Andrzej Walter
Jak ważna jest ta chwila
Można ją śmiało określić najsubtelniejszą poetką współczesnego Krakowa. Kilkanaście rozchwytywanych i znaczących tomów poezji świadczy samo za siebie. Danuta Perier-Berska nie zwalnia tempa. Może jedynie wokoło Niej jakby coraz ciszej, coraz delikatniej, coraz dyskretniej. Przecież bałem się użyć – jak noża – słowa coraz samotniej. Intymna rozmowa z duszą to głęboka miara tych wierszy. Wiersze te, jak balsam, w świecie złym, w świecie nazbyt dusznym i coraz potworniejszym, a jednak nadal szukające piękna, odwiecznych zasad i form, starodawnych środków wyrazu i metafor nieco baśniowych, ale miarą współczesności. Wiersze delikatnie – powtórzmy – tkane z naszych najważniejszych i najpoważniejszych spraw, z naszych roztrzęsionych wnętrz, tęsknot, nadziei i oczekiwań. Wiersze spokojne, ciche i jakby własne, takie wiersze, które Poetka nam daje bezinteresownie i z miłością: do świata, ludzi i zachwytu.
Wierzę Jej, kiedy mówi: nie słucham wiadomości ze świata / świat jest piękniejszy bez nich. Albo Poddaje się – wiem – tak oddycha życie.
Danuta Perier-Berska kurczowo trzyma się życia (jak my), ale prowadzi nas przy tym w coraz mocniej zapomnianą krainę poezji – i mam tu na myśli krainę bez brudu, akcji, szokujących sformułowań czy terapii wstrząsowej wulgarnie szargającym naszym współczesnym językiem w wydaniu młodych gniewnych czy wysterylizowanego buntu wobec świata. Perier-Berska w to nie wchodzi. Poezjuje sobą i po swojemu. Tak świadoma konsekwencja wytworzyła Jej coraz obszerniejsze stałe grono odbiorczyń, ba i jak widać odbiorców. Zaczynałem bowiem od zauroczenia poezją Danuty i muszę po latach potwierdzić, te wiersze są coraz lepsze, coraz śmielsze i coraz głębsze.
Ciągle mnie uczysz / mój Mistrzu / że ważna jest / ta chwila”
Wiersze szukające siły chwili, chwili, o której jakże często zapominamy.
Przytoczmy tu wiersz bez tytułu:
* * *
z samotności zrobiłam hobby
album pęcznieje od wklejanych pustych stronnic
pochylona robię zapiski na marginesie
lubię krótkie formy
każdy dzień koduję szlaczkiem
w szkole byłam w tym najlepsza
pani powtarzała do znudzenia
masz talent masz talent
rozglądam się po pustym pokoju od wielu lat
i nigdzie go nie dostrzegam
To wydaje się punktem wyjścia do poszukiwań poezji. Nie dostrzeganie „własnego talentu”. Jak wiemy środowisko literackie wypełnione jest po brzegi tymi, którzy z pewności własnego talentu uczynili oręż destrukcji siebie i innych. Ciężko ich przegonić sprzed mikrofonów, kiedy raczą nas obficie siłą tych (wątpliwych nieco) talentów. No cóż. Zostawmy leżących (choć im się wydaje, że stoją i rosną). Wróćmy do piękna i wersów jakże innych od wstydu tego świata.
Samotność
mój stół
w kuchni
prosi o śniadanie
zgłodniały po nocnym czekaniu
jego skóra nie błyszczy jak dawniej
zawstydzony przykrywa twarz
ceratą w słoneczniki
krzesła czekają na ciężar
który przygniecie je do podłogi
wtedy nie będą czuły osamotnienia
to nic że nogi wykrzywił im czas
a oparcia wytarte plecami
starzeją się meble w moim mieszkaniu
a z nimi ja i mój czas
Starzeją się meble, a z nimi ja i mój czas. Starzeją się chwile, pamięć, wspomnienia i miejsca, a z nimi ja i mój czas. Nie da się nas lapidarniej określić: „ja i mój czas”. Tyle, że to ja i mój czas bywa dziś często rozpięte do niemal stu lat. Więc może ja i mój wiek, moje pokolenie, nieee, chyba lepiej … mój Czas. Czas – kleszcze istnienia. Mój mi najbliższy. Mój, w mojej intymności, w mojej wyobraźni w moim świecie. Zamyśliłęm się. Jak jest mój czas? Dwa ustroje, dwa światy, jedno życie. Przemiany, transformacje, rewolucje i nawet wojna za progiem. A ludzie wciąż tacy sami. Nic się nie zmienia, prócz tego, że chyba jest coraz brzydziej, a poetka Danuta Perier-Berska odważnie próbuje to (to, co piękne i godne zachwytu) ocalić.
Kiedy napływa fala smutku / ratuje mnie poezja – jaka szkoda, że ludzie o tym zapomnieli, że skreślili tę opcję z dostępnych lekarstw i terapii wraz ze wzruszeniem, zachwytem i empatią, wraz z własną wyobraźnią kształtowaną w ciszy i lekturze, w pełni własnego świata własnej wyobraźni, przechodząc na cudzą wyobraźnię wklejaną nam obrazkowo i metodycznie dzień po dniu. Jaka szkoda...
Inspirację do tego tekstu czerpię z tomu Danuty Perier-Berskiej „Między wczoraj a dziś”, Kraków 2023. To kolejny świetny tom Danuty. Uspokajacz i zamyślacz do poduchy, kiedy nikt nie widzi i nie rozliczy Cię ze wzruszeń, z rachunku sumień, z dni jak lawiny, co szumią i napawają lękiem. Niczym Nadmorski krajobraz:
obiecywałeś mi
wschody i zachody słońca
ciepło piasku pod stopami
przyjaźń z mewami
obiecywałeś sznur bursztynów
wycieczkę statkiem
kąpiel w morzu miała zmyć
z nas wszystkie grzechy
nasze marzenia jak morska woda
wyciekły zostawiając ślady soli
między wczoraj a dziś
czy tak wygląda morze?
