Mirosław Grudzień
Izabela Zubko i jej Wierszariusz słowiański
Jako że sam też jestem poetą, piszę ten swój zbiór wrażeń zastrzegając sobie, że jest to mój odbiór osobisty i subiektywny. Poprzez wiersze tomiku próbuję wejść w „pole psychiczne” podmiotu lirycznego, i zdekodować grę ukrytych znaczeń.
W małym stopniu korzystam tutaj z teoretyczno- i historyczno-literackiego warsztatu filologa, którym także jestem. Wiem jednak, że Autorka nad każdym wierszem długo pracowała, wszystko w nich jest dokładnie i bardzo starannie przemyślane, wszystkie elementy wstawione na swoje właściwe miejsca. To zobowiązuje także mnie do dużej precyzji wypowiedzi na temat formy i treści tego tomiku.
Ale też muszę w porę się zatrzymać, aby nie podpowiadać zbyt wiele, aby wyręczać Szanownego Czytelnika w indywidualnej pracy jego umysłu, wyobraźni i intuicji .
Najpierw więc to, co mi się rzuca w oczy w pierwszej kolejności. Dostrzegam, że Izabela Zubko odważnie podejmuje zdałoby się nieco porzuconą i zapomnianą nić literackich poszukiwań w słowiańskości i „duszy słowiańskiej”, która była popularna w okresie Młodej Polski i jeszcze w okresie międzywojennym. Wymieńmy tu mocno odstawione do lamusa nazwisko Tadeusza Micińskiego — i przede wszystkim wizyjną poezję Leśmiana... dorzućmy tu słowiańskie motywy w malarstwie Zofii Stryjeńskiej.
Te refleksje słowiańskie stają się tym ważniejsze, im bardziej kwestionowana i zagrożona jest nasza narodowa tożsamość, stojące w obliczu roztopienia się w całościach większych, ponadpaństwowych i ponadnarodowych. Jest to zarazem pewien rzut oka na nasze dziedzictwo. Jest bowiem faktem, że rzymsko-katolicka europejska kultura przyszła do nas tysiąc lat temu z zewnątrz, w ostrej konfrontacji z nasza własną pogańską przeszłością, zaszczepiła nam elementy kulturowe wyrosłe na obcym gruncie, zmieniła nasze poczucie tożsamości . Stanowiła wg określenia Oswalda Spenglera pseudomorfozę, rodzaj obcego przeszczepu. Pewne elementy słowiańskości zaczęliśmy odrzucać, innych się wstydzić jako „prymitywnych” ...i o naszych słowiańskich korzeniach przypomniało nam dopiero pracowite i intensywne słowianoznawstwo XIX wieku. I do tej pory musimy te zapomniane korzenie rekonstruować z rozbitych okruchów, a także wiedzieć czego mamy bronić jako naszej niepodważalnej własności zbiorowej. Tak więc inicjatywa Autorki, jej poetycki powrót do słowiańskich źródeł, zasługuje na uznanie, ubogaca nasze spojrzenie na samych siebie.
Sama nazwa tomiku zdaje się być w starym stylu, sugeruje coś z „myszką” i nawet pewne przymrużenie oka. Kojarzy się z dawno wyszłym z użycia słowem „diariusz”, oznaczającym dziennik, czyli jakby rodzaj osobistego pamiętnika o pozorach obiektywizmu. To stylizacja na coś starego, „uczonego”, solidnego i pedantycznego, ale... to tylko tak się wydaje.
Te miniatury poetyckie to na pierwszy rzut oka bardzo swobodne, nawet nieco rozwichrzone impresje... ale pryz bliższym spojrzeniu widać, że są one jednak poddane dyscyplinie ładu i rygoru formalnego, to są starannie dopracowane „etiudy” z wyraźnym rytmem i melodyką, ich układ jest także przemyślany i znaczący, bynajmniej nie przypadkowy.
Ilustrator uchwycił pewien ukryty ton tych etiud poetyckich i dostroił do nich wyrazisty, ekspresyjny styl ilustracji, przywołujący na myśl suibokuga - japońską sztukę malowania wodnym tuszem i niosący odległe przywołania kwaidan, japońskie opowieści niesamowite, najbardziej w Polsce znane z wydanych zbiorów Kwaidan (L. Hearna) i Ballada o Narayamie (pod red. B. Yonekawa).
