30. edycja Nagrody
Złoty Ekslibris Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Łodzi
W 2022 roku odbędzie się 30. edycja Nagrody Złoty Ekslibris Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Łodzi.
Nagroda przyznawana jest w czterech kategoriach:
- Najlepsza książka o Łodzi,
- Najlepsza książka o Ziemi Łódzkiej,
- Najlepsze wydawnictwo albumowe o Łodzi,
- Najlepsze wydawnictwo albumowe o Ziemi Łódzkiej.
Biblioteka zaprasza autorów, wydawców i czytelników do zgłaszania publikacji do tej Nagrody. Jury oceniać będzie poziom merytoryczny i edytorski publikacji wydanych w roku 2021. Zgłoszenia będą przyjmowane do dnia 31 marca 2022 roku.
Zgłoszenia można złożyć w sekretariacie Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w godz. 8.00-15.00 (poniedziałek – piątek), przesłać na adres Biblioteki (90-508 Łódź, ul. Gdańska 100/102) z dopiskiem „Złoty Ekslibris”, przesłać pocztą elektroniczną na adres Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Regulamin Nagrody zamieszczony jest na stronie wbp.lodz.pl w zakładce „Nagroda Złoty Ekslibris” (https://www.wbp.lodz.pl/regulamin-zloty-ekslibris.html).
Kontakt: Jolanta Zwierzyńska, Specjalista ds. promocji Biuro Promocji Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Łodzi, ul. Gdańska 100/102, 90-508 Łódź, tel. /+48/ 42 663 03 38; Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript., https://wbp.lodz.pl
Andrzej Walter
Szczera i bolesna spowiedź poety
Zdzisława Antolskiego przedstawiać nie trzeba. To znany i uznany poeta regionu świętokrzyskiego od samego początku zaangażowany w projekt o nazwie Pisarze.pl, słowem mój redakcyjny kolega po piórze. Ja z kolei jestem teraz świeżo po lekturze Jego najnowszego tomu zatytułowanego „Kapsuła czasu”, znając dość dobrze wcześniejsze dokonania i wiersze tego poety.
„Kapsuła czasu” jest dojmująco smutna. Wszelka lekkość bytu uszlachetniona poezją więdnie tutaj w atmosferze oparów destrukcji tego świata, który został jakże skutecznie unicestwiony poprzez świat nowy i najnowszy, a częściowo wręcz poprzez samego siebie siłą naszej katastroficznej przemijalności, ujarzmionej zaakceptowanym kalectwem (tutaj odnajdziemy być może szczyptę optymizmu) oraz tytułową, podprogową bezsilnością wobec czasu, tego przerażającego, naszego najstraszliwszego wroga i przeciwnika na drodze ku wieczności.
Zdzisław Antolski został poetą z konieczności. Jak sam powiedział w wywiadzie udzielonym Agnieszce Sroczyńskiej-Kostuch w „Nowym Napisie” 17 marca ubiegłego roku:
Każdy człowiek jest inny i każdy poeta również. Myślę, że to porównanie do Czechowicza jest nazbyt dla mnie pochlebne. Myślę, że do niego warsztatowo nie dorastam, zresztą to inna epoka, nie wiadomo jak pisałby dzisiaj. Epoka zawsze nas określa. Czechowicz był poetą z powołania, z talentem, pisał, jak mi się wydaje, w natchnieniu. Ja nie uważam się za poetę. Nie mam talentu. Jestem poetą z konieczności, bo tak dostałem w d... od życia i od biologii, że muszę to sobie zapisywać, żeby nie zwariować do końca. Ja wolałbym być zwykłym człowiekiem, najlepiej takim kolekcjonerem radości, doradcą i przyjacielem dla niektórych, miłośnikiem codzienności, bibliofilem, może nauczycielem w wiejskiej szkole. Ale choroby skrzywiły mój świat, piszę w ostateczności. Nie zależy mi na nagrodach, chociaż owszem wysyłałem na konkursy, nie zależy mi na pochlebnych recenzjach. Piszę dla Boga albo pomimo braku Boga, który się chowa, a może już abdykował po cichu. Piszę, jak pisali skazańcy na murach więzienia. Nie zależało im, żeby pięknie pisać. Piszę, bo nie wiem, po co i dlaczego jestem, a człowiek ma w sobie jakąś tęsknotę za drugim człowiekiem, który go zrozumie, albo chociaż usłyszy. Co do prowincji... Myślę, że wszędzie jest prowincja, nie ma centrum. Wszystko zależy od ludzi.*
Wiersze Antolskiego ciekawie scharakteryzował pisarz i twórca radiowy, Marek Ławrynowicz:
Prawdziwemu poecie niewiele potrzeba. Mały kawałek świata, ojciec, matka, kot, pies, kilka miejscowości zagubionych w przestrzeni, zdarzenia, o których ludzie po cichu gadają - nie wiadomo kiedy wykluwa się z tego poezja.
