Nowości książkowe

 

 

Plakat

Anna Błachucka

Czarodziej słów

 

Książka Jana Zdzisława Brudnickiego „Jeździdło do świata” wydana w 2018 roku przez wydawnictwo „Tomograf” jest dla mnie pozycją przepiękną, o niespotykanej sile „rażenia” duszy ludzkiej.

To duma o wsi silnej mnogością rodziny i sąsiadów, słabej względem wojen i kataklizmów, bezradnej wobec praw kolejnych ustrojów, zaradnej w trudach życia codziennego. To ciekawie podane piękno wszystkiego, co naturalne i pierwsze, ale jednocześnie, niczym złośliwe wirusy pojawiają się: zemsta, zapalczywość i chciwość. Wieś radosna urodzajem i obyczajem, a smutna biedą niezawinioną uczy autora jak nie przegrać własnego życia, ale i jednocześnie uczy dostrzegać tego obok: mądrzejszego, bardziej odważnego, bardziej ciekawego świata. Nieustająca chęć powrotu w swoje strony, objawia się w wielu momentach tej książki. O, tu się przyprowadzi dzieci, żeby zobaczyły, wzięły do ręki, a może i przegryzły żyto, pszenicę, owies, jęczmień... i dalej Pole zostaje, pole ma skowronka, co mu gardełkuje, pole sobie dojrzewa i faluje ku żniwom, tnącym ostrzom. Cała radość z odwiecznego porządku natury, jakiś constans ale pulsujący i żywy, jak życie.

Rentgenologiczna natura autora popychająca do badania intelektualnych uroków człowieka, zwabia go do miasta. Taki niby typowy model „innej epoki”, jak w serialu „Daleko od szosy”, ale nietypowy, sam jeden, osobny. Jedynak literacki – Jan Zdzisław Brudnicki. Taki świadomy, że stwierdza: W obrocie koła wszystko się kończy i nic się nie kończy – bez przerwy poszukuje, zagląda, próbuje, smakuje, gania a nawet węszy, bo żeby świat pokochać, trzeba go najpierw poznać i starać się go zrozumieć. Choćby wojna. Zabijaniem wolność się kończy i zabijaniem zaczyna.

Dla autora najprostsze zdarzenie jest tylko materiałem, z którego montuje niczym z puzzli obrazy kolejnych etapów swojego życia. Tak wiele obrazów, a wszystkie z miłości do świata. Od samego poczęcia dzieją się w człowieku niewidzialne przemiany, których skutki  są widzialne. Autor bardzo lubi żyć. Do tej książki wchodzi się tak właśnie, jak do życia. Wiadomo nie od dziś, że każde dzieciństwo i to radosne i to smutniejsze określa całe trwanie człowieka. To w dzieciństwie poprzez beztroską acz twórczą zabawę, próbujemy zaznaczyć swoje zdanie, zdolności, realizować marzenia. Proces stawania się człowiekiem był dla autora czasem fascynującym. Znalazł sposób na podróż do świata. A ponieważ mu się do tego świata bardzo spieszyło, zmontował jeździdło. To najbardziej uczłowieczony rower, jaki znam. Świat widziany z siodełka roweru nie jest zamazany, wszak szybkość nagrywania zależy od siły nóg i chęci autora. Przyspieszenie na zaciekawienie, przystanek na żądanie. Ten szprychowiec ma serce i duszę. Już jest moimi najlepszymi nogami – stwierdza autor. Ten rower dowozi go w konieczne miejsca, objeżdża nieznane zakątki, zajeżdża niespodziewanie w miejsca konfliktów, dojeżdża w ostatniej chwili do ważnych egzaminów, przejeżdża przez błoto, piach, kamienie, strumyki, wydmy leśne, rowy, górki, drogi szutrowe, brukowe, asfaltowe... Ten rower jest niezmiernie wszystkiego ciekawy, wjeżdża w sam środek spraw różnej wagi, radzi sobie z pierwszymi namiętnościami i problemami dojrzewającego człowieka. I o dziwo, to rower ciągle prowadzi. Człowiek staje się tylko paliwem. Spojone z nerwami... autora jeździdło łapie trop, i niczym pies myśliwski bezbłędnie trafia do celu. Czasem wehikuł najzwyczajniej w świecie zmęczy się, a nawet zbuntuje. Wtedy trzeba na popych, a nawet na ramię, trzeba przekonać sprzęt, że warto, że trzeba, że mus to mus. Jeździdło rozumiejące, cierpiące razem z autorem, milczące kiedy trzeba, pamiętające drogi i dróżki. To jednocześnie kamerdyner, lokaj, guwerner i najwierniejszy służący  młodego Brudnickego, ale też wehikuł w sam raz dla duchowego wzroku autora.

