Nowości książkowe

 

Plakat

Christian Medard Manteuffel

 

Na postoju...

 

Poniższe teksty wybrane są z mojej książki „Na postoju – zbiór twórczości od 1988 roku – emigracja, historia, literatura” – Wydawnictwo POLIGRAF – na rynku księgarskim od lutego 2025. Utwory zebrane w książce pisałem w Niemczech w języku polskim. Dzięki publikacjom w „GAZECIE KULTURALNEJ” i kilku innych czasopismach, moje wiersze i eseje ukazywały się nadal w kraju, a po 35 latach wydawnictwo „Poligraf” wydało obszerny wybór dostępnych w księgarniach całego kraju.

 

Milczenie fosylii

(opowiadanie)

 

Gdy przybyłem do tego kraju, milczałem wśród ludzi,

ponieważ nie rozumiałem ich mowy.

Wkrótce spostrzegłem,  że rozumiem ich milczenie...

Z „Listów do Kamy”

 

Często spotykaliśmy na ulicy starszego mężczyznę chodzącego o lasce. Pozdrawialiśmy się, co nie było niczym niezwykłym, bo w tamtych stronach pozdrawiają się wszyscy przechodzący obok szwabskim „Grüß Gott”, co nauczyliśmy się na tyle poprawnie wymawiać, że nie byliśmy zaraz rozpoznawani jako obcy. Wreszcie zapytaliśmy Marię-Luisę o tego sympatycznego sąsiada.

– Ach, myślałam, że znacie się już. To Polak, Wawrcac – wymówiła trudne dla niej nazwisko. – Poznam was z nim.

Wawrcac okazał się Wawrzaczem; „z” wymawia się po niemiecku jak „c”. Przybył tutaj z Lubina, gdy Lubin nazywał się Luben, jeszcze w roku 1941 jako obywatel Trzeciej Rzeszy. I tylko nie wiadomo dlaczego dla miejscowych był Polakiem i Polakiem pozostał. Dostał bez trudu pracę w miejscowej fabryce papieru, poznał miejscową Szwabkę, zakochali się i został. Ponad pięćdziesiąt lat po wojnie, ma niemieckie obywatelstwo i dorobili się wnuków, ale dla miejscowych będzie zawsze Polakiem.

Ta znajomość z Wawrzaczem przypomniała nam inną historię, którą opowiedziała nam pewna kobieta o imieniu Anita, którą poznaliśmy, gdy wędrowaliśmy jeszcze z Kamą po Polsce za pracą; dziś jest naszą serdeczną przyjaciółką, z którą złączył nas przypadek i może coś jeszcze…

Anita urodziła się w Niemczech. Jej ojciec dostał się do niewoli niemieckiej w pierwszych dniach wojny, gdy Niemcy zbliżali się do Poznania i wylądował w małym badeńskim miasteczku pod francuską granicą. Jego niewola zamieniona została wkrótce na pracę przymusową. Nie chodziło rzecz jasna o jakikolwiek znak łaski, lecz o praktyczne potrzeby wojennej maszynerii; ojciec Anity był bowiem szewcem, a w tym małym miasteczku uruchomiono fabrykę butów. Niemieckich szewców powołano do walki za ich Führera. Tak więc ojciec Anity został zmuszony do robienia butów dla niemieckich szewców, aby mogli tupać zwycięsko w bruki coraz innych miast Europy w takt ich wesołej przyśpiewki: „Haj-li Haj-lo Haj-la...”.

Podobnie jak Wawrzacz, ojciec Anity poznał pewną badeńską dziewczynę, która początkowo tylko z normalnego ludzkiego współczucia, a potem ze zwykłej ludzkiej miłości szmuglowała dla niego żywność z domu rodziców. Aż zjawiła się na świecie ona, Anita. To było dwa lata przed końcem wojny. Rodzice próbowali ukryć nieszczęśliwą córkę z jej Polackiem i dzieckiem, ale nie trwało to długo. Kilku dzielnych niemieckich junaków w rudych uniformach przywiązało jej matkę do zabytkowej pompy na środku malowniczego ryneczku, obcięli jej włosy, założyli jej na szyję tablicę z napisem „Ich bin eine polnische Hure!” i zbiczowali ją do nieprzytomności. Potem nie wiedziała już jak się nazywa, a własnego dziecka nie odróżniała od swojej starej lalki. Nieszczęśliwa para z małą Anitą przeżyła w ukryciu, aż przyszli Francuzi. Wtedy ojciec wrócił do Polski, jednakże tylko z dzieckiem. Według relacji ojca, matka pozostała tam w Badenii wraz ze swoją lalką. Od ojca nie dowiedziała się Anita niczego więcej; ożenił się i rozpił, a ona pozostała u polskich dziadków.

