Magdalena Cybulska
Proza poetycka
Martwa woda
Rzeka zatrzymuje w tym miejscu swój bieg. Rozlewa się szeroko. Przestają poruszać się chmury, liście i ryby. Kiełkuje we mnie strach, że spotkany przed sklepem pijaczek, będzie tym samym, którego już wcześniej spotkałam. Odrywam suche krople żywicy od skóry sosny. To boli szepcze. Ale jej nie rozumiem. Nie znam bowiem języka drzew. Czasem chwytam pojedyncze litery. Szyszki, zielone igły, orzechy. Las kurczy się. Zmienia się w zagajnik. Jego zapach zmieści się znów w kieszeni mojego siedmioletniego płaszcza przeciwdeszczowego. Widzę pełne życia oczy staruszki spod lasu. Jeszcze nie wie, że po jej obejściu nie pozostanie żadna deska, cegła, czy bezdomny pies. Nawet okna wymrą bezpotomnie. Zagajnik pełen maślaków i kurek. Idą na grzyby. Krzyczę z całych sił, aby poczekali. Ale mnie przecież nie ma. Urodzę się za kilka lat. I nie widziałam nigdy ich szczęśliwych twarzy oraz paproci. Tamtego popołudnia. Ogrzewanych wrześniowym słońcem. Zamieszkała we mnie ta opowieść zasłyszana od kogoś z bliższej lub dalszej rodziny. Z brzucha rzeki wydobyłam krzemienne, prehistoryczne narzędzie. Było jeszcze ciepłe. Może kiedyś mi się przyda.
* * *
W małej rzeczce tylko małe kamyki. Tamto lato było pełne bobrów, choć żadnego nie widzieliśmy. Jedynie oskubane pnie drzew świadczyły o ich obecności. Wszystko w świecie było na swoim właściwym miejscu. Wielka lipa, Matka Boska i mrowisko. Składałam krajobraz z pojedynczych źdźbeł trawy. Krzaki róży bały się obcych, wyciągały ku nim dłonie z kolcami. Drewniana chałupa była bezpańska. Próbowałam odgadnąć jej imię. Ale ona straciła głowę i niczego nie pamiętała, a może nie chciała pamiętać. Bolały ją bowiem stłuczone kubki i przypalone naleśniki. Czasem w snach łowiła kluski w zupie pomidorowej. Nie wierzyła, że wszystko można zacząć od początku. Od pierwszej deski i pierwszej jaskółki. Brzozowa droga miała piasek w ustach. Na jej ramieniu przysiadł żółty motyl i jeżyny. Wieczór rozpiął przedwojenne guziki. Sosny o powyginanych ramionach. Jakby chciały nam opowiedzieć o czymś strasznym. Ale nie wiedziały jak wyrazić to słowami. Dlatego rzucały w nas szyszkami, bo myślały, że dzięki temu zrozumiemy ich krzyk. Wolę być kamykiem w małej rzeczce niż nie być wcale.
Ból
Trup wielkiej lipy długo leżał przed ich domem. Nie miał kto jej pochować. Wszyscy obchodzili ją z daleka, jakby wstydzili się tego uczynku. Cielsko chropowate, próbowała się do niej przytulić i usłyszeć szelest pszczół. Szeptała, że bardzo jej brakuje i tęskni. Niestety, tam już nic nie było. Żadnej chmury. Zielona dusza uleciała. Widocznie była stara, ale lekka. Połączyła się z duszami innych, pradziejowych lip. Cień nawet zgasł. Kamyki dzień po dniu dźwigały swoją samotność. Nie skarżyły się. Ich gardła i języki były suche jak wióry. Ciało lipy przyjął Świątek. Jego korona cierniowa pachniała miodem. Znał imiona ptaków, ale imiona ludzi wypadały mu z pamięci. Były zbyt ciężkie. Tak jak ich grzechy, które się mnożyły i mnożyły. Lipo dałaś życie Frasobliwemu, ale nie wiem czy będzie cię on za to błogosławił. Przed każdym wschodem słońca. Kiedy pejzaż otrzepuje z siebie sowy i puszczyki. Po plecach Chrystusa spływają zimne krople rosy. Wieczność jest ciągle głodna.
Zaplątani
Wyjmij z moich włosów rzekę. Zaplątała się między kosmykami. Stare sady wymarły bezpotomnie. Wyrwano z korzeniami tamte pszczoły. Już nie słyszę ich lepkiej pieśni. Nie pozostał po nich nawet jeden siwy włos czy gruszki w occie. Jeśli gdzieś odnajdziesz drewniany młyn, zasadź przy nim swój cień, obok żółtego grążela. Mówiłam. Jakby to, co się zdarzyło, jeszcze raz mogło się nam przytrafić. Las jest mokry. Na piaszczystej drodze widać ślady deszczu. Choć nie wiem gdzie sobie poszedł, w którą skręcił ścieżkę. Biegł. Spieszył się. Mijają mnie żuki i poziomki. Dzień jest łagodny. Mieszkają w nim koniki polne. Wschodzą białe purchawki nad łąką. Dojrzewają kamienie do śmierci. Nocą moje sny porasta mech płonnik. Cała puszcza zielonych gałązeczek. Przez którą nie mogę przejść. Budzę się i mam brzozowy listek na skroni. Tylko oczy śliwy tarniny widziały głębiej i dalej. Przenikały dróżki żywych i umarłych. A ja wtedy jeszcze nie wierzyłam w wieczność. Dziś gdy wokół mnie rośnie pustka i tegoroczne sroki, wiem, że ona istnieje. Ma smak pierogów z jagodami. Nacisnęłam na ciasto i fioletowy sok poplamił moją siedmioletnią sukienkę na zawsze.
Przeszłość i przyszłość
Wąwóz był tajemniczy. Pachniał śmiercią. Stary krzyż przewrócił się i nigdy już nie wstał. Posadzono zamiast niego wiele drobnych. Brzozowych. Przybył z daleka fioletowy wrzos. Świat przedwojenny został zrównany z ziemią. A świadków czasu przeszłego ubywa. Przesypują się jak ziarenka piasku w klepsydrze. Kopalnia tyje. Zaraz pochłonie żydowski cmentarz. Tylko synagoga się trzyma, choć odpadają z niej hebrajskie litery i wiara przodków. Pan Kazimierz na targowisku nadal sprzedaj pomidory. Jakby wszystkie kataklizmy go nie dotyczyły. I nawet tegoroczna susza ominęła z daleka. Modli się widocznie do właściwego Boga. Tu gdzie na ławeczce siedział stary człowiek zapatrzony w drzewa balansujące na nitce horyzontu, dziś jest przystanek autobusowy. Choć podobno rzadko coś tu przyjeżdża. A jaskółki nadal szkicują rozkład jazdy. Drewnianym domom zamknięto oczy. Za spokój ich dusz odmawiają pacierze pokrzywy i dzikie wino. Wystrugaj mi łódeczkę z sosnowej kory, abym pewnego dnia mogła stąd odpłynąć. Nie zmieścisz się, mówisz. Oswoiłam rzekę, choć podobno nie należy jej ufać. Starannie bowiem ukrywa swoje głębiny. Na razie chodzę pod prąd. Zbieram z wody chmury i ważki. Wieczorem mój cień zwija się w kłębek. Odpoczywa ode mnie. Ma same dobre sny, w których żaden dach nie spada na głowę.
Magdalena Cybulska