Nowości książkowe

 

  

Plakat

Barbara Gajewska

Ja, Judasz (proza)

 

Rzadko wchodziłem do tego lasu, ale ten las wszedł we mnie, boleśnie, korzeniami rozorał mój spokój, pniami starych sosen zatrzymał mnie w tamtym dniu i już nie widzę progu jutra, nie jestem w stanie zrobić kroku w jutro, jestem w tamtym dniu, na zawsze zatrzymany w tamtym dniu, tak jak on – mój ojciec. Jesteśmy obaj uwięzieni w tym lesie. On tam siedzi, pod młodą sosną, która cienkimi jeszcze gałązkami umiała zwabić go i zatrzymać na zawsze, a jedna z tych gałązek wciąż drży, choć znikąd nie czuć żadnego podmuchu, choć powietrze stoi jakby zalane betonem i w tym betonie zastygłe razem z całym lasem. Ta gałązka, niby taka marna, niepozorna, a oparła mu się, wytrzymała, okazała się silniejsza niż on. I ostatecznie – pokonała go.

Teraz on – mój ojciec – siedzi tam i czeka na mnie, więc chodzę do niego codziennie i gawędzimy sobie. I to gawędzenie sprawia nam radość. Tyle mamy sobie do powiedzenia! Teraz dopiero, teraz...

Czy kochałem mojego ojca? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. On też nigdy mi nie mówił, że mnie kocha. Czułem jednak, że mam w nim oparcie i że mogę pozwolić sobie na więcej niż moje rodzeństwo. A było nas pięcioro – dwie dziewczyny i trzech chłopaków. A ja byłem najmłodszy. I chorowity. Nie było roku, żebym nie przeszedł jakiejś poważnej choroby. Może dlatego byłem szczególnie ochraniany, oszczędzany. Gdy trzeba było krowy czy owce wypędzić na pastwisko, chrustu przynieść z lasu, chwastu dla świniaka narwać, ojciec zawsze posyłał kogoś starszego z rodzeństwa. Stasiek niech zostanie w domu – mówił. – Łun jesce mały.

I zawsze byłem  jeszcze za mały do tych różnych prac, choć już miałem lat dziesięć, czy dwanaście. Zawsze przecież był ktoś starszy ode mnie, zdaniem ojca bardziej odpowiedni, by zrobić to czy tamto. Moi bracia czasem kłócili się z ojcem, że wszystko muszą za mnie robić, przecież chociaż gęsi mógłbym przypilnować. Siostry jak to kobiety, posłuszne instynktowi macierzyńskiemu, traktowały mnie ciągle jak małe dziecko, którym właśnie one są w stanie najlepiej się zaopiekować. A matka? W zasadzie popierała ojca,  choć bywało, że wypominała mu tę jego nadmierną, jak sądziła, troskliwość o mnie. I żeby pokazać innym, że ode mnie też czegoś wymaga, posyłała mnie czasem, żebym kurom do miski wody nalał, psu jeść zaniósł, śmieci z polepy pozmiatał. Matka potrafiła i klapsa mi dać, gdy np. wylałem mleko z kubka i potem nie miałem  czym chleba popić, a mleka już więcej nie było, bo akurat dojna była tylko jedna krowa, druga tuż przed wycieleniem nie dawała mleka, a ta dojna dawała go niewiele, gdyż na pastwisku nigdy się nie najadała, była zamorzona i wydawało się, że kości przebiją jej skórę. Matka jednak innym razem brała mnie na kolana, przytulała, całowała, gładziła po głowie.  Ojciec nie robił tego nigdy. Miałem wrażenie, że zawsze traktował mnie poważnie, jak dorosłego, choć byłem dzieckiem i choć mówił, że jestem za mały, żeby coś tam zrobić. Pamiętam, że dzielił się ze mną swoimi zmartwieniami, gdy była susza, od dwóch miesięcy ani kropla nie spadła, na pastwisku trawa prawie wyschła, na łące też, a tu pora kosić. Skąd my siana weźmiemy na zimę? A ja chciałem ojca pocieszyć:

– Tato, przecież przez naszą łąkę przechodzi rów i tam jest trochę wody, to będziemy wiaderkami tę wodę nabierać i wylewać na łąkę i podlejemy trawę!

Mój pomysł wydał mi się genialny, a ojciec powiedział  tylko:

– No, no, Stasiu, a toś wymyślił...

* * *

Stary Kulak późno dziś wyprowadza na pastwisko swoją krowinę. Dwie owce idą za nią posłusznie, jak dwa wierne psy. I zwierzęta, i człowiek tworzą dziwną grupę istot tak mizernych, wymęczonych, wychudzonych, że zdaje się, cudem jakimś jeszcze trzymających się życia.