Ślady soli są niezbędne, aby poczuć smak. Smak, którego nikt już dziś nie czuje. Sól wymienili bowiem na wyrafinowane substancje byle tylko nic z tradycją, byle dalej od tego co było. Między wczoraj a dziś zaczyna się dziać przepaść, w którą jakże często wpadamy my – poeci. No trudno. Sami chcieliśmy.
Nie będę przedłużał tych wywodów. Polecam te wiersze, ten tom, te chwile z poezją wartą lektury i zamyśleń. Tom Danuty Perier-Berskiej z 2023 roku „Między wczoraj a dziś” pod redakcją Danuty Sułkowskiej opatrzony świetnym grafikami Danuty Perier-Berskiej, która z równym talentem co słownym para się sztukami plastycznymi. Tylko tak bowiem najpełniej przeżywa się swoje życie. Aktywnością. Na koniec przytoczę znakomity wiersz zamykający ten tom, wart lektury kilkukrotnej, zapewniam.
senny poemat
wślizgujesz się do ciemnego pokoju
zegar zaczyna odmierzać czas
kolację podajesz na srebrnej misie księżyca
której światło chłodzi buchający płomień
możemy spłonąć dla miłości, a nawet dać się ukrzyżować
spójrz jakim łagodnym wzrokiem patrzy na nas mężczyzna z obrazu
musiał przeżyć miłość jeszcze większą od naszej
a jednak na jego twarzy nie widać bólu
cisza jakby odebrano nam słuch
północ to dobra godzina dla duchów
przytul mnie mocno, tak jak wtedy, pamiętasz?
zawsze się bałam…
widzę mgłę, z której wyłania się las
drzewa zielenieją z zazdrości, że jest nam tak dobrze ze sobą
płonie we mnie tamten ogień osacza mnie z każdej strony
codzienności
kolacja we dwoje zawsze wzmaga apetyt
na księżycowej misie nie zostało już nic
proszę zegar, aby zatrzymał wskazówki
to tylko sekundy, ale dla mnie znaczące – wieczność
wolno przechodzisz ze stanu stałego w ciekły
kropelkami osiadasz na moich policzkach zamieniasz się w łzy
twoje słowa pożegnania sprawiają mi dotkliwy ból
rozsadzają moje serce na kawałki niszcząc nadzieję
mimo wszystko zostawiasz mnie i odchodzisz
do tego mężczyzny z ram obrazu
oboje już wiemy, że to On darował nam te chwile
już siódma rano budzi mnie świst jerzyków
otwieram oczy – na śniadanie ten sam obraz
obraz mężczyzny patrzącego na mnie
jestem ciekawa tajemnicy Jego spojrzenia
zaraz z nim porozmawiam o ciszy i samotności
o śmiertelnej beznadziei która przylepiła się do mnie
jak guma do żucia
Andrzej Walter
Igor Mostowicz
O świecie, który przeminął
Jaś urodził się jako czwarty, żywy syn swych rodziców, a poprzedni bracia zaraz po urodzeniu zmarli. Świat zobaczył w listopadzie 1949 roku około 4.50 rano i przyszedł nań poprzez „cesarskie cięcie”. Ważył prawie 6 kilogramów. Nauczył się chodzić rok później, choć w wieku ośmiu miesięcy powtarzał bez zrozumienia zasłyszane wypowiedzi rodziców i sąsiadów piękną polszczyzną. Najczęstszą partnerką jego zabaw była długowłosa, ruda suka o imieniu Lotta, której często dokuczał, ciągnąc ją za uszy i ogon, ale nigdy go nie ugryzła, znosząc z pokorą jego dokuczliwe pieszczoty. Nie pozwalała także obcym ludziom dotykać Jasia, i można powiedzieć, że była jego czworonożną piastunką. Kiedy pierwszy raz ojciec wziął go na targ do pobliskiego miasteczka – Starego Sącza – jadąc furmanką, oglądał wielkie plakaty człowieka uśmiechniętego z wąsami, poprzyklejane na drewnianych tablicach ogłoszeń, bramach domów i ścianach. Na pytanie: kto to jest, ojciec odpowiedział mu, że to wódz narodów wspólnoty socjalistycznej – towarzysz Generalissimus Stalin! W oczach ojca zauważył jednak kpiarski uśmiech. Ojciec dodała, że to jest „kult jednostki” i nie należy nikomu o nim nic złego mówić. Sąsiedzi mogą donieść na taką rodzinę do władz i tata może być zabrany z domu i zaaresztowany.
A u nas w wychodku są gazety z jego portretami – powiedział Jaś – pełniące funkcje papieru toaletowego. Tata odpowiedział, że obecnie się go nie produkuje, bo to towar burżuazyjny, niedostępny przeciętnemu obywatelowi. A o tym, że takimi gazetami podciera się zadki – też nie można mówić nikomu.
Po dokonaniu zakupów i handlu wiejskimi produktami, wszyscy jechali milcząco do domu. Na gościńcu było słychać turkot furmanek i klekot końskich kopyt. Jaś, mama i tata milczeli do samego domu.