Anita opowiadała nam, że dziadkowie, a potem i ona starali się przez Czerwony Krzyż o odnalezienie matki, ale wracało ciągle tylko żądanie o bardziej szczegółowe dane. Ponieważ mam zwyczaj notować sobie takie wydarzenia, które szczególnie mnie poruszyły, znalazłem i te notatki, które szczęśliwie nie zniszczyły się w czasie nielegalnego transportu do Niemiec w 1988. Badenia graniczy ze Szwabią i miejscowość udało nam się szybko ustalić. Kama początkowo nie chciała, ale wreszcie pojechaliśmy tam. Najłatwiej było znaleźć rynek i starą pompę na środku placu, nieczynną już i będącą już tylko ozdobą. Są to typowe elementy w krajobrazie miasteczek południowoniemieckich. Niebawem okazało się jak naiwne było nasze przedsięwzięcie. Zagadywani przez nas ludzie bądź nic takiego nie pamiętali, nie słyszeli lub mieli kłopoty ze zrozumieniem naszego daleko niedoskonałego języka niemieckiego. Urzędniczka w ratuszu, gdzie wreszcie zdecydowałem się wejść, wyjaśniła uprzejmie, że w tamtych czasach rzeczy takie, jak chłosta za kontakty z Polakami, były rzeczą normalną, a miłość?...

– Miłość... – zamyśliła się urzędniczka – w tamtych czasach podporządkowana była czystości rasy. My mieliśmy produkować, produkować nadludzi.

Konkretnych przypadków jednak nie znała. Zniecierpliwiona Kama zapytała mnie wreszcie, czy i ja nie mam w swoim życiu spraw, które chciałbym zapomnieć.

– Tak, mam...

– W takim razie zrozum tych ludzi i zaprzestań tych dochodzeń!

Tak wróciliśmy więc do naszej Doliny Lenningen.

O historii tej opowiedzieliśmy kiedyś Marii-Luisie. I sądziliśmy, że na tym sprawa się zakończy.

Pewnego dnia przyszedł do nas Wawrzacz i po krótkiej rozmowie o sprawie, która była niewątpliwie tylko pretekstem do przyjścia powiedział nam, że słyszał od sąsiadki o naszych poszukiwaniach.

– Powinniście iść do miejscowego pastora – poradził nam stary Polak. – Maria-Luisa już rozmawiała z kimś z tego miasteczka i wie, że jest tam jeszcze ten stary pastor z tamtych czasów.

  Tak więc, po krótkiej telefonicznej rozmowie z pastorem znalazłem się już sam, bez Kamy, w tym malowniczym, przytulnym miasteczku. Drzwi otworzyła staruszka z przyklejonym do ust uśmiechem, ale o mimice manekina i milczeniem skwitowała moje szwabskie „Grüß Gott”. Poszła przodem do otwartych drzwi pokoiku, gdzie siedział pastor i zaraz odeszła bez słowa.

Starzec polecił mi zająć miejsce przy stole, który najwyraźniej pełnił także funkcję biurka. Stół stał przy oknie z widokiem na ogród pełny zieleniejących się drzew. Nieco za długie, żółtawo siwe włosy starego człowieka leżały na krawędzi białej koszuli bez kołnierzyka. Wkrótce pojawiła się kobieta, którą pastor przedstawił mi jako swoją żonę. Wtedy przyglądała mi się dłuższą chwilę uważnie i bez słowa. Po chwili przyniosła mężowi herbatę w fajansowej filiżance, ale mnie zdawała się już nie dostrzegać. Ona przyszła i odeszła znów bez słowa, a pastor mieszał tę herbatę o silnym ziołowym aromacie i uderzał głośno łyżeczką o ścianki fajansowej filiżanki. Dziwna kobieta; w mojej pamięci pozostał mi do dziś jej obraz bardzo wyraźny i nieco niesamowity. Pastor był stary, bardzo stary i widziałem, jak daleko musi odejść, aby dotrzeć do tamtych czasów, o które go pytałem i przyholować z stamtąd odpowiedź.

