Nowości książkowe

 

Plakat

Jerzy Stasiewicz

 

Krawiec snów... szuka nożyc w kufrze babki Zofii

 

„Moje góry to kroki mozolne / i rachunek sumienia na szczycie / (...) i marzenia przeklętych na wieki”. Głęboko zapadły te trzy wersy w moją świadomość po przeczytaniu wiersza „Góry” na zamku w Mosznej, gdzie zostałem przez Adę Jarosz obdarowany jej najnowszym tomem Krawiec snów (2021). Dlaczego książka otwarzyła się na czterdziestej czwartej stronie? Dlaczego akurat tu? Trwała z całą pompą promocja 31. numeru „Liry Dramu” – twarzą Marcin Orliński. W oryginalnie zachowanej pałacowej sieni, z największym kominkiem w gmachu – jedyny czynny – śmiejący się płomieniem dębowych polan do poetów, jak w czas wizyt (polowania) cesarza Wilhelma II. Skrzypienie otwartej, rzeźbionej antresoli i klatki schodowej świadczyło o duchowej obecności Tiele-Wincklerów (śląskiego rodu – potentata węgla i stali – rezydującego w zamku o 99 wieżach i wieżyczek, 365 pomieszczeń).

Rzeczowe słowo o kwartalniku wygłosiła Marlena Zynger, redaktor naczelna. Przedstawiła zebranym właściciela firmy konserwatorskiej – powinowactwo serca – dokonującej renowacji murów. Stąd na łamach czasopisma obszerna historia zamku Moszna i terenów przyległych, i cały rozdział poświęcony twórczości poetyckiej poetów z Opolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Stawili się obowiązkowo (chorych usprawiedliwiamy).

Marek Wawrzkiewicz, szef Zarządu Głównego, wręczył odznaki honorowe kilku opolanom zasłużonym dla związku. Następnie przedstawił w obszernym skrócie stulecie działalności – powstałego na gruncie pisarskich organizacji lokalnych: poznańskiej, lwowskiej, warszawskiej, krakowskiej, scalenia i powołania jednej, ogólnokrajowej – początkowo Związku Zawodowego Literatów Polskich, a od 1949 roku posługującego się obecną nazwą. Z pierwszym prezesem po odzyskaniu niepodległości – Stefanem Żeromskim.

O twórczości Marcina Orlińskiego ze znawstwem wypowiedział się Rafał Gawin – Dom Literatury w Łodzi. Zaprezentowano wiersze zamieszczone w periodyku. Czułem oddech: Tadeusza Soroczyńskiego, Wiesława Malickiego, Zygmunta Dmochowskiego – poetów tej ziemi, spacerujących w krainie żywej liryki po łąkach wyobraźni.

Udzielono głosu przyjezdnym: Małgorzata Hrycaj – Szczecin (kozica górska) z wierszem tętniącym życiem. Rafał Różewicz (z tych Różewiczów) – Wrocław – poezja ze źródeł Mirona Białoszewskiego. Niezrzeszony. Ponoć organizacje literackie nie wystąpiły z propozycją? Robert Marcinkowski – Kraków – deklamujący z pamięci, dawno nie zetknąłem się z taką prezentacją.

Przyszedł czas na bardów piosenki autorskiej: Janusz Ochocki z Żarki poniósł słuchaczy do Zawratu, a niestrudzony gawędziarz z Żywca/Węgierskiej Górki Jarosław Kąkol (chwast jak nadmienia) skorzystał w podróży z kolejowego biletu dla... seniorów. Bo jak stwierdził z zakłopotaniem, w kwietniu ukończył... sześćdziesiąt lat. Którego roku? – zapytałem. Żachnął się tylko. A lubieżnie zerknęły na mnie Sylwia Kanicka – Rudniki i Beata Zalot z Gronkowa k. Nowego Targu, zazdroszcząc chyba... apetytu. Stoły u Tiele-Wincklerów uginały się zawsze i to nie od ciężaru srebrnych półmisków. A ja pragnąłem przynieść im ulgę, wierny zasadzie: rzeczywisty poeta jest chudy... i zawsze głodny.