Po południu zaczęło mocno padać. Deszcz i błoto są najlepszą zabawą prowadzącą do zrozumienia mechanizmów rządzących światem. Wystarczy, że z rynien leją się na podwórko strumienie wody, z których powstaje rzeka i pędzi w kierunku zarośli, mijając po drodze suchy piach, zebrany pod wozownią. Następnie strumyk płynie dalej rwiście byłym korytem, w poprzek którego można zbudować zaporę i umieścić w niej prymitywne koło młyńskie. Przednia zabawa jest już pewna, bo koło kręci się i można nim regulować szybkość przepływu wody przez łopaty, by nadać tępo spływowi kolejnych partyjek wody. Wkoło robi się błotko, z którego można budować różne ulepszenia tej zapory, np. tamki, które modelują przebieg głównego nurtu tak powstałej okresowo rzeczki. To miejsce jest wymarzonym do zabawy dla trzyletniego chłopca, który nie ma ciekawych zabawek, a jedynie konika drewnianego, wystruganego przez ojca.
Zawsze problem po tych zabawach są spodnie. Konik może przecież poczekać, bo zmoczony w wodzie i wybazgrany błotem budzi odruch obrzydzenia. Dopiero kiedy zaświeci słońce, osuszy plac, można będzie konika i spodnie zanieść na suchy piasek, tam obstawić i zaprzęgnąć do naprędce skonstruowanego wozu z gałęzi i drewnianych klocków, zaś spodnie, kiedy lekko przeschną, naciągnąć na pupę. Można więc zakrzyknąć: wio koniku, wio! I namiastka powożenia jest już gotowa. Można dalej budować drogę dla zaprzęgu, a po krótkim odpoczynku przenieść cały zaprzęg o metr dalej i tak kilka razy, by na końcu drogi trafić na plac targowy. Tam leżą kamyczki, liście, patyczki, które można potraktować jako towary i wyładować nimi furmankę, ale i wracać do domu. Po przyjeździe można rozładować „towary” w szybko skonstruowanej szopie. Kiedy się już to zrobi i dalsza zabawa staje się mało atrakcyjna – bo czuje się głód i żołądek przylega do kręgosłupa – trzeba pobiec do polowej kuchni: do mamy po kawałek chleba z masłem i kubek mleka. Jeśli mleka nie ma, bo w blaszanej wirówce zostało spuszczone do studni, mama serwuje chleb ze smalcem i kubek gorącej, słodkiej herbaty. Po zaspokojeniu głodu czas na rozmyślnia: co by dalej robić?
W pobliskich chałupach, najczęściej kryte strzechą, były obory ze stanowiskami dla konia, krów, owiec i kóz, a przy nich budowano gnojowniki, do których wyrzucano gnój od bydląt. Po obfitym deszczu gnój pływał jak wyspa, a obok niego deska, po której na taczkach go wywożono. Trudno było małemu chłopcu nie skorzystać z okazji, by nie popuszczać sobie tratw na tym bajorze gnojówki. Niestety ciągle moczył krótkie spodni i przybiegał do domu, by wziąć następne, a mokre wrzucał do ogródka z kwiatami przy domu. Kiedy mama zauważała, że nie ma wypranych i wprasowanych spodni, najczęściej wymierzała karę patykiem po nogach i pupie. Samo bicie i ból nie były straszne, jak umoralniające kazania mamy, obwiniające chłopca za wszystkie możliwe grzechy tego świata. Wtedy budził się w nim ból psychiczny oraz świadomość, że się nie umie poprawić w swoich zachowaniach. Niestety – ten stan ducha szybko mijał i syn znów robił to, co poprzednio.
I tak upływały kolejne dni wiosny i lata. Zaś kiedy rodzice wyjeżdżali do miasta na targ i zamykali go w domu na klucz, umiał sobie jednak otworzyć okno i przywołać starszego kolegę z sąsiedztwa, który przystawiał mu drabinę, po której opuszczał to chwilowe więzienie. Wtedy ponownie zaczynały się żeglowania w gnojowniku, znikały kolejne suche i czyste spodnie, a kiedy rodzice wracali z miasta było pewne, że skończy się to dupobiciem oraz tym najgorszym – kazaniem umoralniającym. Można było jednak na chwilę odpocząć, bo mama najczęściej przywoziła kilka landrynek dla pocieszenia podniebienia albo pomidory, których po prostu nie lubił.
Kiedy pogoda się psuła, kiedy długie deszcze znad Ukrainy zalewały wszystko, trzeba było zostawać w domu. To był czas kiedy Jaś najbardziej lubił budowę domu z „drewnianych szczypek”, którymi podpalono pod kuchnią. Zabawa ta miała jednak pewną słabą stronę, bo sukcesywnie podkładano te drewienka pod kuchnią, gdzie gotował się obiad – w połowie dnia szczypek już nie było.
Po zjedzeniu obiadu, najczęściej samej zupy, ojciec przynosił kolejną porcję szczypek i można było dalej bawić się w budowniczego drewnianego domku. Jednak kiedy młodsza siostra nauczyła się chodzić, również chciała pomagać w budowie. Najczęściej taka obopólna konstrukcja kończyła się katastrofą budowlaną, a w konsekwencji bijatyką. Nie ważne było kto rozpoczął awanturę, ale jako starszy Jaś powinien był, w opinii rodziców, ustąpić młodszej siostrze. Tak więc był karany za niesubordynację i brak opieki nad siostrą, np. podkręceniem ucha. Nie mogąc wygrać konkurencji budowlanej z siostrą, rozciągał duży koc i wczołgiwał się pod niego, by straszyć siostrę i by przejąć kierowanie zabawą. Siostra jednak zdaje się miała takie samo pragnienie, a więc wzięła szczypkę i zdzieliła podkocowego stracha przez łeb. Jaś stracił świadomość i padł. I pewnie by się udusił, gdyby nie spostrzegawcza mama, która ściągnęła koc i kubkiem zimnej wody ocuciła syna, ocalając jego życie. Po tych zajściach i atrakcjach mama zapędziła Jasia do paciorka. Musiał się porządnie dwa raz przeżegnać, zmówić „Ojcze nasz”..., Zdrowaś Maryjo... i Aniele Boży, Stróż mój... Amen. Po tych obowiązkowych modlitwach Jaś dawał nura pod pierzynę i szybko zasypiał.