– Ta-a-k... – robił wrażenie, jakby ważył w sobie gotową już odpowiedź. – Znałem ją. Widziałem też to, co się wtedy wydarzyło. Widzi pan ten budynek tam za moim ogrodem? To jest ratusz. Wówczas te drzewa nie były jeszcze takie duże. Ja obserwowałem te niesamowite wydarzenia, które się tam rozegrały z tego okna. Tłum ludzi. Obcięli włosy do skóry, potem zawiesili jej na szyi tę tablicę z napisem... I tak stała tam przywiązana do tej samej pompy, którą pan teraz widzi. Oblewali ją wodą dla uciechy i ubliżali jej. Moi parafianie. W następną niedzielę, jak zawsze, dostali ode mnie komunię. Niech pan się nie gorszy. Taki jest każdy z nas. Dlatego dobrze, że jest kościół, gdzie człowiek odnajduje współczucie dla cierpienia Chrystusa, gdy brak mu dla bliźniego...

– Pan to widział?! Obserwował!? I nie uczynił pan nic!? Jako duchowny! – Wyrywały mi się gorzkie pytania jedno za drugim. – A gdyby to był sam Chrystus?

Pastor patrzył na mnie przez chwilę bez wyrazu. Przez chwilę myślałem też, że zapyta mnie, czy ja chodzę do kościoła. Potem odwrócił oczy ponownie na ogród za oknem. Wyglądał tak, jakby ten krótki, makabryczny film, który wyświetlił dla mnie dobiegł końca i nic, jak tylko ten ogród miał przed oczami.

– Tak, jej ojciec mało jej opowiedział, tej pańskiej znajomej. Anita ma na imię? Chrzciłem ją przed ich wyjazdem. – Stary rejestr leżał przygotowany na moje przyjście na stole i pastor wskazał mi na tę datę. – A ten ojciec? Żyje jeszcze?

– Nie, o ile dobrze wiem. Pił bardzo dużo – dodałem, jakby to coś wyjaśniało.

– Wtedy, tutaj przy tym oknie nie byłem sam – dodał nagle..

– Chce pan powiedzieć?!... Chce pan powiedzieć, że on był wtedy tutaj?

– Tak. On był wtedy tutaj. Gdyby oni go wtedy chwycili, powiesiliby go. Gestapo szukało go długo. Także u mnie. Ale jego już tutaj nie było. – Pastor popijał i mieszał na przemian swoją herbatę. Wydawało mi się, że jego zaczerwienione oczy zamgliły się od oparu ziół. Przełknął łyk napoju. – Wtedy panował wielki tumult w Niemczech, po tej przegranej wojnie. Ludzie wędrowali, jedni ze Wschodu tutaj, inni wracali z niewoli z powrotem do domu. A do tego wokół pełno wojska, tumult, chaos... Ona poszła za nim do Polski. Wie pan, to jeszcze panu powiem, ona miała taką lalkę, z którą się nie rozstawała. I to było dla niej jej dziecko. Ona poszła za nim. On z tą małą, a ona ze swoją lalką. – Pastor przyglądał mi się znów uważnie, jakby chciał się upewnić, czy ja to rozumiem. – Nie wiem nic więcej. – Zakończył.

Rzeczywiście z trudem zbierałem moje rozrzucone myśli. Pamiętam, że powiedziałem tylko:

– Anita mówiła mi, że matka oszalała. Ojciec mówił jej o tym. Ona mogła więc zawieruszyć się gdzieś w drodze w tym tumulcie...

– Tak, mogło tak być. – Starzec podchwycił z ożywieniem tę myśl. – Tak, mogło tak być. Było bardzo dużo oszalałych po tej wojnie. Bardzo dużo oszalałych kobiet.

Pastor podniósł się, aby mnie pożegnać.

– A pan? – zapytał w końcu. – Jest pan Polakiem, czy Niemcem?

– Moja matka była Niemką, mój ojciec Polakiem.

– Życzę panu dobrej drogi i pięknego dnia. Jedzie pan więc do Polski, aby się spotkać z Anitą i opowiedzieć jej o matce?

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie... Zawiozę jej fosylię, którą znalazłem w pobliżu...

– Fosylię? Chce pan zawieźć milczenie?

– Tak, właśnie.

– Niech pan pozdrowi ją ode mnie. Żałuję, że nie mogłem więcej pomóc. 

– Dziękuję. Życzę także pani pięknego dnia. Do widzenia...

Powiedziałem jeszcze do żony pastora, która stała w otwartych drzwiach do kuchni. Ale także na moje pożegnanie nie odpowiedziała ani słowem. Zdawało mi się, że przygląda się nie mnie, lecz czemuś, co jest we mnie. Zamiast odpowiedzieć, podniosła i przytuliła do piersi, zniszczoną już pewnie od tego przytulania, gałgankową lalkę. Chyba osłupiałem. Nie wiem jak trafiłem do wyjścia.

