Juliusz Wątroba
„Literaci”
Te trzy historyjki łączy wspólny mianownik (a nawet licznik!). Nie wiem, od której zacząć, bo wszystkie równoprawne i równie tragikomiczne. Więc tak na chybił trafił – choćby kulą w płot.
Pan Zenek ma 60 lat. Inteligentny, błyskotliwy, wszędzie go pełno. Robi szum koło siebie i lubi być w centrum uwagi, a w swoim środowisku, w niewielkiej mieścinie, jest wszystkim znanym „działaczem kulturalnym”, jak się w czasach słusznie minionych mówiło o szalonych ludziach pełnych pasji. Przebojowym, w miarę bezczelnym, z tupetem, załatwiającym gdzie się tylko da i co się da – od dyrektora po burmistrza, od wsparcia duchowego po żywą gotówkę. Taki, co to jak wyrzucą go drzwiami, to wchodzi oknem. Organizuje wystawy malarstwa, zajęcia dla dzieci, a ostatnio nawet konkurs poezji! No właśnie, nie powiedziałem najważniejszego: pan Zenek od sześciu lat pisze wiersze! Zdobył nawet kilka wyróżnień w konkursach, co jest powodem dumy, z którą zresztą obnosi się jak paw ze swoją lirą albo indor z czerwonymi koralami. Jego megalomania rozwija się jak rozmaryn w rzewnej piosneczce sprzed lat. I byłoby wszystko w porządku, gdyby nasz poeta nie zapragnął nagle zostać... prozaikiem. Napisał stustronicowy tekst prozą, wydał ładnie, z kolorowymi fotkami i na kredowym papierze w prywatnym mini wydawniczonku, i – na moje nieszczęście – uszczęśliwił mnie przesyłką poleconą, zawierającą pachnącą nowością książkę z kategorycznym żądaniem, bym napisał mu szczerze, co sądzę o jego dziele, najlepiej żeby była to pozytywna recenzja.
Gdy zacząłem czytać owe „dzieło”, resztki włosów stanęły mi dęba, a szczęka, ręce i inne członki opadły, bo rzeczywiście najprawdziwiej zdębiałem! Takiego nagromadzenia błędów wszelakich jeszcze w życiu nie spotkałem! Nie spotkałem też nigdy takich „metafor” (żeby dodatkowo podnieść literackość, Pan Zenek „dzieło” okraszał „prozą poetycką”!); wzbudzających to politowanie, to zażenowanie, to pusty śmiech wreszcie. Ze względu na chrześcijańskie miłosierdzie, nie będę cytował próbek tej radosnej, a żałosnej „twórczości”, choć diabeł mnie kusi, by i państwu sprawić wątpliwą „radość”. Już nawet myślałem, że coś jest ze mną nie w porządku, że to niemożliwe, więc poprosiłem córę (obciążoną genetycznie humanistkę po dwóch fakultetach), by rzuciła okiem na ową pisaną sercem prozę – jak podkreślił autor – i ołówkiem zaznaczyła błędy, jeśli takie zauważy. Po dwudziestu minutach moja pierworodna zwróciła książkę, mówiąc, że takich bzdur nie będzie czytać, a kilkanaście stron przez które przebrnęła zostało upstrzone dziesiątkami, czy setkami podkreśleń całego wachlarza błędów. Odetchnąłem z ulgą, bo świadczyło to o tym, że ze mną wszystko w porządku, i ze zgrozą równocześnie, że to jednak prawda!
Zgodnie z żądaniem autora, po głębokim namyśle, napisałem szczerze, że proza jest beznadziejna, z kardynalnymi błędami, których nie spotkałem nawet, oceniając prace dzieci z podstawówki oraz że nie wystarczy wrażliwość i wyobraźnia, by pisać. Potrzebna jest też choć elementarna wiedza o zasadach pisowni, bo proza to nie wierszyki, składające się z kilku słów, ale dziedzina, wymagająca znajomości warsztatu, czyli poprawnego posługiwania się polszczyzną! Dodałem też, że lepiej by było, gdyby tej książki nie pokazywał krytykom, bo jeśli któryś raczy ją przeczytać, może go skompromitować oraz ośmieszyć wydawcę, a tego przecież nikomu nie życzę! Odpisał, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał i koniecznie musimy się spotkać.
Spotkaliśmy się w pubie. Rozmowa zaczęła się kleić, gdy wypiliśmy po klika piw. Dopiero wtedy wyszło szydło z worka (proszę nie mieć złych skojarzeń z rzeczownikiem „Szydło”!). Zenek – przeszliśmy na „ty” – przyznał się, że przed 42 laty ukończył tylko... zasadniczą szkołę budowlaną oraz że pracuje nad swoim rozwojem. Powiedziałem szczerze, że czytelnika nie obchodzi, co skończył, a czego nie skończył, tylko to, co zaproponował i ogłosił drukiem! Zadałem mu też najprostsze pytanie:
– Czemuś tego, na Boga, nie dał do korekty? Najzwyklejszej polonistce?