W każdą środę od czwartej nad ranem słychać było stukot końskich kopyt i terkot wozów z drewnianymi kołami. Z okolicznych wsi do Starego Sącza pędzili rolnicy wozami, pełnymi różnych produktów. Niektórzy prowadzili do rzeźni jałówki i buhaje, a handlarze próbowali już wcześniej podkupić co dorodniejsze sztuki. Chłopi musieli oddawać tzw. Kontyngent, a więc handel kwitnął już około pół kilometra przed targowiskiem. Kobiety niosły na rynek na sprzedaż maślankę, jaja, sery, masło i maślankę, ale i króliki, kury i koguty. Wszystkiemu towarzyszyły głośne rozmowy, odgłosy targowania się, a na środku rynku odbywały się próby siły koni wystawianych na handel. Takie konie zaprzęgano do wozów: jedni je trzymali, a inni podnosili tyły, by konie mogły zerwać się do ciągnięcia. Kiedy następowały kolejne transakcje i gotówka zagościła w kieszeniach sprzedających, wszyscy biegali do babć, które ukradkiem sprzedawały handlującym samogon. Wrzask robił się wtedy coraz głośniejszy, próby koni i oglądanie bydła coraz bardziej żywiołowe. Około godziny ósmej gwar cichnął, a kolejne furmanki wracały do swoich domów na okolicznych wsiach. Znów było słychać turkot furmanek i stukot końskich kopyt oraz pokrzykiwania furmanów.
Na tzw. małym rynku odbywały się handel, gołębiami, kurami, indykami, kaczkami, gęsiami, a obok także jagniętami. Właściciele targowali się między sobą, a jeden starał się podkupić drugiego. Obok tego rynku stał sklep rolniczy, gdzie sprzedawano narzędzia do pracy na roli i w przydomowych ogrodach, a przy schodach handlowano także rolniczym obuwiem, siodłami na konie, jarzmami na bydło, ale równie podkowami letnimi lub zimowymi. Te ostatnie służyły do podkuwania koni na zimę. Handlowano również skórkami z królików, domowym bydłem oraz owcami i kozami. Przy stołach z nabiałem kobiety wiejskie sprzedawały sery, masło, śmietanę i serwatkę. Okoł godziny dziesiątej targowisko cichło. Pozostawały tylko przekupki, które wcześnie zrobiły taniej zakupy, by później sprzedawać je drożej „damom”, które lubiły dłużej sypiać. I tak pomiędzy godziną jedenastą i dwunastą cały ruch na rynku cichnął. W pozostałe dni tygodnia codziennie odbywał się handel tylko jajami i nabiałem, ale zawsze między godziną siódmą a dziewiątą. Wszystko to obserwował codziennie przez siedem lat dorosły Jaś (Janek).
Od godziny siódmej trzydzieści pojawiały się grupy uczniów z tornistrami na plecach, które podążały do dwóch szkół podstawowych: Szkoły Podstawowej im. Juliusza Słowackiego (zwanej czerwoną) oraz Szkoły Ćwiczeń, która znajdowała się przy Kościele Parafialny im św. Elżbiety w Starym Sączu, w którym oczekiwała na powrót po wiktorii wiedeńskiej Jana III Sobieskiego jego żona. Marysieńka...
Informuje o tym wydarzeniu tablica okolicznościowa przy małych drzwiach kościoła i oraz także dwie duże lipy na Starosądeckim Rynku, posadzone tam na pamiątkę Wiktorii Wiedeńskiej...
Igor Mostowicz
Rysunek w tekście: Barbara Medajska
Paweł Kuszczyński
Sonety wołają
Pamięci
Elżbiety Stankiewicz-Daleszyńskiej
Sonety, pisane w latach 2011-2020, Stanisław Chyczyński zatytułował znacząco, żeby nie powiedzieć majestatycznie/szlachetnie: Królewskie milczenia. Tytuł tomu wziął z nieodległego mu Kamila Cypriana Norwida: Gdy w głębi serca purpurę okrutną / Wyrabia prządka cierpienia, / Smutni – lecz smutni, że aż Bogu smutno – / Królewskie mają milczenia.
Król, jeśli jest prawdziwy/pełen godności, bardzo rzadko się wypowiada, potrafi dostojnie słuchać, nie tak często mówi i na wszystkie tematy, jak dla przykładu obecni przywódcy. Zresztą z milczeniem wiąże się wiele przysłów, z których najbardziej znane to: milczenie jest złotem, co jednak należy szybko dopełnić: tylko wtedy, gdy mowa potrafi być/staje się platyną.
Chcąc analizować treść sonetów, a szczególnie ostatnio ulubionych przez Kalwaryjczyka antysonetów, trzeba sięgnąć do jego esejów, publikowanych między innymi w „Arcanach”. Eseiście trudno zaakceptować postępującą globalizację, współczesną cywilizację (trzebiącą kulturę), pseudonaukowe dywagacje na temat płci człowieka – w których coraz mniej miejsca dla osoby ludzkiej zachowującej tożsamość, a nawet dla grupy ludzi, zespołów społecznych. Dlatego sięga po ratunek do przeszłości, czego widome potwierdzenie w sonecie znamiennie zatytułowanym W oazie przeszłości:
Siedzę na ławie pospołu z duchami –
kmiecia, szlachcianki, huzara, akowca.