I wszystkie te istoty dźwigają brzemię starości. Wloką się teraz z trudem po piaszczystej wiejskiej drodze, przystając czasem dla wytchnienia, a stary Kulak gładzi po kościstym grzbiecie krasulę, zanurza w liche wełniane runo owiec żylastą dłoń i zachęca:

–  No, dali, dali, juz ino ino bedzie trowka.

A ludzie śmieją się z Kulaka, że popycha swoje zwierzęta za zady, to jedno, to drugie, że w końcu i jego trzeba będzie popchnąć, by jakoś ta przedziwna ekipa dotarła do swojego celu. I nie rozumieją ludzie, dlaczego ten stary jest tak głupi i uparty, i nie chce się zgodzić, by zabrało go do siebie któreś dziecko. A trzeba  przyznać, że wszystkim jego dzieciom powiodło się. Pokończyły szkoły, mają dobre zawody, mieszkają w miastach. Niektóre mają nawet samochody. Rzadko przyjeżdżają, bo nie mają czasu, muszą dużo pracować, żeby sobie życie jak najlepiej ułożyć. Poza tym, tu na wsi wciąż droga piaszczysta, samochód mógłby zaryć, może i popsuć się. Ludzie rozumieją to, i rozumieją, że najkorzystniej dla Kulaka i jego dzieci byłoby, gdyby sprzedać tę marną schedę starego, znajdzie się przecież we wsi jakiś kupiec, są młodzi gospodarze, którzy chcą powiększać swoje gospodarstwa i perspektywy dla nich też są, bo rząd obiecuje wsparcie dla wsi, obiecuje drogi wybudować, kredyty niedrogie na maszyny rolnicze dawać, więcej za produkty rolne płacić, ale trzeba mieć siłę do pracy i pilnować swoich interesów. Gdzież mu tam, staremu Kulakowi do takich wymogów! Co on sam może zwojować? Dopóki jeszcze Kulakowa żyła, jakoś to było. Ale teraz? Gdzie samemu, staremu chłopu gospodarstwo prowadzić? Więc niechby sprzedał, niechby poszedł do któregoś, przecież dzieci po to się ma, żeby na starość wsparcie było. I opieka. I zauważyli ludzie, że ostatnio częściej najmłodszy jego syn się pojawia, jego ulubiony syn. No i dobrze, bo komuż jak nie jemu stary ojciec mógłby zaufać?

I zaufał stary ojciec.

A Staś obiecywał:

– Tato, na tę zimę tylko zabiorę cię do siebie. Zima ma być sroga, zamarzniesz w chacie. Zwierzętami zaopiekują się sąsiedzi, a jak przyjdzie wiosna, przywiozę cię na wieś.

I zabrał Staś ojca do miasta. A w tym mieście było prawie jak na wsi, bo Staś wybudował sobie dom przy ulicy na peryferiach. Za jego domem były ugory, na których rosły różne zielska, a po przeciwnej stronie ulicy rósł sobie sosnowy lasek, prawie taki sam jak za domem ojca. Stary Kulak mógł tu poczuć się trochę jak na swojej wsi, a jednak tak się nie poczuł. Bo te pola nieuprawiane były mu obce, i las sosnowy – obcy. I co najważniejsze – obcy byli tu ludzie. Wychodził czasem przed dom, na ulicę i czekał, by ktoś do niego zagadał, albo żeby móc do kogoś zagadać, ale ludzie przechodzili śpiesznie, nikt się nie zatrzymał, nie zapytał o nic, nawet pochwalony nie powiedział. A najczęściej to ci ludzie przejeżdżali samochodami i najwyżej zatrąbili, by uprzedzić starego, żeby czasem nie wszedł na jezdnię. Na dodatek Staś strofował go nieraz, że tak wystaje przed płotem jak żebrak jakiś, że nie ubierze się porządnie, że mu wstyd za niego. Cóż było robić? Stasia przez większą część dnia nie było w domu, jego żony też, a dzieci nie mieli, więc przykrzyło się Kulakowi niemiłosiernie. Gdyby był u siebie, mógłby pogadać do krasuli, do owiec, czy choćby do starej lipy na podwórku. Mógłby wyjść na drogę   i popatrzeć na inne chałupy, czy u Smugów już gotują obiad, czy dym leci prosto  z  komina i wróży dobrą pogodę. Mógłby spotkać Jarugę lub Waśkowiaka, pogawędzić trochę o czymkolwiek, czy będzie tęga zima, czy chałupę ogacać, czy drewna na opał wystarczy. A tu? Ani do kogo gęby otworzyć. To zaczął chodzić Kulak do tego lasku sosnowego. Tam zobaczył czasem sarenką, wiewiórkę lub zająca, i raźniej mu było na duszy. Tam i do drzew pogadał, bo cóż one winne, że obce? Powoli stawały mu się bliskie i jakby coraz uważniej słuchały go. Opowiadał im swoje życie, swoje żale. A zwłaszcza upodobał sobie taką młodą sosenkę, pod którą siadał nawet na śniegu, i mówił jej o tym, co go boli. I teraz dopiero zauważył, że potrafi mówić o tym, co tam w środku się w nim kłębi i spokoju nie daje. Nigdy wcześniej tak nie było. Czasem milknął zawstydzony, że tak bebechy z siebie wyciąga, jak jakaś baba. Ale co tam, nikt nie słyszy, oprócz tej sosenki młodej, która pieściła go gałązkami, łaskotała po starej twarzy, jakoś uciszała, uspokajała. I tak jakoś minęła zima. W sumie nie miał źle stary Kulak. Miał swoją kajutkę u syna, z oddzielnym wejściem, nikomu więc nie musiał się pokazywać, jeśli nie chciał. Było mu ciepło, nie musiał się martwić o nic. Dostawał jedzenie, picie. Jezdem jak ten pies – pomyślał kiedyś. – Mom legowisko i miske. A co jo myśle, co jezd tam we mnie we środku, to nik ło to nie zapyto. Nikogo to nie łopchodzi. I po co jo tu jezdem? Zeby tylko spać, źryć i srać?