– Przecież dałem! – powiedział oburzony.
– Komu??? – byłem bezgranicznie zdumiony.
– Mojej znajomej poetce. Z Warszawy! Córce wybitnych aktorów, która się we mnie podkochuje – odpowiedział dumnie i z godnością osobistą nieszczęsny domorosły „literat”, jakby miejsce zamieszkania „recenzentki”, pochodzenie społeczne, tudzież stany emocjonalno-otumaniające miały świadczyć o jej profesjonalizmie.
Na odchodne Zenek pochwalił się, że kończy drugą powieść – erotyczną! O mało nie spadłem z krzesła. A że nie miało mi już co opaść (szczęka i członki!), ani stanąć dęba (resztki włosów), to tylko dusza załkała bezgłośnie i serce zatrzepotało ze zgrozy... Pożegnałem się spiesznie, zostawiając Zenka z kolejnym piwem i „snami o potędze” w błogim przeświadczeniu o niezwykłości własnego „talentu”.
Historyjka druga. Koło seniorów w wielkim mieście działało znakomicie: zajęcia, spotkania, kółka wszelakie (od tańca do różańca), wyjazdy na wycieczki... Jednak w pewnej chwili energiczna i operatywna pani prezes wymyśliła, że byłoby pięknie, gdyby ukazał się... tom poezji aktywnych, acz wcześniej urodzonych. Zwróciła się tedy na piśmie do szefa miejskiej kultury z kategorycznym żądaniem przyznania sporych pieniędzy na wydanie „znakomitej poezji”, jak zaznaczyła, dołączając do podania już przygotowaną książkę. Publikację z kolorowymi fotkami i obszernymi notkami, z których wynikało, że panie są bardzo aktywne: dziergają, haftują haftem krzyżykowym, malują, rzeźbią, tańczą, śpiewają, są aktorkami..., no i oczywiście piszą! Skąd o tym wiem? Poproszono mnie, żebym napisał recenzję wydawniczą. Napisałem. W skrócie: to beznadzieja i totalna grafomania. Zaapelowałem również gorąco, by pod żadnym pozorem tego nie drukować, bo ci, którzy podjęliby taką decyzję, mogliby zostać pociągnięci do odpowiedzialności karnej za wyrzucanie w błoto publicznych pieniędzy. Wśród bezmiaru koszmaru radosnego pismaczenia znalazły się jedne wiersze znakomite! Zasugerowałem więc, by wydać indywidualny tomik pani, która naprawdę na to zasługiwała.
Zapomniałem o tym nieistotnym zdarzeniu, gdy po jakimś czasie zostałem zaproszony na spotkanie autorskie w wielkim mieście, w renesansowym pałacu, gdzie przyglądali mi się nie tylko słuchacze, ale i panie z portretów. Po prezentacji stała się rzecz niespotykana – otoczyło mnie kilkadziesiąt wrogo i agresywnie nastawionych leciwych niewiast, a ich przywódczyni z gromami w oczach (i zapewne bronią białą schowaną w staniku) wykrzyczała tylko jedno pytanie, wsparte dramatyczną choreografią: – Dlaczego???!!!
Okazało się, że kierownik wydziału powiedział natrętnej pani prezes, nachodzącej go i żądającej pieniędzy na „poezje”, że nic nie otrzyma, bo recenzja negatywna i koniec, kropka. Dla świętego spokoju albo i ze strachu, dał jej też do przeczytania moją opinię.
– Byłam 40 lat polonistką i wiem jak się pisze! – wrzasnęła mi nad uchem jedna.
– A ja piszę lepiej niż Szymborska, bo ona pisała tylko 16 wierszy w ciągu roku, a ja tworzę nawet 20 w ciągu jednego dnia!...
Lawina złorzeczeń, pretensji i gróźb karalnych posypała się na moją siwą głowę z „siłą wodospadu”. Myślałem, że mnie te nawiedzone i rozwydrzone babsztyle zlinczują! A choć w młodości trenowałem boks (w wadze papierowej niestety), nie miałbym najmniejszych szans. Człowieka jednak w ekstremalnych warunkach, zagrażających najdosłowniej życiu, stać na wiele. Doznałem olśnienia (może za sprawą samego Ducha Świętego?) i palnąłem płomienną gadkę, uzasadniającą druzgoczącą, krytyczną recenzję, dzięki której złość i nienawiść nieszczęsnych poetess stopniała śniegiem wrzuconym w ognisko. Rozszalałe lwice przemieniły się z wolna w potulne owieczki, wycofujące się chyłkiem z zamkowej komnaty.
