Nowości książkowe

 

Plakat

Jerzy Lengauer

 

Kłamstwa

 

Kłamiemy, żeby nakarmić swoje ego? Czy to powoduje, że krzywdzimy najbliższych? Jak to się dzieje, że jedna, druga lub trzecia opowieść będzie determinować dorosłe życie własnych dzieci, ich stosunek do rodziców? Dlaczego megalomania dawno nieżyjącego krewnego może być powodem pytań o moralność własnego ojca? Oto jedne z wielu pytań, które zadaje Enrique de Hériz czytelnikowi w „Kłamstwach”, powieści o dziadku Simónie, która stworzyła całkiem inną opowieść...

W latach dwudziestych, gdy Hiszpanią rządzili dyktatorzy, w jednej z wąskich, zaciemnionych uliczek dochodzących do któregoś z barcelońskich rynków znajdował się sklepik warzywny. Jego wnętrze przesiąknięte było zapachem cebuli, zaplecze zaś zgnilizny, stęchlizny i pleśni. Czy, gdyby syn właściciela tego bardziej straganu niż sklepu nie sprzeciwił się w myślach planom swojego ojca, nie narodziłaby się w owym śródziemnomorskim kąciku megalomania - przyczyna rodzinnych kłamstw w kolejnych dwóch pokoleniach? Oszustw tak bardzo zakorzenionych, że sięgających aż do trzynastego wieku, do wioski gdzieś między Barceloną a skalistymi wysepkami Formigues, zatoki, na wodach której rozegrała się jedna z bitew krucjaty aragońskiej, a nawet do siódmego wieku, w opowieści o wygnanym z dworu chińskiego cesarza poecie Li Po.

Dobroduszny i łatwowierny czytelnik zrazu nie zwraca uwagi na niuanse rodzinnych stosunków. Drobne kłamstewka, przemilczenia, unikanie odpowiedzi, wykręty i wynikające z tego sprzeczki, krótkie kłótnie, złość raczej bawią niż są podejrzane. Tytułowych kłamstw szuka gdzie indziej, czeka na punkt zwrotny w fabule. Niczego specjalnego nie oczekuje także od pierwszych dwóch, trzech zdań książki. Tym bardziej, że kursywa sugeruje wspomnienia, może dziennik, pamiętnik lub narrację głęboko ukrytych myśli. Dopiero, gdy zadomowi się w przestrzeni między katalońskim wybrzeżem Morza Śródziemnego a gwatemalską dżunglą, a bohaterowie powieści zajmą w niej odpowiednie miejsca i najważniejsi z nich zaczną zadawać pytania, czytelnik gorączkowo zacznie oczekiwać na nie odpowiedzi, z niecierpliwością wyglądać kolejnych wydarzeń, wyznań i opowieści. Zanim jednak się doczeka, musi usiąść w pozbawionej elektryczności chatce z Isabel Azuerą do rodzinno-antropologicznych zapisków o kulturze śmierci, zaś w sklepie papierniczym w Barcelonie kupić z Sereną zeszyty i rozpocząć z nią spisywanie sagi rodzinnej. 

Enrique de Hériz dokonał rzeczy niebywałej. Nie dość, że odważył się powierzyć opowieść narratorce, to pierwiastek żeński podwójnie zdominował fabułę, zdecydowanie odsuwając męskie postacie na bok, obsadzając je w rolach, w jakich będą sobie życzyły obie panie. To one, sześćdziesięciodziewięcioletnia antropolożka i jej córka, niepodzielnie rządzą i dzielą, zadają pytania i szukają odpowiedzi, odpowiadają za nastrój w powieści i tworzą rodzinną atmosferę. Jedna, kołysząc się nago w wodach laguny gdzieś w Gwatemali, druga krążąc między Barceloną a wioską Malespine nad zatoczką zwaną „łazienkami Rosjanki”.

W momencie, gdy Isabel, matka trojga dzieci - prawnika, muzyka-pianisty i meteorolożki oraz żona byłego malarza i żeglarza, staje się poniekąd z własnej winy ofiarą koszmarnej pomyłki, jej jedyna córka, opiekująca się ojcem tracącym z powodu choroby kontakt z otaczającą rzeczywistością, rozdrapuje zasklepioną, acz swędzącą ranę rodzinnej megalomanii.