Zdzisław Antolski pisze o czasach dawnych, mitycznej epoce „zanim wypędzono nas w dorosłość”. Pryzmy śniegu przemieniały się wtedy w Himalaje, kopiec kartoflí w piramidę, garnek – transatlantyk płynął ku nieznanym brzegom. Każdy tego doświadczył, ale niewielu potrafi podtrzymać istnienie czasu, który był najważniejszy.
Antolski jest w swych wierszach po jubilersku precyzyjny. Są poeci potrafiący tak ,,oszlifować” rzeczywistość, że staje się wielowymiarowa. Przez taki prawdziwy-nieprawdziwy świat wędrują armie papierowych żołnierzyków pod dowództwem poety. l choć zginą marnie w ostatnim dniu dzieciństwa, nie mógł im się przytrafić lepszy los.
Mnie lektura „Kapsuły czasu” dosłownie przygniotła, wbiła w ziemię, jako człowieka z natury obciążonego rozważnym spojrzeniem na świat, lektura ta nastroiła mnie jeszcze silniej defensywnie i mocniej depresyjnie, właściwie oprócz swobody snutej opowieści otrzymujemy tu absolutną wiwisekcję przemijalności, determinacji godzenia się z losem, chorobą, drogą ku śmierci i z właściwą (już wspomnianą) precyzją i w zasadzie to sam już nie wiem czy armiom papierowych żołnierzyków przytrafił znów aż taki dobry los?
Nie da się trafić do raju nie zaznając piekieł, nie da się właściwie zrozumieć piękna i natury światła nie poznając mroku, tak jak nie da się zachłysnąć życiem nie odbijając się od dna. Antolski chyba wychodzi z podobnego założenia, gdyż prowadzi nas po tym dnie z właściwą sobie wrażliwością i stylistyką. To lektura terapeutyczna, prawdziwa, szorstka i chropowata. Ma swój cel, ocalenie poprzez prawdę, poprzez ukazanie jaka jest natura naszego człowieczeństwa, jak współczesnym, najszczerszym z możliwych, językiem opisać przemijalność i bez figur retorycznych nie ornamentować zbędnie naszych ścieżek i dróg.
Antolskiemu udało się nami wstrząsnąć. „Kapsułą czasu” pokazał, że warto żyć, aby coś kochać, zasklepić się w kokonie swojego świata, swojego dzieciństwa, swojej przestrzeni i tworzyć w wolności wobec Boga i sumienia. To poezja bardzo osobista i stąd taka cenna. Zdzisław Antolski nie jest w żadnym stopniu konfekcjonistą, nie upiększa stanów, nie oszukuje nas, nie zwodzi. Pisze jak jest. Ktoś zaprotestuje – czy po to jest poezja? Czy takiej to poezji nam dziś potrzeba? Tego nie wiem. Wiem, że taka poezja, taka stylistyka, forma i styl są dziś dopuszczalne. Odzwierciedlają świat zastany. Burzą nasze dobre samopoczucie, mącą ciszę, zamiatanie pod dywan i ugłaskiwanie codzienności, że inaczej być nie może. Może, tylko musimy w to uwierzyć. Czy „Kapsuła czasu” to tom mistyczny? Z pewnością nie. Jest w nim jednak siła sztuki stosowana solidną metaforą nihilizmu współczesnego w iście dobrym stylu.