Dobrze mi tutaj, dobrze na manowcach. (To chyba prowokacja!).
Tyle że putto niemo do mnie woła:
Gdzie nie ma JUTRA, tam jest tylko WCZORAJ!
A więc bliski jest czas, który minął; podążał ku wytchnieniu, spokojowi, niezmąconej refleksji, radości istnienia w zgodzie z pryncypialnymi wartościami humanistycznymi, a więc: z prawem rzymskim, ideami chrześcijańskimi, filozofią personalistyczną:
Jak wywyższyć pokorę, gdzie króluje pycha?
Przehuki od Naprawy (błyskawiczne!) słychać…
Powiedz mi, Złota Panno, mądrzejsza od ludzi, (Jakie piękne zauważenie).
Czy Syn Boży zastanie wiarę, kiedy wróci?
Poeta nie godzi się na postępującą i „postępową” barbarię Europy. Jakże bliski jest w swej postawie, niepokojach (wiersz Gorzkie żale):
Zachód upadnie. Na własne życzenie.
A my razem z nim uderzymy w ziemię.
Huk będzie słaby. Bo kolos już pusty.
Pół wieku jęczy zaszytymi usty… (...)
Przyszłość nas zdradzi. (...) A stado baranów
znów będzie karne. Gorliwe. Gotowe. (...)
głupia Europa sama chce islamu!
przedwcześnie zmarłej tragicznie poetce Zuzannie Ginczance, która w wierszu Agonia, w 1934 roku napisała: nic cię nie może zbawić, / nic cię nie może ustrzec: / zdychasz, stara Europo, / patosem brzękniesz jak trup, / (...) gnijesz gangreną – policją, / ociekasz kodeksów ropą – / (...) Wyżarł twój ląd, wyżłopał / wolność, jak słodki nabiał, / przeżarł się, stara kanalia, / (...) zdychasz, stara Europo, / taki już gwiezdnych przeznaczeń / tajemnie zapadły wyrok („Grupa poetycka «Wołyń»” autorstwa Lecha Szajdaka, s. 323-324).
Cóż począć, żyjemy w kraju, który nieustająco (często niepotrzebnie, bez zachowania ciągłości trwania, błądząc) musi stawać się (by dalej istnieć) – gdy innym państwom/nacjom (np. Czechom, Francuzom, Belgom)... starcza bytowanie – puenta wiersza Piątek trzynastego:
Choroba jest w nas. Gramy w kości z czasem.
Kostucha czeka, kibicuje diasek.
Brawa. Chichoty. W nagrodę – wieniec z drwin.
Stąd rodzą się manifesty, żyjące krótko, nie zdążą prawdziwie zaistnieć, zadomowić się w systematycznym działaniu, nie mówiąc już o przynoszeniu oczekiwanego dobrostanu. Także brakuje nam szczęścia, nie wygrywamy ostatecznie wojen, jedynie bitwy. Nasze hasłowe zmagania: „Za wolność naszą i waszą” (bardziej waszą) – niewiele nam dobrego przynoszą.
Poeto, pytasz, czy świat zwariował? Bez trudu znajdujemy odpowiedź: na pewno!
W wierszu Bibliozofia, oddającym hołd F. Kafce, Chyczyński broni książki papierowej:
Dawniej byłeś otwartą xięgą,
wiatr przewracał kartkę po kartce.
W sznurach wersów dobro i piękno
ktoś wskazywał wysmukłym palcem (...)
Nikt z ambony, braciom i siostrom
już nie głosi, że czytać warto.
Internet, nazwany metaforycznie Grzebarką, najczęściej przynosi bezwartościowe produkcje:
Gdzież tu zwycięstwo, jeśli byle cieniarz
może w Grzebarce posiać swoje bzdety?
Czy skakać w cyrku? Jak biegać o kulach?
Nie można odmówić żołnierzom wyklętym/niezłomnym przekonania, że walczyli o wolność prawdziwą, choć cena ich walki „o Sprawę” była zbyt wysoka. Tutaj ich pamięci poświęcono cykl siedmiu wierszy, z których pierwszy jest przeróbką bardzo znanej dziecięcej rymowanki (zob. Żołnierze wyklęci).
W tomie Autor twórczo dialoguje (mówiąc prościej: rozmawia) z wieloma ważnymi/cenionymi poetami, a więc z Grochowiakiem, Rymkiewiczem, Herbertem, Miłoszem, Broniewskim, Asnykiem, a szczególnie z Norwidem (bo i tytuł książki przecież). Onegdaj mówiono: „Lenin wiecznie żywy” (zresztą zgodnie z ówczesnym zapotrzebowaniem), a teraz, już bez nacisków zewnętrznych, komunał ten znów staje się aktualny.
Stanisław Chyczyński sporo wie i swoją wiedzą zręcznie (nieraz przekornie) potrafi się dzielić. Jest to przecież znajomość filozofii, kultury, literatury, łaciny (dziś rzadka). Temu celowi służy posiadane bogactwo języka, w którym znajdujemy potoczne słowa, powiedzonka, zaśpiewki, ballady, przepowiednie, gwarę podhalańską, a także kolokwializmy oraz neologizmy.
Sonety, ten trudny, szlachetny, wręcz arystokratyczny gatunek literacki, Autor tomu opanował doskonale. Osiągnął poziom wyjątkowej kreatywności, pisząc antysonety. Z rymami radzi sobie wyjątkowo dobrze, stosując różnorodne ich formy.