Te nawiązania zdają się tutaj trafne. Pewne wiersze Autorki (Kania, Topielica, Utopiec), przywołujące postaci z ludowej demonologii, ocierają się o horror, dotykają tragizmu ludzkiego losu, konfrontacji ze śmiercią, ale są też jakby „po japońsku „ przesycone tajemniczym urokliwym liryzmem, obejmującym rzeczy piękne i dobre, ale nie wykluczającym rzeczy groźnych, okropnych, budzących dreszcze.
Autorka korzysta z materiałów etnograficznych, ale się ich pedantycznie nie trzyma, nie stara się epatować „uczonością” erudytki, nie docieka też czystej słowiańskości przywoływanych wątków folkloru, bo też nie leży to w jej zamiarze twórczym.
Zasięg etnogeograficzny przywoływanych postaci folkloru jest szeroki, sięga z jednej strony pogranicza z folklorem osadnictwa niemieckiego (Fajerman), z drugiej północnej rubieży etnograficznej sięgającej dawnych Inflant Polskich, wzajemnego przenikania z folklorem niesłowiańskich ludów bałtyjskich (Łojma), występują też motywy kresowe z dawnego folkloru ukraińskiego (Lysowyki) - tutaj dorzućmy także zapomnianego, tajemniczego Chorsa z mitologii Słowian Wschodnich.
Ożywia też Autorka szczątkowo zachowane relikty pogańskiej mitologii dawnych Słowian, które są znane już nie tyle z aktualnych wierzeń ludowych, co z kronik historycznych i pieczołowitych rekonstrukcji słowianoznawców (Chors, Świętowit, Swarożyc, Weles, Rujewit) — jej wysublimowane poetyckie refleksje są tutaj dość luźno związane z aktualnym akademickim stanem badań nad starosłowiańskimi wierzeniami. Można powiedzieć, że to jest jej osobista, intuicyjna wizja świata Słowian jako pewnej wyobrażonej duchowej całości.
Te wszystkie, czasami ledwie zarysowane postaci, a nawet niemal tylko ich imiona — stanowią system sygnałów wywoławczych, uruchamiających obfitą grę skojarzeń, kłębiących się w strumieniu wyobraźni obrazów i ich emocjonalnych zabarwień — chciałoby się to nazwać „techniką surrealistyczną”.
Podobnie, jak to czynił niegdyś Leśmian, Autorka przetwarza je przez pryzmat poetyckiej wyobraźni, nadaje im swoisty niepowtarzalny klimat i charakter osobistych wizji, inspiracyjnych „spotkań” z zagnieżdżonymi w jej psyche archetypami słowiańskiej wyobraźni i tożsamości, pewnej słowiańskiej wizji człowieczego losu i sił rządzących ludzkim życiem. Wyprowadza je, oraz towarzyszące im odczucia z głębokich pokładów podświadomości, ze skarbca mądrości odziedziczonej po zapomnianych słowiańskich przodkach.
Przywodzi mi to na myśl odległe echa niegdyś modnych medytacji nad tajemniczymi postaciami Wielkich Arkanów tarota, w tym także ze strony psychologów-jungistów. Postaci „Wierszariusza” podobnie pełnią tu role kluczy do ludzkiego wnętrza, prowokują do samoanalizy i refleksji nad sobą, pobudzają, wydobywają na wierzch zawarte głęboko w duszy czynniki życia wewnętrznego i duchowego wzrostu.
Z tym, że tutaj obrazy mitologicznych postaci ludowego folkloru to nie skatalogowane, nie całkiem odkryte, nieoswojone „dzikie pola” — brak utrwalonych schematów, stereotypów i szablonów, co pozostawia wielką swobodę osobistej interpretacji. Jest to więc w istocie wędrówka głąb siebie, z niby-magicznym wykorzystaniem symboliki folkloru.
Na uwagę zasługuje przywołanie demonów losu (Dola, Łojma, Isetki, Rodzanica). Wg wybitnego znawcy kultury ludowej Słowian Kazimierza Moszyńskiego charakterystyczną cechą dawnej religii Słowian (co zresztą pozostaje nadal w obecnym folklorze ludów słowiańskich ) — jest fascynacja tajemniczymi siłami rządzącymi ludzkim losem.