Chciałoby się tutaj krok po kroku, strona po stronie smakować tych tekstów, chciałoby się na fundamencie tej książki budować swoje wspomnienia. Zajrzyjmy na kolejną stronę książki. Opis wiejskiej zabawy. Mój ojciec był muzykantem, chodziłam z nim na zabawy, a potem już sama czekałam na taki „czyściec”. Tak o wiejskiej zabawie i o tym co się działo obok tej zabawy, ale za jej przyczyną, mawiał mój dziadek. Kto nie przetańczył, nie przeszalał tamtych zabaw, dużo stracił. To zarazem teatr, kino, kabaret, koncert – w reżyserii serca i ciała. I wydaje się, że to wszystko ad hoc, że spontanicznie, czasami nawet bezmyślnie, głupawo. To jednak nie tak. Tańczenie to potrzeba dla ciała i duszy, sterowana muzykantami, którzy wyrośli obok, nie byli zmanierowani szkołami, znający radości i bóle ludzi wsi i okolicy. I tak grali, że aż skrzypce zapłakały, aż akordeony się rozplotkowały, a bębny wprost biły w myśl i wyobraźnię. Podkręcały rytm, reagowały na wszystko, co działo się wokół. Szło wyczuć radość z urodzaju i smutek klęski, zabierało się w wir oberków skrywane uczucia, niespełnione marzenia, udrękę i biedę, przemoc doznaną, odtrącenie konkurów. To najlepszy rodzaj psychoterapii. Tu pasowało wyśpiewać swój ból, wykrzyczeć krzywdę, wyładować złość do krwi czyjejś i własnej.  Te bitki i szarpaniny na dworze, w opłotkach były rodzajem rozliczenia i bywało – ukojenia. Po takich przeżyciach ludzie uspakajali się na jakiś czas,  bo „odwirowali się” się z nagromadzonych żalów. Zdarte zelówki w zmowie z podłogą przenosiły uczestników w nieodgadnioną dla pióra „nieprzytomność”. Autor tak to ujmuje: „W ciemności, w błocie krew się lała, rany się otwierały, a rosła zaciętość za robotę ponad siły, za biedę, za pohańbienie, za żonę bez miłości, za stanie w kącie w kościele, za sąsiada co podorał miedzę, wypasł koniczynę, podpalił szopę, zabił kurę lub psa, za grad co stłukł pole, za złodziei, za, za, za to, że nie ma ludzkiego życia i nie ma sposobu żeby to przejść”. I dalej, dla porównania wspomnienia z dyskoteki i filharmonii. „...gracze i graczynie...” metodą mocy muzyki starają się zawładnąć ciałem, sercem i duszą człowieka w celu dotknięcia dobra, ale i spróbowania zła i jego okiełznania. Dosłowność przeplatana przenośnią  w trwaniu ciągłym, nieskończonym, z przyszpilonymi na moment datami lat ważnych, z zaznaczonymi dużą literą  nazwiskami ludzi  wyjątkowych. Autor bardzo dobrze czuje się w formie i rytmie tej książki, pisze ją całym sobą, książka jest taka, jak autor i wydaje się, że istniała w umyśle autora już dawno, tylko przekorne pióro zwlekało zbyt długo.