Kiedy mierzę się z współczesną codziennością dochodzę być może do podobnej konkluzji, że chyba najbardziej warto uciec w ten inny świat fikcji literackiej i w ten straceńczy sposób odszukać i odnaleźć schronienie w coraz bardziej pokrytych kurzem i osamotnieniem ginących i zapomnianych bibliotekach. Los nie zna przecież litości, dla marzycieli. Eliminuje ich z hierarchii akceptowalnych przypadków. Chowa nas do swoich najgłębszych szuflad światów zaginionych, zdziecinniałych i bardzo przebrzmiałych. Podobno zwycięzcy wezmą wszystko. Tylko czy w takim świecie będą jacyś zwycięzcy?
Może warto stworzyć sobie, na użytek przetrwania w tym pokręconym świecie, właśnie taką prywatną, poetyczną, jakże niewinną... kapsułę czasu?
Andrzej Walter
______________________
*Agnieszka Kostuch, „Jestem poetą z konieczności” – Zdzisław Antolski w rozmowie z Agnieszką Sroczyńską-Kostuch, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021.
Zdzisław Antolski „Kapsuła czasu”. Wydawnictwo Pisarze.pl. Instytut Literatury w Krakowie. Warszawa 2021, s. 92.
Józef Zdunek
Antologia poznańskiego Klubu Literackiego
Półwieczna działalność poznańskiego Klubu to okres różnorodnej, owocnej pracy. W ciekawej i pięknej formie przedstawia ją wydana publikacja Daję słowo. Antologia 50-lecia Poznańskiego Klubu Literackiego. Książka pod redakcją Jerzego Grupińskiego i Łucji Dudzińskiej – prezeski Fundacji Otwartych Na Twórczość (FOND) – jest książką urokliwą, elegancką – jednym słowem – bibliofilską, przyciągającą. Duża w tym zasługa Joanny Kulhawik (opracowała projekt okładki i całego wnętrza antologii) i Edyty Kulczak (korekta). Publikacja ukazała się w 2020 roku, pod patronatem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (SPP), jest 46. tomem Biblioteki FONT. Składa się z trzech części: Tekst Jerzego Grupińskiego pt. W podwójną rocznicę Poznańskiego Klubu Literackiego „Dąbrówka”. Autorzy – poezja i proza. Aneks – pamiątki, archiwalia, w tym tekst Koniecznie pisz... autorstwa Jerzego Grupińskiego.
Na lata działalności Klubu Literackiego 1970-2021 składają się dwa okresy wyodrębnione według miejsca lokalizacji – 35 lat w Pałacu Kultury i Centrum Kultury Zamek oraz 16 lat w Piątkowskim Centrum Kultury „Dąbrówka”. Od samego początku Klub był nastawiony na organizowanie spotkań literackich i promowanie poetów i pisarzy nie tylko posiadających dorobek literacki, ale także początkujących. Pierwszymi poetami i pisarzami, którzy współtworzyli spotkania byli: Andrzej Babiński, Stanisław Barańczak, Edward Balcerzan, Krzysztof Kaczkowski, Ryszard Milczewski-Bruno, Marek Obarski, Jerzy Satanowski, Edward Stachura, Jerzy Strzałkowski i inni. Dalej autor wymienia nazwiska młodych w owym czasie, promowanych, wstępujących do literatury twórców, dziś cenionych za swe dokonania: Małgorzatę Lebdę, Bartosza Konstrata, Mateusza Grzebalskiego, Andrzeja Sośnickiego, Józefa Ł. Kaczmarka, Jacka Dehnela, Piotra Macierzyńskiego, Mariana Czerkasowa, Karola Francuzika, Dariusza Sośnickiego i innych. Klub Promował nie tylko poetów i pisarzy, ale także grupy literackie: gnieźnieńskie „Drzewo”, krakowską grupę „Tylicz”, śląski „Kontekst”, trójmiejski „Monolit Poetycki PARALIŻ” i inne.