Trzecia powiastka też wprost z życia wzięta. Jeśli bym nie znał tej wyjątkowej i wybitnej osobowości, a oceniał jedynie jej spóźniony debiut, powiedziałbym krótko i bez najmniejszych wątpliwości, iż to czystej wody, rasowa grafomania monstrualnego beztalencia! Tomik pięknie wydany, w twardej oprawie, a jego szatę graficzną stanowiły reprodukcje dzieł wybitnych malarzy. Autorem owego koszmaru była osoba znana: wybitny naukowiec politechniki, zajmujący wysokie stanowiska, nagradzany i odznaczany (słusznie!) autorytet moralny środowiska. Na dodatek wzorowy mąż, ojciec oraz dziadek. Słowem, ideał i wzór cnót wszelakich. I oto ten niezwykły człowiek, duma miasta, który w życiu osiągnął prawie wszystko, postanowił, że musi się jeszcze dowartościować, zostając... poetą. Skoro na przykład taka Wisława dostała Nobla, to może on też?! A że był niezwykle ambitny, doszedł do wniosku, że profesor zwyczajny musi zostać nadzwyczajnym poetą!
Z wydaniem tomiku nie było najmniejszego problemu. Słowo wstępne napisał sam burmistrz miasta, a na ostatniej stronie kilkuzdaniowe zachwyty zamieściły miejscowe autorytety, choć jestem przekonany, że zdawali sobie sprawę z żałosnej zawartości książeczki. Jeśli nie, to tym gorzej i straszniej. I nikt nie miał odwagi krzyknąć (jak chłopczyk w baśni Andersena, że „król jest nagi!”), iż te rymowanki wybitnego naukowca to ramota, szmira, grafomania, i idiotyzmy totalne! Później odbyło się, w reprezentacyjnej sali ratusza, spotkanie, prezentujące wydany tomik oraz narodziny nowego „poety”. Zjawili się wszyscy liczący się w mieście: przedstawiciele władz, biznesu, nauki i kultury, a nawet kościoła – tym bardziej tym razem na miejscu, że były to wiersze religijne. Pan profesor, drżącym ze wzruszenia głosem, czytał swoje wypociny, widzowie słuchali z przejęciem i w nabożnym skupieniu, które było co jakiś czas przerywane nastrojowymi dźwiękami zabytkowej harfy, obsługiwanej przez równie zabytkową, acz fałszującą niemiłosiernie harfistkę. Gdy autor skończył, zapanowała cisza jak makiem zasiał. Zaraz potem rozległy się burzliwe oklaski, przekształcające się w owację na stojąco. Wylało się też morze dziękczynnych mów, gratulacji, łanów kwiatów i niezliczonych cmokań zaczerwienionej podwyższonym ciśnieniem i emocjami buzi. Wzruszenie „poety” było szczere, spontaniczne i tak wielkie, że nie było go stać na więcej, niźli znamienne słowa:
– Jestem taki szczęśliwy... Nie spodziewałem się... Ale nie zawiodę państwa i obiecuję, że jeszcze w tym roku ukażą się... kolejne dwa tomiki!
Nie wiedziałam, co począć: czy zapaść się pod ziemię ze wstydu, czy pęknąć ze śmiechu. Wtedy stała się rzecz straszna: bohater wieczoru podszedł do mnie, i na oczach wniebowziętych wielbicieli zapytał:
– A pan co sądzi o moich wierszach?!
Do dzisiaj mam kaca moralnego, bo stchórzyłem!! Stałem się cykorem i trzęsidupką!!! Wziąłem czynny udział w tym żałosnym spektaklu próżności i wydukałem tylko, że jestem przekonany, iż te wzruszające wiersze pisał człowiek głębokiej wiary... To prawda, natomiast po stokroć ważniejszą prawdę stanowił fakt, iż wierszydła były totalnie koszmarne! Niestety, zabrakło mi odwagi cywilnej, by to wprost i jednoznacznie powiedzieć. Gdy o tym myślę, jeszcze dziś czuję się fatalnie, z uzasadnionym poczuciem wielkiej winy...
Te trzy banalne historyjki – które można by mnożyć – obrazują, jak wielka jest chęć publikacji, pokazania się, zaistnienia, parcie na... druk!
Rodzi się też głębsza refleksja: jak istotna jest świadomość własnych predyspozycji, ale też własnych ograniczeń, tak, by talenty pomnażać (jak zapisano w najmądrzejszej Księdze!), a niemożności przyjąć z pokorą i nie trwonić sił na daremno. Bo to tak, jakby słoń chciał zostać motylem. I choćby w to wierzył oraz ćwiczył całymi latami, wachlując uszami, to i tak nie pofrunie. A i motyl nie uniesie swoją lichą trąbką kłody drewna, choćby całe wieki trenował kulturystykę. Ważne to szczególnie dzisiaj, gdy o publikacji decyduje najczęściej nie wartość proponowanych „dzieł”, a pieniądze, zaradność, siła przebicia, operatywność, autoreklama, „parcie na szkło” i „na papier’. Marnotrawstwo papieru jest obecnie chyba największe w całych dziejach ludzkości, ale papier wszystko wytrzyma, więc marnotrawstwo też!