I tak pozostanie po mojej stronie powiek. Kobieta w domu pastora. Z jej zamkniętą, pomarszczoną twarzą. Jak odciski na tej fosylii, która leży do dziś na moim biurku. Właśnie patrzę na nią... Dolina, w której mieszkam, wcina się między skaliste zbocza. Domy, jak spłoszone owce, próbują wspinać się jeszcze na te skały. Daremnie, ponieważ zbocza stają się coraz bardziej strome. Z trudem tylko korzenie potężnych buków, powykręcane jak żyły, znajdują szczeliny wśród skał, aby się w nie wcisnąć, rozsunąć je, uchwycić się i ciągnąć soki z mezozoicznych warstw Szwabskiej Jury. Czasami stoczy się w dół, odłamek skalny, odłupany siłą korzeni, i otworzy się jego zawartość, fosylia, to milczenie przeszłości.

Gdy przybyłem do tego kraju, milczałem wśród ludzi, bo nie znałem  ich języka. Niebawem spostrzegłem, że rozumiem ich milczenie… (...)

Niemcy, Jura Szwabska, Dolina Lenningen

 

Trimeryty emigracyjne

Moje notatki nie mają charakteru pamiętników. To, co zostało w formie zapisów odnajduję dziś w szkicach wierszy. Kilka z tego cyklu zamieściłem w tomiku „Listy do Kamy”, mojej żony, wydanym w roku 2005 przez bliską mi Bibliotekę Publiczną we Włocławku z inicjatywy Włodarzy mojego rodzinnego miasta Brześcia Kujawskiego. Wybrałem kilka, które były stymulowanie cytatami Cypriana Kamila Norwida.

Te zapisy z mojego zbioru twórczości „Na postoju” pochodzą z okresu 1988-1992.

 

W Ulmie nad Dunajem

Rzekł: Nie patrzy dziś sztukmistrz albo wejrzenia k’temu nie ma

By uważał postać i lica córki zakonnej,

Gdy przyjąwszy Sakrament od ołtarza stopni odchodzi– –

Źródliska są tam!.. „Dziadów” Autor, pomnę, jak to mówił ze mną.

C.K. Norwid, „List do Bronisława Z.”

 

I

...każdy dzień samotności jest kolejnym dniem podróży,

a więc każdego dnia oddalam się od Ciebie bardziej;

czy podążasz w tę samą, co ja, stronę, myślą mnie dościgasz?

 

Wśród ludzi, których mijałem dzisiaj, widziałem Twą twarz,

lecz zamiast iść za nią, przeniosłem Twój obraz do tej knajpki,

gdzie niespokojnie myślę: byłabyś moją zmyślona Laurą?

 

II

...nocą wychodzę nad rzekę; nocą rzeka opowiada o Tobie,

przybiega i łasi się samotna do mych stóp, kocha mnie;

każdą tę samotna noc nawłóczę na rzekę mojego życia.

 

Będę się kiedyś bawił z Tobą tym sznurem paciorków?

będę wraz z Tobą zewlekał je z tej nici, aż pozostanie

bezbarwną wodą, która nie przypomina i nie łączy nic?

 

III

Ta rozdzielająca przestrzeń między lustrem wody i dnem,

między wzlotem ponad ziemię i ziemią, między progiem i dalą

wystarczy, abym pojął moją samotność aż do zatraty.

 

I abym nie przemierzał ponownie całej miary tęsknoty;

Twoje oczy patrzące na mnie z każdej z tych stron

przemienią się w ciemność, w której nie odnajdziemy już nas...

 

 

Pisałem do Obywatela N.

 

Ty myśliłbyś, że z Paryża teraz do Ciebie piszę

Tą przepłynionego Sekwaną, która co noc

Samobójstwo lub zbrodnię falami swymi

W płachty chłodne otula przy drącym blasku gazu.

K. Norwid: „List do Bronisława Z.”

 

I

...na wiatr nie szczekam, dobry pies, między stolikami grzecznie

o jedna kartkę papieru skomlę, by do Obywatela N. list napisać:

pieśń Ci gołębiem posyłam, poeto! pytasz o słychać?

 

Sto marek zarobiłem na czarno na dachu fabrycznej hali...

– Herr Ober, einen Kugelschreiber und Bier, auf Kredit schreiben!

Z Niemiec do Ciebie piszę, gdzie książki palili, a Tobie wydali poezye!

 

II

...ty wiesz co to samotność! właśnie, pusta knajpa nocą,

obrusy wiszą na stołach jak halki, tylko nogi z drewna;

sto marek, po marce za nogę, a ile Tobie płacili za wiersze?

