Igor Mostowicz
O świecie, który przeminął
Jaś urodził się jako czwarty, żywy syn swych rodziców, a poprzedni bracia zaraz po urodzeniu zmarli. Świat zobaczył w listopadzie 1949 roku około 4.50 rano i przyszedł nań poprzez „cesarskie cięcie”. Ważył prawie 6 kilogramów. Nauczył się chodzić rok później, choć w wieku ośmiu miesięcy powtarzał bez zrozumienia zasłyszane wypowiedzi rodziców i sąsiadów piękną polszczyzną. Najczęstszą partnerką jego zabaw była długowłosa, ruda suka o imieniu Lotta, której często dokuczał, ciągnąc ją za uszy i ogon, ale nigdy go nie ugryzła, znosząc z pokorą jego dokuczliwe pieszczoty. Nie pozwalała także obcym ludziom dotykać Jasia, i można powiedzieć, że była jego czworonożną piastunką. Kiedy pierwszy raz ojciec wziął go na targ do pobliskiego miasteczka – Starego Sącza – jadąc furmanką, oglądał wielkie plakaty człowieka uśmiechniętego z wąsami, poprzyklejane na drewnianych tablicach ogłoszeń, bramach domów i ścianach. Na pytanie: kto to jest, ojciec odpowiedział mu, że to wódz narodów wspólnoty socjalistycznej – towarzysz Generalissimus Stalin! W oczach ojca zauważył jednak kpiarski uśmiech. Ojciec dodała, że to jest „kult jednostki” i nie należy nikomu o nim nic złego mówić. Sąsiedzi mogą donieść na taką rodzinę do władz i tata może być zabrany z domu i zaaresztowany.
A u nas w wychodku są gazety z jego portretami – powiedział Jaś – pełniące funkcje papieru toaletowego. Tata odpowiedział, że obecnie się go nie produkuje, bo to towar burżuazyjny, niedostępny przeciętnemu obywatelowi. A o tym, że takimi gazetami podciera się zadki – też nie można mówić nikomu.
Po dokonaniu zakupów i handlu wiejskimi produktami, wszyscy jechali milcząco do domu. Na gościńcu było słychać turkot furmanek i klekot końskich kopyt. Jaś, mama i tata milczeli do samego domu.
Po południu zaczęło mocno padać. Deszcz i błoto są najlepszą zabawą prowadzącą do zrozumienia mechanizmów rządzących światem. Wystarczy, że z rynien leją się na podwórko strumienie wody, z których powstaje rzeka i pędzi w kierunku zarośli, mijając po drodze suchy piach, zebrany pod wozownią. Następnie strumyk płynie dalej rwiście byłym korytem, w poprzek którego można zbudować zaporę i umieścić w niej prymitywne koło młyńskie. Przednia zabawa jest już pewna, bo koło kręci się i można nim regulować szybkość przepływu wody przez łopaty, by nadać tępo spływowi kolejnych partyjek wody. Wkoło robi się błotko, z którego można budować różne ulepszenia tej zapory, np. tamki, które modelują przebieg głównego nurtu tak powstałej okresowo rzeczki. To miejsce jest wymarzonym do zabawy dla trzyletniego chłopca, który nie ma ciekawych zabawek, a jedynie konika drewnianego, wystruganego przez ojca.
Zawsze problem po tych zabawach są spodnie. Konik może przecież poczekać, bo zmoczony w wodzie i wybazgrany błotem budzi odruch obrzydzenia. Dopiero kiedy zaświeci słońce, osuszy plac, można będzie konika i spodnie zanieść na suchy piasek, tam obstawić i zaprzęgnąć do naprędce skonstruowanego wozu z gałęzi i drewnianych klocków, zaś spodnie, kiedy lekko przeschną, naciągnąć na pupę. Można więc zakrzyknąć: wio koniku, wio! I namiastka powożenia jest już gotowa. Można dalej budować drogę dla zaprzęgu, a po krótkim odpoczynku przenieść cały zaprzęg o metr dalej i tak kilka razy, by na końcu drogi trafić na plac targowy. Tam leżą kamyczki, liście, patyczki, które można potraktować jako towary i wyładować nimi furmankę, ale i wracać do domu. Po przyjeździe można rozładować „towary” w szybko skonstruowanej szopie. Kiedy się już to zrobi i dalsza zabawa staje się mało atrakcyjna – bo czuje się głód i żołądek przylega do kręgosłupa – trzeba pobiec do polowej kuchni: do mamy po kawałek chleba z masłem i kubek mleka. Jeśli mleka nie ma, bo w blaszanej wirówce zostało spuszczone do studni, mama serwuje chleb ze smalcem i kubek gorącej, słodkiej herbaty. Po zaspokojeniu głodu czas na rozmyślnia: co by dalej robić?