Tutaj pojawia się dręczące pytanie: czy każdy może pisać i w dodatku jeszcze publikować??? Odpowiedź jest krótka: może! Ale czy mu wolno, czy powinien? Można, oczywiście, stwierdzić, że pisanie to niegroźne dziwactwo, bzik, pożyteczne zabijanie czasu w grupkach wzajemnej adoracji, towarzyskie spotkania, będące namiastką życia literackiego, chęć stadnych działań, nowe znajomości pokrewnych dusz (a czasem i ciał!), realizacja niespełnionych marzeń o młodości na emeryturze, zapełnianie samotności, konik na biegunach wyobraźni... Niestety, dzisiaj jest to niebezpieczne, ponieważ istnieje niewiele ogólnopolskich pism, zajmujących się literaturą i obiektywną krytyką (zakładamy, że taka może być), a w powodzi miałkich wierszy oraz niezliczonej ilości antologii (nawet międzynarodowych na poziomie sołecko-gminnym!) toną, a nawet nie mogą wypłynąć, autentyczne talenty!
Oczywiście, grafomańskie wiersze nie przetrwają, a beztalencia nie przejdą do historii, ale mogą czynić i czynią spustoszenie w głowach (nielicznych niestety) zdezorientowanych czytelników. Dodatkowo media społecznościowe pozwalają na wszystko, także na bezkarne lansowanie się rzeszom, tłumom, nieprzeliczonej ciżbie piszących wiersze, a spragnionych chwały i sławy. Najczęściej owi autorzy (głównie panie) proponują przelane na papier (czyt. ekran) porywy duszy, wzbogacone fotkami samych autorek albo reprodukcjami dzieł malarzy (tu wchodzą też panowie), które są po wielokroć ciekawsze niż główny „produkt”, a mają tylko uatrakcyjnić „poezję”, ukryć nieporadności, czy sprawić, że nędzna rymowanka zalśni w atrakcyjnym towarzystwie. Mówiąc obrazowo, to podróbka hipermarketów, w których najważniejsze jest... opakowanie! Stąd liczne łańcuszki z wierszykami, konkursiki z dyplomikami, nagrodziki przyznawane samym sobie, blogi, grupki, podgrupki, ćwierćgrupki oraz relacje z „wielkich” imprez z udziałem... kilku przypadkowych widzów (jeszcze przed pandemią)...
Czemu o tym piszę? Bo jestem nie z tej epoki, a debiutowałem w czasach, gdy profesjonalne wydawnictwa (tylko takie wtedy istniały) drukowały dwa debiutanckie tomiki... rocznie! Czekało się na to około trzech lat! W prestiżowych, organizowanych wtedy konkursach (np. w Łódzkiej Wiośnie Poetów, czy w poznańskim Konkursie im. Klemensa Janickiego), brało udział około tysiąca autorów, więc zdobyte nagrody rzeczywiście coś znaczyły! Oczywiście, to również nie było normalne! Wszak już starogreccy Rzymianie słusznie zauważyli, że najważniejszy jest złoty środek. A my współcześnie tułamy się po szarych obrzeżach, oszukując siebie i naiwnych bliźnich, wmawiając światu, że jesteśmy wybitni! Chyba w stwarzaniu pozorów! I pewnie do głowy by nie przyszło genialnemu Mikołajowi Kopernikowi, że sformułowane przez niego prawo ekonomiczne sprzed ładnych kilkuset lat, zgodnie z którym „zły pieniądz wypiera lepszy”, znajdzie zastosowanie także w tak niewymiernej dziedzinie, jaką jest poezja, albo posłużmy się bezpieczniejszym stwierdzeniem, pisanie tekstów (by nie obrażać poezji!). Żyjemy jednak w świecie fałszu, zakłamań, braku autorytetów, bylejakości i brnięcia w chaos, więc i słowo pisane porywane jest nurtem smętno-mętnej rzeki bez brzegów. Tym większa winna być odpowiedzialność rozumnych istot za Słowo, Dobre Słowo. I smutno, choć perlisty śmiech się sypie groszkiem (rzucanym o ścianę) gdy strawestujemy słowa piosenki, zaśpiewanej wspaniale przez Jerzego Stuhra: Pisać każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej..., ja się wcale nie chwalę, ja po prostu niestety mam talent...
W prozaicznej rzeczywistości większość jednak, niestety, nie ma talentu, który dany jest przez nieobliczalną i nieprzekupną Naturę tylko nielicznym wybrańcom...
Juliusz Wątroba