Narracja Isabel jest zrazu przytłoczona a to wyrzutami sumieniami, a to szukaniem właściwego uzasadnienia wyjazdu do Gwatemali. Z biegiem czasu więcej miejsca poświęca aktualnym wydarzeniom, których jest bohaterką. Gdy następuje moment kulminacji, do głosu dochodzą wspomnienia antropologicznych podróży, próby usprawiedliwienia i znalezienia przyczyn obecnych decyzji w pracy zawodowej, która na lata rozdzielała ją z domem, mężem i dziećmi, sprawiając, że stała się żoną i matką postrzeganą jako pragmatyczna, nieco oschła i oziębła, w zasadzie nie wtrącająca się w życie swoich najbliższych. Nie sposób w tych wynurzeniach nie znaleźć niechęci Hériza do takiej postawy. Czy to jest zarzut w stosunku do naukowców, profesorów, akademików, którzy za ideę swojej pracy płacą pozostawieniem życia rodzinnego samemu sobie? Jakby z brzegu rzeki, który jest zarośnięty sitowiem i listowiem ich badań, prac, referatów, wykładów, sympozjów, artykułów w naukowych czasopismach, seminariów i przewodów doktorskich, jedynie zerkają na bawiące się w wodzie dzieci, nie przeszkadzając, nie ingerując, nawet nie ganiąc. Jedynie wyjątkowe wydarzenie może spowodować fizyczną reakcję. Autor „Kłamstw” przykłady takich wydarzeń oczywiście podaje. Choroba męża, która przykuwa go do wózka inwalidzkiego i przenosi świadomość w rejony nieznane najbliższym. Jakby była to wyjątkowo okrutna złośliwość w stosunku do Izabeli. Swojego rodzaju próba pokazania jej własnego stanu na przykładzie ukochanego. Wielomiesięczna śpiączka wnuka Luisa, podczas której przewraca się do góry nogami życie Pabla,  jego ojca, najstarszego syna Isabel. Czytelnik jednak nie pamięta, żeby Hériz opisał choćby jeden dzień, podczas którego Isabel Azuera stała przy wózku Julia, czuwając, żeby nie zsunął się z jego kolan wełniany koc. Nie przypomina sobie też babci przy łóżku Luisa, co pozwoliłoby odetchnąć jej synowi. Od czego zatem Isabel próbuje uciec, po czym odpocząć, jaki bałagan spowodował potrzebę uporządkowania myśli? Śmierć. Nie rytuał, nie obrzęd, nie ceremonia, lecz jej śmierć, którą sobie Isabel wymyśliła. Jej życzenie o kilkutygodniowym, może kilkumiesięcznym odejściu w środek dżungli i zmartwychwstaniu już odkupionej spełnia się przewrotnie. Wpada w nurt rzeki. I tu autor zastosowuje niezwykły zabieg pisarski. Dołącza Isabel do świata duchów, dusz mieszkających pod lustrem wody, skąd, już poprzez jej naukowy świat, wychodzi na brzeg dołączając do badanych przez lata plemion nie mających dotąd kontaktu z białym człowiekiem. Równocześnie antropolożka odnajduje słowa, którymi opisuje rodzinę. Wartki prąd stawia przed nią męża, po kolei każde z dzieci, kłamstwa, tajemnice, megalomanie, wybujałe ego. Kara jest surowa, ale wyciągane z niej wnioski oczyszczające. Gdy antropologia powoli w umyśle Isabel traci na wyrazistości, jaskrawa staje się historia rodziny, co przewartościowuje dotychczasowe priorytety. W tym samym czasie oddalona od niej córka Serena podświadomie szuka matki. To córka, dotychczas ukryta za braćmi, wielkim kompozytorem i znanym prawnikiem, staje się Isabel niezbędna.

Nad Oceanem Atlantyckim łączą się dwie dłonie, dwa umysły, uzupełniają emocje. Kto zaczyna pierwszy mówić? Nie wiadomo. Obie narracje czasami wydają się jedną. Mocy nabierają rodzinne rozliczenia. Isabel przywraca jasność swojej pamięci, choć ciągle ma obawy. Serena bez żadnych skrupułów drąży, wyciąga. Bezkompromisowo obnaża i łamie tabu. Nie boi się, choć bywa, że się myli, nazywać po imieniu wydarzenia i zachowania, których nie była świadkiem. Z jednej strony jest rozemocjonowana, z drugiej przerażająco logiczna. Opowiada od nowa rodzinną historię i wręcz widać jak wyzywająco wydyma usta lub pojawia się na jej twarzy pełen ironii uśmiech, bezczelnie podkreślający pewność siebie.

Mimo, że Heriz zapewnia czytelnikowi wspaniałą karuzelę kilku fabuł, od siódmego wieku w Chinach przez trzynastowieczną bitwę morską, lata dwudzieste ubiegłego wieku aż po współczesne czasy telefonii komórkowej, nie unika ckliwości i chyba... przewidywalnej nudy zakończenia. Tyle, że zakończenia są dwa. Jedno dla Isabel, drugie dla Sereny. Czy może raczej jej dziadka Simóna. To drugie jest o wiele bardziej satysfakcjonujące.

Jerzy Lengauer