W przypadku TOMIKU Izabeli Zubko chodzi o przeznaczenie i powołanie życiowe kobiety, wyznaczające jej kolejne etapy i role, odczuwane przez nią jako pewien specyficzny i nieporównywalny z niczym innym kobiecy tor życia, uwarunkowany przez sam fakt bycia kobietą. Prezentacja tych postaci prowadzona jest z punktu widzenia kobiety, różnych etapów, ról i stref jej życia.
Widać wyraźnie, że podmiot liryczny, objawiające się w wierszach kobiece „ja” tych wierszy traktuje te postaci jako swoje alter ego, ważne cząstki własnej duszy. Utożsamia się z nimi i zarazem prowadzi z nimi wewnętrzny dialog.
Występują tu między innymi kobiece demony przyrody dzikiej, nieoswojonej — Bogunki, Brzegina, Dziwożona, które odwołują się do głęboko schowanego w podziemiach duszy archetypu „dzikiej kobiety”, z jej pierwotną, naturalną i autentyczną, niezbyt bezpieczną ani społecznie akceptowaną spontanicznością... co się kojarzy z wizją „wiecznej dziewczyny”, bez obowiązków, jakie niesie później ze sobą życie kobiety. Jednym słowem: los nieukierunkowany, ciągła potencjalność i wiele możliwości jeszcze nie podlegających selekcji.
Mamy tu także duchowy byt, który można widzieć jako personifikację stanu uczuciowego, pragnień rozmytych i niedookreślonych, stanu odczuwanego w wyobraźni ludowej na sposób archaiczny, jako „nasłany” z zewnątrz (Tęsknica). Kobiece „ja”, rozpięte pomiędzy takimi skrajnościami, określa samą siebie przez konfrontację z nimi i pewne opozycyjne napięcie, a zarazem jest to poszerzenie własnej kobiecej tożsamości, jej wzbogacenie.
Ta kobieca strefa „ja” nie ogranicza się do jej własnej jednostkowości, lecz wykracza poza siebie, rozciąga się na domostwo, jego dobytek, obejście i ogród, pszczoły i zboże — ale przede wszystkim obecne w nim dzieci, które są przedmiotem troski i lęku. Jest tu więc także punkt widzenia kobiety jako gospodyni, strażniczki ogniska i oznaczanego przez nie ładu życia — ciągle oswajanej i „uczłowieczanej” strefy rzeczywistości, przeciwstawianej obszarom groźnego nieobliczalnego chaosu.
Pojawiają się opiekuńcze demony domu, ale i groźne duchy kradnące i zabijające dzieci (Cicha, Kania), a także i tajemnicze zjawy nawiedzające nocą, na pograniczu sennych rojeń — Baj, Grzenia, Mrucek, Och. W tym także inkub skrytych kobiecych snów, Przyłożnik, uosabiający pragnienia i marzenia o zjednoczeniu się z męską połówką człowieczeństwa, ale też widziane jako biegunowe przeciwieństwo, odrębność, i jednocześnie lekarstwo na samotność, dopełniającą pierwiastek kobiecy.
W tle tej wizji świata dostrzegamy pewien dualizm, swoistą słowiańską „księga przemian”, walkę i cykliczne następstwo elementów przeciwstawnych, światła i mroku, ognia i wody opatrzonych różnoimiennymi znakami.
Zmaganie się dynamicznych, antagonistycznych sił przyrody, widzianych przez pryzmat oczekiwanych przez rolniczy lud, pożądanych stanów pogody (Płanetnik i Żmij). O ile Płanetnik przemawia do nas jako statyczny, spokojny pejzaż, przeniknięty jakąś tajemniczą duchowością przyrody, w której „ja” się roztapia i odpowiada wewnętrznym rezonansem — to Żmij wchodzi już w sferę relacji międzyludzkich, dialogu ze zmarłą przyjaciółką, której wiersz jest dedykowany.