Prawdziwym na zamku – przynajmniej dla mnie – objawieniem, przyodzianym w męski strój, kapelusz, z nierozłącznym akordeonem, gitarą. Z pieśniami jak spod dachów Paryża z głosem Édith Piaf była Sylwia Lehner z Warszawy wykorzystująca wiersze zaprzyjaźnionych poetów do swych recitali. Szacun Sylwio.

Było po dwudziestej trzeciej, kiedy z Gosią Bobak, w ciemnościach zamkowego dziedzińca, ruszyliśmy do Nysy. Mijając złowrogie kontury parku, wyniosłą bryłę łącznickiego kościoła, mostek na rozwidleniu dróg. W paśmie reflektorów w ułamku sekundy pojawił się zając. Coś chrupnęło, trzasnęło, delikatnie zarzuciło samochodem... Dopiero w garażu – przy oględzinach – zobaczyłem rozbitą prawą stronę zderzaka i zakrwawione szkło lampy. Nie wiem dlaczego wtedy wróciła opowieść Ady – jechaliśmy spóźnionym pociągiem z Opola do Warszawy na zjazd krajowy ZLP – że wypadki samochodowe (śmiertelne) tak ustawiły jej życie, że do końca swoich dni pozostanie w panieństwie? Charon wielokrotnie pojawia się w jej wierszach. A może dodałem coś od siebie. Przecież od tamtej podróży minęło przeszło dwa lata. Z pandemią zamulającą męski mózg. Zając?!... to nie tylko cel polowań, wykwintna kolacja. Symbolizuje wiosnę, odrodzenie przyrody. Według tradycji miał spać z otwartymi oczami i pierwszy zobaczył Zmartwychwstałego. Mówisz Jurku jak Sabała. „A Sabała? Bajarzem wioskowym”.

„Potknąłem się o kamień (...) / Wcześniej las zawirował jak wichrowy anioł, / kiedy splata warkocze z mrocznego sitowia, / (...) w załomach plotą się same dziwy”. Potknąłem się o ząb piły tarczowej tnąc drwa do kominka. Wyrwał mi kość ze wskazującego palca lewej ręki. Czy to była nieuwaga, bezmyślność, zdarzenie nagłe? Zemdlony „widzę Lesza pieszczącego klawisze jodeł. / Rankiem zbieram zapachy śródleśnej topieli, tkam / wielobarwne pajęcze kilimy, poleruję krople mgieł, / podglądam rdzawe buczyny kąpiące się w kałużach. // Mówicie, że widzieliście diabli ogon na szyi Bartusia”. Ocknijcie się człowieku – rzekł lekarz – zaraz będziemy szyli!

Taki ból przeżywała kiedyś Ada cieleśnie, ale  o wiele, wiele straszliwszy, dogłębny, długi jak powolność chwili. Ten ból powraca do poetki w czas pisania wierszy, sięgania do zakamarków pamięci, obrazów przeszłości. Może to kostium, ale ja widzę i czuję retrospekcję – szadź dawnego wczoraj z kufra babki Zofii. Przechowującego historie rodu/rodów. Tą chwalebną godną prezentacji, ale i tą przemilczaną, spychaną na pobocza dziejów, wymazywaną z kronik rodzinnych. Będącą tematem tabu. Czego Ada często doświadcza żyjąc w środowisku śląskich (niemieckich) autochtonów. Wyzutych wczorajszej chciwości przestrzeni. Poetka przywraca (im) pamięć mówiąc: „Moi bliscy nie mają imion. Odebrano je, / zdeptano, jak depcze się pluskwy”. (...) „Świat / zatrzymał się, jakby niewprawny / operator zerwał taśmę czasu. // Za murem sunęły tramwaje, a ich koła, / niczym karawany, odmierzały takt. / Czasem słychać było cichą dziecięcą / radość albo wrzaskliwe Halt!, które / sprawiało, że człowiek  bał się obrócić, / by nie stanąć jak żona Lota – solna bryła. // (...) piękna  Blima. / Głowę położyła na kanciastej poduszce / krawężnika. Martwa dłoń przykrywała / Czterdzieści dni Musa Dah Werfla. // (...) mimo że nie wierzyła w istnienie raju, / poszła za nim, (archanioł Urel) a matce Blimy nie pękło / serce – umarła zeszłej zimy, choć wciąż / jej krew syciła się tlenem. To było wtedy, / gdy trzyletni Jehuda odszedł do przodków. / Co wieczór śpiewała tango-kołysankę / matki z żydowskiego getta. Mury płakały”. (...) „Mówi, że dawno / temu nosiła warkocze. Dziś na trzynastoletniej // głowie obozowa chustka. Zakrywa kępki włosów. / Pustka. Płochliwe myśli tulą się do skały. // (...) Na porannym apelu brakuje kilku robotnic. / Nie stawia się też trzynastoletnia Marysia. // Skrupulatna Herta Oberheuser (niemiecka lekarka, zbrodniarka wojenna) notuje: / Kolejny numer. Eksperyment trwa”. W innym fragmencie wiersza poetka przeciwstawia dzielnicę „ panów” – „ Z aryjskiej strony dobiegało rytmiczne / stukanie dorożki i głos sprzedającej / buraki, cebulę i żonkilowe bukiety”.