W książce znajdujemy wyraźne przesłanie patriotyczne (rzadkie w literaturze współczesnej), czytając nie tylko o żołnierzach wyklętych. Chyczyński rozmiłowany jest w polskiej historii, kulturze, literaturze, a także w jego własnej ziemi wadowicko-kalwaryjskiej. Pisze poezję zachęcającą do refleksji, zadumy, głębszego namysłu nad własnym losem, przyszłością Polski – naszej Ojczyzny.
Królewskie milczenia potwierdzają znaczącą pozycję Autora w literaturze polskiej. Rysunki Kazimierza Wiśniaka wzbogacająco konweniują z treścią pomieszczonych w tomie wierszy, choćby z racji wierności wspólnym wartościom, także tym estetycznym; w żadnym zaś zakresie nie można ich łączyć z ilustracjami dla dzieci w jakiejkolwiek epoce.
Paweł Kuszczyński
___________________
Stanisław Chyczyński, Królewskie milczenia. Sonety i antysonety. Rysunki: Kazimierz Wiśniak. Przygotowanie do druku i projekt okładki wg obrazu Kazimierza Wiśniaka: Ewa Kozioł. Wydawnictwo Vandre, Kraków 2023, s. 72.
Nominacje 2024
Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida
Znane są już tegoroczne nominacje do Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida. W kategorii literatura nominację uzyskał Marek Wawrzkiewicz – za tom wspomnień i esejów „Nie minęło” (Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski).
Nagroda im. Cypriana Kamila Norwida przyznawana jest przez Sejmik Województwa Mazowieckiego od 2002 roku. Do tej pory uhonorowano nią ponad 100 artystów. Wśród laureatów znaleźli się m.in. aktorzy i reżyserzy – Gustaw Holoubek, Jan Englert, Danuta Stenka, dyrygenci – Kazimierz Kord, Jacek Kaspszyk, Łukasz Borowicz, artyści plastycy – Leon Tarasewicz, Barbara Falender, Jacek Sempoliński oraz literaci – Ernest Bryll, Jakub Małecki, Wiesław Myśliwski.
Od 2005 r. przyznawana jest także nagroda specjalna „Dzieło Życia”. Otrzymują ją wybitni artyści za dzieła, kreacje lub całokształt twórczości artystycznej. Nagrodą „Dzieło życia” uhonorowani zostali między innymi: Danuta Szaflarska, Jan Kobuszewski, Tadeusz Konwicki, Erwin Axer, Andrzej Łapicki, Jerzy Maksymiuk, Józef Hen, Andrzej Seweryn, Piotr Paleczny, Maja Komorowska.
W tym roku nagrodę specjalną za całokształt twórczości kapituła przyznała Wiesławowi Ochmanowi – wybitnemu śpiewakowi operowemu, tenorowi lirycznemu. Maestro od dziesięcioleci występuje na scenach operowych Polski, Europy i obu Ameryk, osiągając liczne sukcesy festiwalowe, podsiada również znaczący dorobek nagraniowy w najbardziej renomowanych firmach fonograficznych.
Podczas uroczystej gali, która odbędzie się 23 września w Teatrze Polskim w Warszawie poznamy laureatów Nagrody Norwida w czterech kategoriach. Wśród nominowanych znaleźli się:
W kategorii literatura:
Robert Papieski – za książkę „Oblicza Iwaszkiewicza”, Wydawnictwo Akademickie SEDNO;
Tomasz Tyczyński – za zbiór opowiadań „Nieuzasadnione poczucie szczęścia”, Wydawnictwo Nisza;
Marek Wawrzkiewicz – za tom wspomnień i esejów „Nie minęło”, Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski.
W kategorii muzyka:
Maciej Grzybowski – za koncepcję i realizację 8. Festiwalu Muzycznego „Trzy-cztery-Konteksty, Kontrasty, Konfrontacje”;
Beata Bolesławska-Lewandowska – za kluczową rolę w doprowadzeniu do przekazania przez rodzinę Andrzeja Panufnika jego archiwum Gabinetowi Zbiorów Muzycznych Biblioteki UW, a także za usystematyzowanie, skatalogowanie i opracowanie całego zbioru;
Tomasz Ritter – za płytę NIFCCD 146 Lessel, Haydn, Vorisek, Beethoven, Chopin. Wykonanie III koncertu fortepianowego c-moll op.37 z {oh!} Orkiestra.
W kategorii sztuki plastyczne:
Marek Wojciech Druszcz – za wystawę fotograficzną „Hugonówka”;
Agata Skwarczyńska – za projekt „Lekcja anatomii – rekonfiguracja”;
Teresa Starzec – za wystawę „Oczka się gubią, ale do oczek zawsze można wrócić”.
W kategorii teatr:
Piotr Cieplak – za reżyserię spektaklu „Czekając na Godota” Samuela Becketta;
Marcin Hycnar – za kreację aktorską w monodramie „Pogo” Jakuba Sieczki w adaptacji i reżyserii Kingi Dębskiej;
Maksymilian Rogacki – za reżyserię spektaklu „Przygody Koziołka Matołka”.
Laureaci Nagrody otrzymują okolicznościową statuetkę, dyplom oraz 35 tysięcy złotych, a laureat Nagrody “Dzieło Życia” 50 tysięcy złotych. Nominowani do nagrody wyróżnieni zostaną imiennymi medalami okolicznościowymi oraz nagrodami pieniężnymi w wysokości 13 tysięcy złotych.
Andrzej Zaniewski
Sława, chwała... żal
Tamten czas musi istnieć takim szlakiem
Który ożyje na każde żądanie
Świadczenia o tym, że jesteś Polakiem
Że tu jest dom twój i rodziny trwanie
Anna Błachucka
Historia domaga się faktów, oczekują ich czytelnicy... chcemy wiedzieć jak najwięcej, więcej od naszych rodziców żyjących przed nami, a niemogących przebić się do archiwów, muzealnych magazynów, odkryć archeologów, pamiętników, listów...