 

Stoją nogi stołowe szeregami; chciałaby może pójść marszem,

ale ja szmatą mokra miedzy nogi po moje marki sięgam

i ją tylko widzę tej nocy w mokra wpatrzony podłogę...

 

III

– Ewa, taka jedna z Polski, skoczyła z dachu, odeszła na zawsze,

a ja mam znów sto marek, za toalety ekstra; „pieniądze leżą na ziemi”,

no tutaj przynajmniej na ścianach polskie znajome fraszki...

 

Wieczorem siedziałem długo, długo nie mogłem zasnąć,

pisałem list; nie, nie do Ciebie, do poety, który był tutaj obcy

i zasnąłem nad nieskończonym listem do Obywatela bez Polski...

 

Ten sam ciągle ból

szczęście, widzisz, mój drogi... jest – i Ojczyzna – i Ludzkość,

(...)

...jest potęga istna sztuki

– – Żywej wtedy, gdy bliskie umie idealnym znamienować.

K. Norwid, z „Listu do Bronisława Z.”

 

I

...powracającym ciągle snom daremnie chcę umykać z drogi,

wybrałem ziemię właśnie tą zgoniony mego cienia kształtem,

lecz dziś, gdy Ciebie ujrzeć chcę, mój cień na wskroś Twój obraz zmącił.

 

Trzeba mi było, abym czas na brzegi dwa rozrzucił,

bym odszedł na ten obcy brzeg, gdzie wiatr ugładził wrogie skały,

bym poczuł żal i pojął ból, że własny był, nic to, że żrący.

 

II

...więc czego szukam, skoro wiem, że słowa kłamią, że przewrotne

– poezji szukam, nie rymów gładkich, prawd przekornych;

odszukaj ją, tę daję Ci, mą wiatrem potargana duszę.

 

Pisze do Ciebie list – czy wiersz? – słowami zamkniętymi w zeszyt,

tak pragnę byś akurat dziś wyszła na tamten rzeki brzeg,

spojrzała nocą w rzeki nurt, nawet gdy nigdy już nie wrócę.

 

III

...czuje ten ból, co syn nasz czół, bity pałami za zniewagę

znieważających wolną myśl, na Twoim brzegu, w naszym kraju;

lecz kocham Cię, i kocham kraj, i pamięć tę bolącą, złą.

 

Ciągle ten sam znajomy ból, angiograficznie rozpoznany;

ty jesteś snem, bolesnym snem i ja Cię nie oswoję,

lecz jeśli dziś wyjdziesz na brzeg, zostanę z Tobą, aż po dno. 

 

 

Z doliny Jury Szwabskiej

Nie pytający się o miasto, któremu z chmur bije godziny.

Wiek tu który? Który rok? Niedola która?

Tacyt stary mógłby z mężami tymi rozmawiać,

Nauczając się, jak nauczać niefortunnych — rzeczy morału.

K. Norwid, z „Listu do Bronisława Z.”

 

I

...tutaj wysiadłem zdrożony, z tej doliny nie jadą pociągi dalej;

pod Żółtą Skałą feniks uwił gniazdo; albo Mörike, o którym słyszałem –

coś mnie tutaj ciągnęło, coś mnie zatrzymało.

 

Byłem wtedy myślami przy cieniach poetów palonych onegdaj w tym kraju,

a teraz o Tobie myślę i o tym ptaku z popiołów zrodzonym –

a więc z posianych popiołów nie wyrasta ogień...

 

II

...znalazłem miejsce dla nas przy stromej uliczce, nawet bardzo ładne;

jakiś pies szczekał na mnie zajadle, gdy spotkał mnie tutaj raz pierwszy,

ale teraz podnosi przyjaźnie nogę i sika na moje dziurawe buty.

 

Jestem przy czytaniu wiersza polskiego poety (podobno wygnany);

siedzi teraz (w tym wierszu) w niemieckiej kawiarni struty i boleje,

że przyszło mu u wrogów siedzieć na chlebie żebranym...

 

III

...nocą wiatr przeszedł nad doliną; śniłem poszarpane obrazy,

poszarpane, niespokojne – znów mówi się o wojnie,

jakby chodziło o trzask bata nad niesforna psiarnią.

 

Wiatrołomy powalone w śniegu, zerwany most nie łączy brzegów;

rozeszły się znów obce – sam wrócę tu na wiosnę,

jakby chodziło tylko o to, bym myślą Cię przygarnął...

Christian Medard Manteuffel

Źródło zdjęcia: pisarze.pl