W wielu wersach Ada Jarosz niepogodzona z porządkiem świata, wadzi się z Absolutem: „Dla takich jak my jedynie poniżenie, / egzystencja pozbawiona Boga.”

„Nikt nie wie, Panie, jak słaby jest szew czasu.”

„Modlę się z tobą, góro. Słucham w ciszy pacierzy.”

„Czym naprawdę jest ludzkie życie.”

„Jestem bezradny wobec milczenia, / bezradny wobec krzyków, / bezradny wobec...”.

„jak puste bywają niebiosa”. Co tutaj dodać?  Poeta pamięta!

Jest odwołanie do Urela według apokryfów; Apokalipsa Eliasza, jeden z dwu archaniołów (drugi Michał), którzy w Dniu Sądu Ostatecznego zaprowadzą do raju naznaczonych pieczęcią Chrystusa. Płonący miecz i rydwan ciągniony przez białe konie to metafora drogi. Urel stał w czasie Holokaustu u bram zagłady.

Tu odniosłem się do wewnętrznego krzyku poetki z rozdziału „Sine wiry”. Nie mogącej objąć swoim/naszym umysłem machiny unicestwiania ludzi przez ludzi. Zwyczajnych ludzi – „nadludzi” zaprzężonych w kierat totalitaryzmu. I ślepo w niego (w większości) wierzących. I strach o nasze wojenne/powojenne autorytety: „kim stałby się Baczyński i Mencel? // Może pierwszy zamykałby siebie / w obrazach, w zagrzybionym pokoju / wypalałby papierosowe litanie, / wypijałby hektolitry wódki. // Czy stałby się jednym z tych, / których wyklęto za niewłaściwy / stosunek do, czy zostałby wiernym / wyznawcą jedynej i słusznej? // Umiałby jeszcze pisać o dojrzałej, / czystej miłości? A jeśli kochałby się / byle jak, byle gdzie, z byle kim? // Mencel zapewne budowałby mosty, / projektował wielkie gmachy KC, pisałby / skoczne piosenki lub zostałby reżyserem. / Mógłby też wyjechać do ciotki do Lyonu / ( na bilecie  adnotacja bez powrotu). // Gdyby przeżył wojnę, może mój dom / nie stałby przy ulicy jego imienia?”.

Poetka w tajemnicy kufra zatapia swoje poetyckie: tropy, kody, symbole, motywy. Niby bohaterowie omówionych wierszy ukrywa się w jego wnętrzu. Wyobrażając sobie, że jest dżinem, pływa po oceanach (beztroskiego dzieciństwa). Kufer pachnie lawendą i dziadkiem: Antonem, Teofilem, Abramem, Dawidem. Niepokój twórczy w wizji przeszłości odsłania czas zarazy „brudna woda na świńskich błotach”, kiedy „padło bydło, (...) (a) tego roku wyrosło / zboże wysokie jak strzechy, a kłosy były / puste”.