Chcemy wiedzieć, a często i wiemy więcej o odległych w czasie wydarzeniach, od samych uczestników, od żyjących wówczas, od zapracowanych, walczących, zmęczonych... dostrzegamy szerzej, głębiej i bardziej ogólnie, indywidualne losy stają się zamglone, pochłaniane przez nurt główny, nieposkromionej rzeki czasu.
Na szczęście istnieje literatura... bo właśnie wiersz, poemat, opowiadanie, powieść, epos – jak te dzieła, pisane jeszcze niedawno „ku pokrzepieniu serc” zbliżają na nowo, otwierają kolejne drzwi domów, mieszkań, dworów, siedzib, a inaczej serc i umysłów tych wszystkich, którzy odeszli, a nadal są dla nas ważni i usiłujemy nie tylko ich poznać ale i zrozumieć.
Dzieło Anny Błachuckiej „Rodem z Kozłowa” poświęcone szlacheckiej rodzinie Rzewuskich, herbu Krzywda, rozpoczyna data 18 lutego 1843, a zamyka 30 marca 1864 – bolesny dzień rozwiązania powstańczego oddziału i pochłonięcia wiernej klaczy Strzałki przez bagienną topiel... Po czym następuje „narracyjny skok” aż do czerwca 1958, spinający symbolicznym realistycznym obrazem całość tej niezwykłej pracy literackiej i historycznej. Mamy tu bowiem powieść nowoczesną, napisaną językiem współczesnym, chociaż w dialogach niekiedy stylizowanym, dopracowaną w szczegółach, momentach, drobiazgach, a łączy w sobie cechy klasycznej opowieści środowiskowej, biografii, pamiętnika, wyrywkowego dziennika, para – apologii, celowości powstania 1863, a także – może przede wszystkim eposu z dziejów ojczyzny, przeobrażających się obecnie w mit – ogniwo w łańcuchu klęsk narodowych, porażek o dalekosiężnych a przecież nieprzewidywanych w skutkach – przebudzenie świadomości patriotycznej: kim jesteśmy? I o co walczyliśmy? I walczymy? Bowiem poruszane tu problemy to dotykanie blizn i ran bolesnych i dzisiaj.
Książka Anny Błachuckiej, złożona z rozmów, opisów, obserwacji, relacji, momentami naturalistycznych, niesie bogate i jednoznaczne przesłanie... Fundamentem, opoką, podstawą losów narodu, a więc i ojczyzny jest rodzina, ród, związek indywidualności, bohaterów, dla których ważne ssą zarówno ich własne losy jak i sytuacje otaczającej ich zbiorowości, społeczeństwa, złożonego z warstw, grup, środowisk, klas często sobie obcych i niechętnych.
Polska rozbita, podzielona, zmasakrowana po listopadowym zrywie 1830, po Wiośnie Ludów, dławiona carskimi ukazami i polityką rosyjskich urzędników to sceneria powieści, której członkowie rodu Rzewuskich starają się żyć tradycyjnie, normalnie, co nie zawsze jest możliwe w anormalnych warunkach obcej dominacji...
Istnieje jednak Kozłów – siedziba rodziny, miejsce najbliższe, najdroższe, dziedziczone z pokolenia na pokolenie... I tu w mroźną śnieżną noc 18 lutego 1843 przybywa na świat Napoleon Zygmunt Rzewuski, syn Napoleona Modesta Rzewuskiego i Henryki z Suchodolskich... Nie ma wątpliwości, że powtarzające się imię Napoleon, wiązało się z osobą wielkiego cesarza Francuzów i nadziejami na niepodległość Polski. Dzisiaj możemy mówić o intuicji – dalekowzroczności tych, którzy je nadawali swoim dzieciom... I ja myślę, że szkoda, że dziś anno domini 2024 imię Napoleon nie już tak popularne. Dzieje – życie – niespokojne losy Napoleona Zygmunta Rzewuskiego od chwili narodzin wyznaczają kształt powieści, rytm narracji jest od nich zależny... Oczywiście – jak w malarstwie obowiązuje sztafaż – rodzina, współuczestnicy studenci, przyjaciele, powstańcy, mieszczanie i chłopi, obcy – Rosjanie, walczący również po polskiej stronie, służba dworska, Żydzi... Zarysowują się przyjaźnie, rozterki, konflikty, momenty solidarności, poświęcenia i wyobcowania. Również zazdrości, podejrzliwości, zdrady. Chwilami wczytując się w barwne opisy i wyjątkowo precyzyjne relacje, czytelnik ma wrażenie, że autorka czynnie, osobiście w tych zdarzeniach uczestniczyła. W każdym bowiem momencie Anna Błachucka opiera się na faktach, ograniczając odautorską interpretację do koniecznego minimum. Wyraźnie obserwujemy to w dialogach, informujących o wydarzeniach ale również pełną napięć i emocji ekspresyjną akcję powieści, w której biografia głównego bohatera nie jest przecież fikcją, a udokumentowaną drogą życia, ściśle powiązaną z historią nie – małej Ojczyzny. Obok Kielc i Kozłowa pojawiają się Ludwików, Henryków, Małogoszcz, Chęciny, Jędrzejów, Włoszczowa... niemal cala Ziemia Świętokrzyska. Są też liczne epizody warszawskie, i to z bliskich mi okolic, z Królewskiej i Grzybowskiej.