I zagadnął do syna:

– Stasiu, a to zima sie kuńcy. Miołeś mnie łodwieźć do nos, na nasom wieś.

A Staś tłumaczył:

– Tato, to dopiero początek kwietnia. Jeszcze zimno. I wiesz, postanowiliśmy

z Mietkiem i Mirką, że najpierw trochę odremontujemy twoją chałupę. Dach przecież przecieka, przez ściany wiatr dostaje się do środka. No i podłogę drewnianą trzeba położyć, żeby ci cieplej było.

– To mi choć łowce przywieź – prosił ojciec. – Po co u łobcych majom być? Tu, na tych ługorach za chałupom, pewno trowsko porządne urośnie. A i na drodze. I na polanie w lesie. Wyjadłyby sie moje baśki ze hej. A jo miołbym wreście jakomś robote. Bo jak cłowiek nic nie robi, to i zyć się nie chce.

– Pomyślę o tym, tato, pomyślę – obiecywał Staś. – Ale to tak głupio będzie wyglądać, żebyś ty

z owcami tu koło domu chodził.

– Nie bój sie, nikto nie bedzie widzioł, dali gdzie popendze.

– Oj, tato...

I minął maj, i minął czerwiec, trawy porosły bujne na ugorze za domem, i na skwerku pod lasem, a Staś nie miał czasu, żeby pojechać po owce. A na początku lipca zjawili się nagle wszyscy – Mietek i Romek, Mirka i Zośka. I ich rodziny.  I wszyscy tacy zadowoleni, roześmiani, hałaśliwi. Chciało im się aż ze Śląska przyjeżdżać.  A cóz to za okazyjo – pomyślał Kulak. I wnet się dowiedział.

Wystawiono stół na podwórko, bo pogoda była wymarzona – nie za gorąco, ale ciepło, przyjemnie, słoneczko wesoło igrało w trawie, wietrzyk muskał leciutko zadowolone  twarze. Na stole dużo jedzenia i wódka. Kulak lubił czasem napić się wódki, ale nigdy nie miał na nią pieniędzy. Nie mógłby spojrzeć w oczy dzieciom, gdyby przepił grosz, zamiast im kupić bułkę. A tu tyle wódki!  Juści, inny tero świat. Inacy ludzie zyjom – pomyślał.

I zrobiło się wesoło na podwórku u Stasia Kulaka. I staremu Kulakowi jakoś raźniej zrobiło się na duszy. Może dlatego, że wszystkie jego dzieci tu były i widział, że im dobrze, a może dlatego, że wychylił już piąty kieliszek? Tym razem polał jego najmłodszy i to on przemówił. I Kulak słyszał, jak z zadowoleniem informował wszystkich o załatwieniu sprawy. Jak korzystnie udało mu się sprzedać gospodarstwo ojca, jego krowę i dwie owce. I nawet za tę walącą się chałupę wziął niezły grosz. I zwołał tu wszystkich, by się uczciwie tymi pieniędzmi z nimi podzielić. A ojciec może zostać nadal u niego albo po kolei mogą go po trochu potrzymać u siebie inni. Jak chcą. No i ojciec też otrzyma sprawiedliwie część pieniędzy ze sprzedaży.

Kulak już nie słuchał dalej. Minęło alkoholowe zamroczenie. Wstał i powiedział bardzo dobitnie:

– Wsadźta se w dupe te piniondze.

I poszedł w stronę sosnowego lasku.

– On tam często chodzi – skomentował Staś. – Niech sobie pospaceruje. Ochłonie trochę, przemyśli. Przecież chcemy dobrze dla niego.

Mietek nalał wszystkim wódki. Wypili za zdrowie ojca.

* * *

Tato, tato... Ja, twój najmłodszy, twój synek ulubiony... Teraz wiem, że cię kochałem, zawsze cię kochałem... A jednak... Ja – Judasz...