotkanie z Arturem Barcisiem, albo jak nie napiłem się z Józefem Baranem
Było tak.
Umówiłem się na wywiad z Arturem Barcisiem w Teatrze Żelaznym w Katowicach. Uruchomiłem GPS, i po jakieś godzinie znalazłem się na dzikim parkingu przy torach na stacji Katowice-Piotrowice. GPS jak to zwykle bywa zaprowadził mnie niezbyt dokładnie, mogę rzec, że od zaplecza. Zaparkowałem auto na dzikim parkingu i – rozglądając się uważnie na wszystkie strony – przebiegłem przez tory i wdrapałem się na peron. Kawałek dalej zobaczyłem nieczynny budynek nastawni. Nieco zdezorientowany podszedłem do niego z nadzieją na spotkanie z jakimś kolejarzem, który wskaże mi drogę do Teatru Żelaznego (zakładałem, że musi być gdzieś w pobliżu). Kiedy dotarłem do budynku ujrzałem siedzącego na murku długowłosego faceta który wyciągał gitarę z futerału. Przywitałem się, pytając, czy nie wie, gdzie jest Teatr Żelazny. Mężczyzna obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem ruchem głowy, wskazując budynek nastawni:
– To tutaj – powiedział, kontynuując wyciąganie gitary.
Tutaj? Pomyślałem sobie, kuląc się przed hałasem pędzącego przez peron pociągu towarowego. Zrobiłem kilka kroków, słysząc jak nieznajomy mężczyzna stroi gitarę. Jest! Nad wejściem do nastawni błyszczał szyld. TEATR ŻELAZNY. Pokonałem szybko trzy stopnie schodków i już miałem złapać za klamkę, kiedy zobaczyłem kartkę. TRWA CASTING. PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ. Mimo wszystko złapałem za klamkę, dwa razy nacisnąłem, ale na nic to się nie zdało. Wróciłem do nieznajomego mężczyzny, który właśnie zaczął coś brzdąkać na gitarze.
– Pan też na casting? – zapytałem.
– Nie. Przyjechałem z kolegą, on jest teraz na castingu, ale niech pan wejdzie tymi drzwiami, to do kawiarenki.
Tym razem drzwi puściły. W kawiarence siedziało kilka osób, w tym aktorzy teatru, którzy mnie poznali, przywitałem się ze wszystkimi.
– Niech pan jeszcze chwilkę poczeka, Artur akurat ma petenta.
Usiadłem. Grzecznie odmówiłem zaproponowanej mi kawy, i bardzo dobrze, ponieważ w tej właśnie chwili drzwi od sali teatralnej się otworzyły, a w progu pojawił się Artur Barciś kończący rozmowę z moim znajomym aktorem z Krakowa.
– Maciek? – nie ukrywałem swojego zaskoczenia.
– Mirek! – Maciek był równie zaskoczony jak jak.
– To panowie się znacie? – zdziwił się Artur Barciś.
– Znamy się. Grałem w Mirka sztuce – przyznał Maciek.
I to było przełamanie pierwszych lodów.
– To pan Mirek jest dramatopisarzem, myślałem, że tylko wywiady robi.
Maciek wyjaśnił co i jak.
– No to teraz wszystko jasne. Miałem mieć przerwę śniadaniową, ale pan Mirek uparł się na wywiad – poskarżył się Barciś, zapraszając mnie do środka. Zdążyłem jeszcze zakomunikować Maćkowi, że po wywiadzie odwiozę go do Krakowa.
Co tu dużo ukrywać, wywiad był bardzo udany, ja miałem to szczęście, że znałem Artura od czasów Piątku z Pankracym. Na koniec, po sympatycznej rozmowie, strzeliliśmy sobie fotkę, a ja, jak mogłem najkrócej, streściłem moją sztukę Upside down, w której grał Maciek Małysa. Wracając do Upside down, zaprosiłem na moją sztukę poetę Józefa Barana, napisałem co i jak, no i wyraził zgodę. To miał być nasz honorowy gość na widowni, która liczyła – uwaga – 60 miejsc, a teatr „Scena na Lwowskiej”, mieścił się w części starej kamienicy przy Lwowskiej 30 w krakowskim Podgórzu. Szkopuł w tym, że wejście do teatru prowadziło bezpośrednio na scenę, więc za każdym razem na 5 minut przed spektaklem było zamykane na trzy spusty. Drzwi były przemysłowe, więc trudno było usłyszeć ewentualne pukanie spóźnialskich widzów. Niestety Józef Baran nie pojawił się na widowni, a w garderobie czekała na niego, kupiona na tą okoliczność czysta wódka, i to dobrego sortu. Światła zgasły, muzyka towarzysząc widowni ucichła, przedstawienie rozpoczęto. Po kilku minutach, aktorzy, którzy byli w garderobie usłyszeli pukanie do drzwi prowadzących na klatkę schodową, która oddzielała scenę od garderoby. Jeden z wolnych aktorów zbiegł pół piętra, ja za nim, w drzwiach pojawił się Józef Baran. Cóż było robić, zaprosiliśmy poetę za kulisy. Ja miałem w tej sztuce trzy epizody, więc czekałem na swoją kolej za kulisami, czekałem w towarzystwie Józefa Barana. Fabuła tej sztuki poruszała również choroby onkologiczne. Józef Baran przysłuchując się zza kulis dialogom, zapytał mnie szeptem, skąd znam tak dobrze terminologie medyczne. Odpowiedziałem, że jestem w trakcie leczenia, i przy okazji dowiedziałem się, że Józefowi Baranowi też sprawy onkologiczne nie były oszczędzone. Cieszyłem się bardzo z jego towarzystwa, ponieważ zdarzyło nam się korespondować, kiedy prowadził w „Dzienniku Polskim” WIERSZOWISKO. Już zacierałem ręce, że po spektaklu na raucie wypije strzemiennego z Józefem Baranem, kiedy ten, prawdopodobnie w związku z niewygodami za kulisami, poinformował mnie, że nie wytrzyma do końca spektaklu, i że chciałby abyśmy go wypuścili. Cóż było robić, wypuściliśmy go, jak najciszej tylko było można. Po chwili Józef Baran zniknął w ciemności podwórka.
Nie wypiłem z Józefem ani brudzia, ani strzemiennego, czego nie mogę sobie do dnia dzisiejszego darować.
Mirosław G. Majewski