Sporo miejsca autor poświęca kwartalnikowi Protokół Kulturalny, wydawanemu najpierw w Zamku, obecnie przez Klub Literacki „Dąbrówka” Piątkowskie Centrum Kultury Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (ukazuje się już od ponad 20 lat, wcześniej ukazywał się Protokół Towarzyski), ponadto wydano wiele ulotek, półarkuszy, programów itp.
W Protokole Towarzyskim debiutowało wielu młodych utalentowanych poetów, których lista jest bardzo długa (są wymienieni w antologii), dziś znani twórcy, animatorzy środowisk, redaktorzy pism, twórcy serii wydawniczych, profesorowie. Redaktor Jerzy Grupiński pisze: Chyba od początku mieliśmy przysłowiowego „dobrego nosa” do debiutantów.
W 50-letniej historii Klubu były też zdarzenia na wskroś humorystyczne, a może nawet z pogranicza skandalu, o których wspomina się w antologii. Ich autorem był m.in. Andrzej Babiński, człowiek niezwykły, poniekąd tragiczny.
Pokaźną część książki zajmuje alfabetyczna prezentacja 46. poetów i pisarzy. Każdemu prezentowanemu poświęcono cztery strony, umieszczając kolejno: fotografię, notkę biogram, pod nim skondensowaną myśl, wyimek z twórczości danego artysty oraz prezentowane utwory (na 3 stronach).
Oto kilka wziętych losowo:
Czas zaciera po sobie ślady / lecz nie mylić tego z leczeniem ran (Tomasz Fellmann), s. 46.
niektóre słowa są takie stare / niektóre idee jak zwykłe kamienie / w jednym z nich jest łaska (Grażyna Kielińska), s. 62.
Każdego dnia robimy tysiące kroków, ale co sprawia, że jeden z nich wyrzuca nas na orbitę
nieznanych doświadczeń. (Anna Kokot-Nowak), s. 70.
Kultura różnie pisana jest jednak jedna. Tak niech zostanie. (Jan Wojciech Malik), s. 110.
czym jest teraźniejszość pełna niewiadomych znaczeń (Marek Słomiak), s. 158.
czego naprawdę pragnę / w spoconej dłoni / kolejny zmięty bilet donikąd (Kamila Izabela Zioła), s. 194.
Prezentowana w antologii grupa twórców jest zróżnicowana pod względem wiekowym i zawodowym, a także pod względem dorobku twórczego, wszystkich łączy przyjaźń i umiłowanie literatury.
Część trzecia to „Aneksy” – pamiątki i archiwalia, obejmujące 21 stron. Są tu reprodukcje dyplomów, plakatów, pierwsze strony Protokołu Towarzyskiego i Protokołu Kulturalnego, portrety nieżyjących poetów Andrzeja Babińskiego, Jerzego Szatkowskiego, Marka Kośmidra i Wincentego Różańskiego. Portrety wykonał Zbigniew Ikona Kresowaty. Jest wiele zdjęć ze spotkań literackich i innych imprez, na których można zobaczyć m.in. Jerzego Milczewskiego-Bruno, Jerzego Kośmidra, Krzysztofa Kuczkowskiego, Andrzeja Babińskiego, Witka Różańskiego, Leszka Szarugę, Ryszarda Krynickiego, Stanisława Barańczaka, Edwarda Balcerzana, Stanisława Różewicza, Jerzego Strzałkowskiego, Stefana Pastuszewskiego, Dawida Junga, Omira Sochy i innych.
W tej części umieszczono tekst autorstwa Jerzego Grupińskiego, który jest uzupełnionym wstępem do wydanego na 40-lecie Klubu, almanachu pod tytułem Na końcu świata albo języka (wydawnictwo Kontekst 2011) zredagowanego przez Jerzego Grupińskiego, Jolantę i Stanisława Szwarców.