W pobliskich chałupach, najczęściej kryte strzechą, były obory ze stanowiskami dla konia, krów, owiec i kóz, a przy nich budowano gnojowniki, do których wyrzucano gnój od bydląt. Po obfitym deszczu gnój pływał jak wyspa, a obok niego deska, po której na taczkach go wywożono. Trudno było małemu chłopcu nie skorzystać z okazji, by nie popuszczać sobie tratw na tym bajorze gnojówki. Niestety ciągle moczył krótkie spodni i przybiegał do domu, by wziąć następne, a mokre wrzucał do ogródka z kwiatami przy domu. Kiedy mama zauważała, że nie ma wypranych i wprasowanych spodni, najczęściej wymierzała karę patykiem po nogach i pupie. Samo bicie i ból nie były straszne, jak umoralniające kazania mamy, obwiniające chłopca za wszystkie możliwe grzechy tego świata. Wtedy budził się w nim ból psychiczny oraz świadomość, że się nie umie poprawić w swoich zachowaniach. Niestety – ten stan ducha szybko mijał i syn znów robił to, co poprzednio.
I tak upływały kolejne dni wiosny i lata. Zaś kiedy rodzice wyjeżdżali do miasta na targ i zamykali go w domu na klucz, umiał sobie jednak otworzyć okno i przywołać starszego kolegę z sąsiedztwa, który przystawiał mu drabinę, po której opuszczał to chwilowe więzienie. Wtedy ponownie zaczynały się żeglowania w gnojowniku, znikały kolejne suche i czyste spodnie, a kiedy rodzice wracali z miasta było pewne, że skończy się to dupobiciem oraz tym najgorszym – kazaniem umoralniającym. Można było jednak na chwilę odpocząć, bo mama najczęściej przywoziła kilka landrynek dla pocieszenia podniebienia albo pomidory, których po prostu nie lubił.
Kiedy pogoda się psuła, kiedy długie deszcze znad Ukrainy zalewały wszystko, trzeba było zostawać w domu. To był czas kiedy Jaś najbardziej lubił budowę domu z „drewnianych szczypek”, którymi podpalono pod kuchnią. Zabawa ta miała jednak pewną słabą stronę, bo sukcesywnie podkładano te drewienka pod kuchnią, gdzie gotował się obiad – w połowie dnia szczypek już nie było.
Po zjedzeniu obiadu, najczęściej samej zupy, ojciec przynosił kolejną porcję szczypek i można było dalej bawić się w budowniczego drewnianego domku. Jednak kiedy młodsza siostra nauczyła się chodzić, również chciała pomagać w budowie. Najczęściej taka obopólna konstrukcja kończyła się katastrofą budowlaną, a w konsekwencji bijatyką. Nie ważne było kto rozpoczął awanturę, ale jako starszy Jaś powinien był, w opinii rodziców, ustąpić młodszej siostrze. Tak więc był karany za niesubordynację i brak opieki nad siostrą, np. podkręceniem ucha. Nie mogąc wygrać konkurencji budowlanej z siostrą, rozciągał duży koc i wczołgiwał się pod niego, by straszyć siostrę i by przejąć kierowanie zabawą. Siostra jednak zdaje się miała takie samo pragnienie, a więc wzięła szczypkę i zdzieliła podkocowego stracha przez łeb. Jaś stracił świadomość i padł. I pewnie by się udusił, gdyby nie spostrzegawcza mama, która ściągnęła koc i kubkiem zimnej wody ocuciła syna, ocalając jego życie. Po tych zajściach i atrakcjach mama zapędziła Jasia do paciorka. Musiał się porządnie dwa raz przeżegnać, zmówić „Ojcze nasz”..., Zdrowaś Maryjo... i Aniele Boży, Stróż mój... Amen. Po tych obowiązkowych modlitwach Jaś dawał nura pod pierzynę i szybko zasypiał.