Żmij, jeśli użyć terminologii prof. Marii Składankowej, to słowiański demon „górnego (niebiańskiego) szeregu symboli”, chińska kategoria jang. To ognisty smok, unoszący się wysoko, właściwym jego miejscem jest burza i ogień piorunów, walczy z płanetnikami, z żywiołem chmur, wody i mroku — czyli z tym, co w folklorze ma także konotacje negatywne, kojarzy się bowiem ze śmiercią i chaosem.
I oto mamy przywołany bardzo oszczędnymi środkami poetyckimi dramatyczny obraz śmiertelnie chorej przyjaciółki jako „ognistego smoka”, walczącej o życie w buncie... i coraz bardziej ze świadomością przegranej walki, bezpowrotnie odlatującej ze świata żywych. Jest tu pewien ton sprzeciwu, próba ocalenia sensu i ładu życia w obliczu przegranej, wobec śmierci widzianej jako groza i absurd. A zarazem próba wpisania tego tragicznego faktu w odwieczny porządek rzeczy.
„Jak na górze, tak i na dole”, chciałoby się to tutaj ująć hermetyczną maksymą. Makrokosmos wszechogarniającej natury w której jesteśmy zanurzeni jak małe drobinki — odpowiada tutaj mikrokosmosowi ludzkiego życia i wnętrza. Demon przyrody staje się uosobieniem pewnego aspektu duszy ludzkiej. Odwieczna gra sił kosmicznych natury przenosi się tu na płaszczyznę jednostkowego, niepowtarzalnego ludzkiego istnienia — staje się grą nadziei i zwątpienia toczoną wewnątrz duszy ludzkiej.
Tutaj symbolika mitologicznych postaci sięga wyżyn wielkiej syntezy ludzkiego losu, i ten właśnie wiersz jest ukoronowaniem tomiku, tym co nadaje mu znamię dojrzałości .
Ta prezentacja galerii mitologicznych postaci, ta rozmowa z nimi niesie w sobie jakiś klimat tajemniczego obrzędu szamańskiego coś takiego jak wywoływanie duchów w „Dziadach” Mickiewicza — z tym, że pojawiające się przed nami postaci bliższe są zjawom z dramatów Wyspiańskiego, miedzy innymi dlatego, że między nimi i Kobietą toczy się autentyczny żywy dialog. Jest to sytuacja parateatralna, jakby na scenie, w której centrum stoi „wywoływaczka”, otaczana przez zjawy. Wrażenie to potęguje zestaw bardzo starannie dobranych ilustracji, z których każda koresponduje z wierszem jako jego plastyczne uzupełnienie — jakby układ zmieniających się kulis, które przenoszą nas to w miejsca bagienne, to do pasieki, to nad rzekę, to do nocnego wnętrza uśpionego domu...
Jest to zjawisko które określa się jako „korespondencję sztuk” — słowo i obraz ściśle ze sobą współgrają, przenikają się wzajemnie i dają w wyniku łączny, syntetyczny odbiór. Zarazem daje to wręcz filmowy efekt następujących po sobie migawek, iluzję przenoszenia się z miejsca na miejsce, a także w czasie... jako że poza aktualnym „teraz” wiersza pojawia się czasami plan dalszy na prawach wcześniejszych wspomnień.
I to również pozna uznać za kontynuację tradycji neoromantyzmu, zwłaszcza w tej tendencji mieszania świata fantastycznego z tym naszym codziennym, racjonalnym i przyziemnym aż do bólu, pozbawionym cudowności. No i rozsadzania zastanych schematów, podziałów i rygorów literackich.
I tym, być może, tomik Izabeli Zubko, wpisuje się w nadchodzące „przestawienie zwrotnicy” w biegu poetyckich nurtów— teraz bardziej w duchu „dionizyjskim” i romantycznym. I być może głos w tym nowym nurcie poezji będzie o wiele bardziej należał do kobiet, do kobiecego sposobu odczuwania. Ale to już wykracza poza zamierzone ramy tematyczne mojego tekstu.
Ale w tym miejscu muszę już Szanownego Czytelnika pozostawić sam na sam z wierszami Izabeli Zubko, z ta zachętą, aby starał się je odbierać wrażliwym sercem i intuicją własną. Moja rola jako przewodnika się tutaj kończy i życzę owocnej wędrówki przez wiersze, zawarte w nich drogowskazy i ścieżki — już na własną rękę i odpowiedzialność.
Mirosław Grudzień