I dojechał autor jeździdłem do miasta, do szkół, do nazwisk wielkich, do ulic szerokich, teatrów znanych, muzyki kształconej, języka „pańskiego”, pędzla kierowanego, dłuta szkolonego. W rozdziale „Jeździdło na skarpie” czytamy: I po próbach trasy na Wolność, Nowolipki, na Miłą, Leszno, Żelazną, Ogrodową, Dzielną, Senatorską, a jakże, gdzie ojciec po raz pierwszy był i nocował u kolegi w czas wojenny i całe życie wspominał film o łodzi podwodnej i niemieckiej,  wyruszyłem w dalszy oszałamiający, niewyobrażalny, szeroki jak dawne światło, świetny świat. I kotłowało się w nim to co pierwsze z wykreowanym, to przeżyte z wyuczonym, to namacalne z oglądanym na papierze czy ekranie. I gdyby wybierać przyszło... Ale egzystować trzeba, trzeba nauczyć się po miejsku żyć ze słowa, zdolności zamieniać na pieniądze. Tak by się chciało po dawnemu dzielić się tym, co się ma w sobie dobrego, danego przez Boga, a tu każdy rozum musi chodzić na dwóch nogach, więc coś jeść się musi, gdzieś mieszkać. Dalszy rozwój autora w sferze odbioru wrażeń i tworzenia dróg poznawczych jest generowany przez doświadczenia dzieciństwa i młodości. To rozwijanie w zdania złożone zdań prostych wpisanych, wyrytych w pamięci i wrażliwości młodych lat.

Przyszedł więc czas na całe góry książek, pagóry czasopism, pagórki notatek... I myślenie się ćwiczyło, nabierało formy, jak ciało wyczynowca. I patrzenie się wyostrzało, widziało więcej i przenikało przez przeszkody. I pióro się rozochociło i wyruszyło ku takim osobowościom jak: Zofia Nałkowska, Tadeusz Nowak, Jerzy Zawieyski, Miron Białoszewski czy Fryderyk Chopin. Biografie, szkice, recenzje eseje, felietony – zapraszały do poznawania ludzi i świata. Niejeden tekst autora porządkował, przybliżał, wyjaśniał ten stan  współczesny, z którym trudno sobie poradzić, trudno objąć umysłem i sercem. I niejedno jurorowanie wymagało rozważnego „rozczytania” i podania opinii w wersji serdecznej, acz rzetelnej. Wypełnione zrozumieniem zdania dla pierwszych tekstów piszących są jak nadzieja, jak jutrzenka.

Jakim językiem pisze autor? Podobno językiem starego roweru, tak to sam określił. Nie jest więc Brudnicki językowo grzeczny, ani ułożony. Zastane przez niego terminy i  pojęcia są niewystarczające, by opisać to, co dzieje się w nim samym. Tworzy więc nowe słowa, nie brak tu także pomysłów na gierki z formą. Czuję tu ponad wszystko wielką swobodę językową właściwą mowie chłopskiej. Przepiękna kreacja literacka pobierająca  z mowy polskiej to, co akurat pasuje do wyrażenia uczuć, oceny sytuacji czy opisu. Gwara nadaje kolorytu tym opowieściom, wspomnieniom, czasami spowiedzi nawet. Język literacki nie boi się słów dawnych, zdań całych czy większych fragmentów gwarowych. Na zasadzie wielkiej zgody te dwie formy artystycznego wyrazu uzupełniają się, bądź dopełniają. Słowacki tak kiedyś się wyraził: Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa... Książka Brudnickiego jest wspaniałym potwierdzeniem, że istnieje taki „giętki” język i cieszę się, że mogę poprzez taką formę zapisu poznawać myśli autora. Nie zamierzam tu dobierać się do zapisanych treści i tworzyć spojler tej pulsującej biografii, bo celem tej książki nie było pisanie życiorysu. To zapis związku autora z historią, ze słowem, z ludźmi tymi przed i teraz, a może... I nawet trochę w zaświaty, przedświty oświecone, dawne, nowe, pierwsze – pisze jasno autor.

Książka jest zaproszeniem do dialogu, a może bardziej do rozmowy z samym sobą, swoim własnym językiem, według filozofii, którą sam dla siebie człowiek wyprowadził z lat mu danych, z wiedzy wszelakiej i z przeżyć duszy i ciała. Pozostaje mi tylko czekać, aż z tej książki autora „wykręci się” następna, by znowu zagłębić się w lekturze.

Anna Błachucka