W każdą środę od czwartej nad ranem słychać było stukot końskich kopyt i terkot wozów z drewnianymi kołami. Z okolicznych wsi do Starego Sącza pędzili rolnicy wozami, pełnymi różnych produktów. Niektórzy prowadzili do rzeźni jałówki i buhaje, a handlarze próbowali już wcześniej podkupić co dorodniejsze sztuki. Chłopi musieli oddawać tzw. Kontyngent, a więc handel kwitnął już około pół kilometra przed targowiskiem. Kobiety niosły na rynek na sprzedaż maślankę, jaja, sery, masło i maślankę, ale i króliki, kury i koguty. Wszystkiemu towarzyszyły głośne rozmowy, odgłosy targowania się, a na środku rynku odbywały się próby siły koni wystawianych na handel. Takie konie zaprzęgano do wozów: jedni je trzymali, a inni podnosili tyły, by konie mogły zerwać się do ciągnięcia. Kiedy następowały kolejne transakcje i gotówka zagościła w kieszeniach sprzedających, wszyscy biegali do babć, które ukradkiem sprzedawały handlującym samogon. Wrzask robił się wtedy coraz głośniejszy, próby koni i oglądanie bydła coraz bardziej żywiołowe. Około godziny ósmej gwar cichnął, a kolejne furmanki wracały do swoich domów na okolicznych wsiach. Znów było słychać turkot furmanek i stukot końskich kopyt oraz pokrzykiwania furmanów.
Na tzw. małym rynku odbywały się handel, gołębiami, kurami, indykami, kaczkami, gęsiami, a obok także jagniętami. Właściciele targowali się między sobą, a jeden starał się podkupić drugiego. Obok tego rynku stał sklep rolniczy, gdzie sprzedawano narzędzia do pracy na roli i w przydomowych ogrodach, a przy schodach handlowano także rolniczym obuwiem, siodłami na konie, jarzmami na bydło, ale równie podkowami letnimi lub zimowymi. Te ostatnie służyły do podkuwania koni na zimę. Handlowano również skórkami z królików, domowym bydłem oraz owcami i kozami. Przy stołach z nabiałem kobiety wiejskie sprzedawały sery, masło, śmietanę i serwatkę. Okoł godziny dziesiątej targowisko cichło. Pozostawały tylko przekupki, które wcześnie zrobiły taniej zakupy, by później sprzedawać je drożej „damom”, które lubiły dłużej sypiać. I tak pomiędzy godziną jedenastą i dwunastą cały ruch na rynku cichnął. W pozostałe dni tygodnia codziennie odbywał się handel tylko jajami i nabiałem, ale zawsze między godziną siódmą a dziewiątą. Wszystko to obserwował codziennie przez siedem lat dorosły Jaś (Janek).
Od godziny siódmej trzydzieści pojawiały się grupy uczniów z tornistrami na plecach, które podążały do dwóch szkół podstawowych: Szkoły Podstawowej im. Juliusza Słowackiego (zwanej czerwoną) oraz Szkoły Ćwiczeń, która znajdowała się przy Kościele Parafialny im św. Elżbiety w Starym Sączu, w którym oczekiwała na powrót po wiktorii wiedeńskiej Jana III Sobieskiego jego żona. Marysieńka...
Informuje o tym wydarzeniu tablica okolicznościowa przy małych drzwiach kościoła i oraz także dwie duże lipy na Starosądeckim Rynku, posadzone tam na pamiątkę Wiktorii Wiedeńskiej...
Igor Mostowicz
Rysunek w tekście: Barbara Medajska