Na dnie skrzyni plik pożółkłych dokumentów, pamietających insurekcję i powstania.  Akty nadania ziemi, wyroki wieloletniej zsyłki, ułaskawienia, metryki chrztu, akty ślubów, zgonów. Starodawne fotografie matron, noworodków, uroczystości rodzinnych i pośmiertne – jedyny kiedyś dowód fizjonomii. „Plącze się pamięć jak mgła nad Sanem. // Słyszę, że Zofia śpiewa godzinki, prosi Boga, / byśmy szybko wrócili do domu” – Ojca.

„Diabelskie skrzydła” – drugi rozdział książki, którym rozpocząłem ten szkic; tu każdy wiersz to swoiste olśnienie – odsłaniają kontury zamglonego świata poetki. Powolnie rozświetlane jej indywidualnym językiem i wrażliwością z zanurzeniem lirycznym w wieczności. Słowo do drugiego człowieka koczującego w pustelni jałowego życia. I wołającego do pustki tłumu. To węzeł pytań trudnych o czas dzisiejszego bytu Ady Jarosz, przesiąkniętej na wskroś samotnością. Szukającej miłości. Niech dowodem będzie dedykacja: „Jurku poczytuję sobie za wyróżnienie, że mogłam Cię poznać. Violu – cieszę się, że jesteś cząstką Jerzego, bo to sprawia, że jesteście dla Mnie jak Laura i Filon, Romeo i Julia – cieszę się, że jesteście. Późny wieczór na Zamku w Mosznej 25.11.2021 r.”.

Nie zagubię/zagubmy wartości tych słów. Dedykacja szacunkiem, nadaje słowu nieprzemijającej (odwagi) wartości. Staje się częścią realnej przestrzeni istnienia obrazów w zamyśleniu twórczym, które Ada stworzyła na potrzebę własnej wolności, odnalezionej w górach – jej drugim domu – z konkretem Kasprowicza, baśniowością Leśmiana, topografią Harysymowicza. Przybliża tak sugestywnie, że stajemy się jej (realną) częścią. Drugą pasją – zagłuszającą krzyk ciszy  – jest uczestnictwo w dziesiątkach spotkań i festiwali poetyckich. Na przestrzeni kilku lat byliśmy razem w: Złotym Potoku, Festiwalu Poezji Słowiańskiej Czechowice-Dziedzice, Dniach Poezji Broumov, Po obu stronach Morawy Hodonin-Holiča. Na wszystkich starała się  świecić najjaśniejszym blaskiem.

Ada Jarosz ma głęboką świadomość siebie i swoich korzeni kulturowych, umocowanych w orbicie łacińskiej, w jej: literaturze, malarstwie, architekturze, filozofii. Potrafi także czerpać z mitologii słowiańskiej – przez co jest mi bardzo bliska, razem z Izą Zubko;  Wierszariusz słowiański. – To dla mnie budujące wymieszanie kultur z silną kreacją duchową odnajduję w wierszach: „Wenus z Urbino” – „Tycjan namalował / dwa księżyce // dotknął łona i stworzył / rozkosz //  akt zachwycił”.

Jak  tycjanowski kolor – rudopomarańczowy – który jakoś dziwnie mam w oczach i portret papieża Pawła III z nepotami. „Leonardo” – „ zachłanność wiedzy // (...) ostrołuki ozdobione gargulcami – Gargulce; tytuł czwartego rozdziału – kilka  powściągliwych kresek / usta w półuśmiechu // (...) dostrzegam starcze rysy / zniekształconą stopę w półcieniu // (...) z potopu niszczycielskich wirów / wyłania się harmonia”.

Poetka dociera na „brzeg” pamięci „wspomnienia sypią się / niczym piach w klepsydrze / żłobią na twarzy koleiny // (...) wystarczy wyciągnąć / dłoń a zefir – najczulszy kochanek / zagra na palcach jak na syrinksie? // ( fletnia Pana) (...) przypominasz sobie że jesteś / końcem i początkiem / miejscem z którego odpływają / łodzie Charona i Nyji”.