Po krótkim, w miarę spokojnym okresie edukacji i uroczego, pogodnego życia rodzinnego, czas gwałtownie przyśpiesza... A Napoleon Zygmunt Rzewuski kończy dwadzieścia lat i jest w tzw. wieku poborowym, co dzisiaj również dla wielu rodzin staje się problemem, wobec wciąż zagrażającej wojny... W zaborze rosyjskim pobór wojskowy czyli tzw. branka – na pełnych dwadzieścia lat służby budził dosłownie popłoch... Powracających – a wielu nie powracało, ponieważ Cesarstwo prowadziło liczne wojny na wszystkich krańcach Imperium – ze świadomością utraty młodości i zmarnowanego życia, nie zawsze odnajdywali się w ojczyźnianej rzeczywistości.
Anna Błachucka ukazuje szeroką panoramę dziejów bliskich jej i dziś regionu Kozłowa, Ludwikowa, Henrykowa, Ludwinowa, ujawniając różnice w świadomości narodowej, stosunkach do rosyjskiego zaborcy, w zamierzeniach społecznych. Polityka władz cesarskich uderzała bezpośrednio w szlachtę, sprzyjając antagonizmom. Zniesienie pańszczyzny to kolejne uderzenie w świat dworów i powozów... Powstańcy walczą nie tylko z rosyjskim wojskiem... zmagają się również z nienawiścią, zdradą, obojętnością, niechęcią, głównie chłopów... Dla racjonalnie myślących Polaków udział w Powstaniu nieuchronnie prowadził do tragedii... więzienie, zsyłki, rozstrzeliwania, skrytobójstwa, powtarzające się w naszych dziejach indywidualne dramaty, próby ratowania uwięzionych. Bohaterstwo, obłęd i rozpacz.
Wstrząsające są opisy walk, pobojowisk, leśnych szpitali, opatrywanie rannych czy szycie koszul przez panie z koła miłośników teatru. I nagle te znamienne, jakże prawdziwe słowa: –wszy nie lubią jedwabiu.
Napoleon – ratujmy naszych synów – znamienne słowa skierowane do brata, ostrzegają.
W walce z wrogiem uczestniczą również kobiety, zacne niewiasty, żony, córki, matki... Anna Błachucka oddaje im należyty hołd. Po szczegółowym opisie męki porodu z pierwszych kart powieści, uczestniczą w licznych opisach, epizodach i anegdotach, jak ten o pięknej Francuzce – żonie szewca, której zdjęcie umieszczone w witrynie zakładu fotograficznego.
Jak większość ważnych i pozostających w pamięci powieści, książka Anny Błachuckiej skomponowana jest w narracyjną konstelację, ułożoną z połączonych atrakcyjną fabułą, przenikających się epizodów, zdarzeń, informacji wypowiadanych przez bohaterów... Miłość, uczucia, marzenia, tęsknoty i nadzieje, że jednak będzie inaczej i lepiej, wciąż są obecne. Pomimo pesymizmu, obojętności, a nawet wrogości trzeba się bronić, po pierwsze pozostać sobą... I nie zgadzać się z wyrokami losu ale nie zważając na zmartwienia i troski, ten los kształtować.
Autorka staje się autentycznym kronikarzem epoki, tworzy barwną opowieść o życiu niezwykłym, bolesnym i pięknym pokolenia naszych poprzedników, w tym zakątku, przeważnie skłóconej Europy. Powinniśmy pamiętać o nich, bo jesteśmy ich potomkami i odziedziczyliśmy po nich nasze charaktery – twarde, nieustępliwe, niepoddające się obcej woli. Chwytane w pośpiechu okruchy szczęścia, momenty fascynacji, zakochania, zbliżeń i pożegnań, spotkań, studenckich kawałów i drwin z zaborców, jak te z Marymontu ze szkoły, z kawiarni, z wydarzeń w teatrze – mozaika czy panorama stworzona z mistrzowskim wyczuciem i precyzją przez Annę Błachucką, fascynują i zatrzymują wrażliwego czytelnika... To wielka umiejętność odtworzyć nastrój, atmosferę, ducha czasu, opowiedzieć o tamtych dniach, godzinach, minutach, jakby uczestnicząc, widząc, pomagając... Jesteśmy w głębi świętokrzyskiej puszczy, na polanie, w partyzanckim biwaku, i w warszawskim mieszkaniu, i w dworskich pokojach. Autorka czuje się tu jakby u siebie, jakby tworzyła film... Właśnie, filmowość precyzyjnie opisywanych miejsc i zdarzeń przyciągnie być może uwagę, któregoś z młodych polskich reżyserów. Powieść Rodem z Kozłowa to niemal gotowy scenariusz atrakcyjnego, historycznego i sensacyjnego filmu. Niosąca współczesne przeslanie, wspomniane już wyżej... Troska o przyszłość naszych dzieci, chrońmy je przed wojną i zbrodniami wojennymi... „Napoleon! Ratujmy swoich synów”, to nie tylko dramatyczny głos – hasło z przeszłości, to wezwanie dla nas, usiłujących przeciwstawić się, protestować, apelować do sumień i umysłów.
Smutny, gorzki obraz powstańczej klęski: aresztowania, zsyłki, emigracja, deklaracje, listy, wspomnienia i... Kozłów... mała ojczyzna, miejsce życia i losów autorki wielkiej opowieści, sagi rodu Rzewuskich – przetrwał.
Odnajdujemy się w Polsce z roku 1958, a po opisanej epoce powstań pozostały ulotne wspomnienia i cegły – fundamentów pańskiego dworu.
„Do mnie mówią w urzędzie – proszę pani, ale jaka tam ze mnie pani” – mówi do wnuczki babcia.
Andrzej Zaniewski