Przywołanie bogini świata podziemnego –  Słowianie wierzyli w jej obietnicę – ponownego odrodzenia po śmierci (Jan Długosz twórca postaci umiejscowienia jej sanktuarium w Gnieźnie). Świadczy, że nie tylko poezja – dawniej sport, kilkukrotna medalistka Mistrzostw Polski w hokeju na trawie – włada ogrodem zainteresowań poetki, ale także proza i bibliotekarstwo, które dla Ady Jarosz jest starą drogą zawracającą czas. W jej kałużach, odbija się echo osobistych losów i przeszłości. To ważny komponent twórczości poetki z Izbicka. Opowiadającej – podskórnie czuję formę pieśni – o czymś dla niej  istotnym, godnym zapisu. A nie są to utwory łatwe. Powiem tak: – wymagają inteligentnego czytelnika. Opisywany świat posiada stempel tajemnicy przeżycia wewnętrznego. A podmiot liryczny jest – jakby w głębokim lochu ukrytym – komentatorem, sprawcą i łącznikiem buzującej w utworze ekspresji tworzenia. Konwersacja poetycka łączy się w szereg węzłów, nadając liryce nowej jakości. W tomie czuć temperaturę poetyckiego zamyślenia  chłodzoną klamrą odkrywczej metafory.

W pierwszym rozdziale Krawca snów zatytułowanym „Błędne ognie” kontynuowany jest, a rozpoczęty jeszcze w Modlitwach malowanych trzciną – miałem zaszczyt pisać o tej książce – cykl wierszy o Dyduku?! „Postać – jak pisze Magdalena Węgrzynowicz-Plichta – nazwana i wykreowana przez Poetkę na wzór wędrujących grajków, tułaczy chodzących od wsi do wsi za lichą pracą, głupkowatych włóczęgów bez domu i rodziny, żebrzących łazęg, pogardzanych przez innych. Kiedy narrator po raz pierwszy go zobaczył, gdy Dyduk <<niósł parcianą torbę wyszywaną / gwiezdnym muślinem i starością>> stał się mimowolnym świadkiem cudu”. Myślę, że ta postać ma korzenie w Dybuku – w mistycyzmie i folklorze żydowskim zjawisko zawładnięcia ciałem żywego człowieka przez ducha zmarłej osoby. Dybuk powodował zmianę jej osobowości, przemawiał jej ustami, ale swoim głosem. Dla mnie to metafora osobowości poetki. Potrafiącej w swym artyzmie odniesień podjąć próbę otwarcia świadomości na to co na zewnątrz i wewnątrz człowieka. „Nie wiesz, gdzie jadro szaleństwa. / (...) w czarnej kałuży doświadczeń, / (...) zroszonych metafizyczną rosą, / (...) Jeśli zasnę wśród tojadów, nie budź. / (...) Nie pytaj dlaczego. / Moje oczy otwarte, uszy słyszą”. „(...) W tułaczce – kontynuuje Węgrzynowicz-Plichta – chronił tylko torbę, w której chował chlebową piętkę i <<trzcinę do malowania na wodzie>>, a także zielonego świerszcza”. Poetka nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Raczej używa jakby modlitwy do indywidualnej rozmowy z istotą boską. „W moich domach nie było / miejsca na przedwieczne katedry (...) / ani na szept śnieżnej pani – / (...) Wtedy wyrzuciłem klucz do pustej / studni i poszedłem, hen, / (...) a dawne życie / stało się li tylko mglistym / wspomnieniem”. I tęsknotą do... mężczyzny. Czego daje  piękny przykład w wierszu dedykowanym czeskiemu poecie z Kostelca nad Łabą Tomăšovi Jirglowi: „umów się ze mną / bo potrzebny mi człowiek”.

Tak Ado... Tak.

Jerzy Stasiewicz

_____________ 

Adrianna Jarosz, Krawiec snów. Wydawnictwo ANAGRAM, Warszawa 2021, s. 96.