Bogatą dokumentację Klubu posiada Ośrodek Dokumentacji Wielkopolskiego Środowiska Literackiego, przekazał ją Jerzy Grupiński filii Biblioteki Raczyńskich przy ulicy Wronieckiej 14. W 2016 roku Biblioteka Raczyńskich wydała „Katalog” – opracowanie bibliograficzne dorobku Klubu, tom 4, sygnatury DL/408 – DL/511w opracowaniu Reginy Kurewicz i Alicji Przybyszewskiej. Powstały też inne opracowania, np. praca magisterska „Zarys monograficzny Klubu Literackiego Centrum Kultury Zamek w Poznaniu” Kaliny Mądrej napisana pod kierunkiem prof. Jerzego Świdzińskiego UAM Wydział Pedagogiczno-Artystyczny w Kaliszu (nr albumu 5605). „Protokół” bywa publikowany i komentowany przez Stefanię Pruszyńską („Gazeta Autorska”), przez Zygmunta Dekierta, w pismach literackich („ReWiry”, „Akant”) i w internecie, m.in. vide strona Wielkopolskiego Oddziału ZLP.
Podsumowaniem działalności Klubu niech będą słowa Łucji Dudzińskiej (4. strona okładki antologii Daję słowo): Półwieczny jubileusz istnienia Klubu Literackiego w Poznaniu, to wydarzenie skupiające dwa albo trzy pokolenia twórców. Pierwsze kroki w „uprawianiu poezji”, pierwsze publikacje i kontakt z czytelnikiem, ze środowiskiem literackim – tego się nie zapomina.
Józef Zdunek
Jerzy Stasiewicz
Krawiec snów... szuka nożyc w kufrze babki Zofii
„Moje góry to kroki mozolne / i rachunek sumienia na szczycie / (...) i marzenia przeklętych na wieki”. Głęboko zapadły te trzy wersy w moją świadomość po przeczytaniu wiersza „Góry” na zamku w Mosznej, gdzie zostałem przez Adę Jarosz obdarowany jej najnowszym tomem Krawiec snów (2021). Dlaczego książka otwarzyła się na czterdziestej czwartej stronie? Dlaczego akurat tu? Trwała z całą pompą promocja 31. numeru „Liry Dramu” – twarzą Marcin Orliński. W oryginalnie zachowanej pałacowej sieni, z największym kominkiem w gmachu – jedyny czynny – śmiejący się płomieniem dębowych polan do poetów, jak w czas wizyt (polowania) cesarza Wilhelma II. Skrzypienie otwartej, rzeźbionej antresoli i klatki schodowej świadczyło o duchowej obecności Tiele-Wincklerów (śląskiego rodu – potentata węgla i stali – rezydującego w zamku o 99 wieżach i wieżyczek, 365 pomieszczeń).
Rzeczowe słowo o kwartalniku wygłosiła Marlena Zynger, redaktor naczelna. Przedstawiła zebranym właściciela firmy konserwatorskiej – powinowactwo serca – dokonującej renowacji murów. Stąd na łamach czasopisma obszerna historia zamku Moszna i terenów przyległych, i cały rozdział poświęcony twórczości poetyckiej poetów z Opolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Stawili się obowiązkowo (chorych usprawiedliwiamy).
Marek Wawrzkiewicz, szef Zarządu Głównego, wręczył odznaki honorowe kilku opolanom zasłużonym dla związku. Następnie przedstawił w obszernym skrócie stulecie działalności – powstałego na gruncie pisarskich organizacji lokalnych: poznańskiej, lwowskiej, warszawskiej, krakowskiej, scalenia i powołania jednej, ogólnokrajowej – początkowo Związku Zawodowego Literatów Polskich, a od 1949 roku posługującego się obecną nazwą. Z pierwszym prezesem po odzyskaniu niepodległości – Stefanem Żeromskim.
O twórczości Marcina Orlińskiego ze znawstwem wypowiedział się Rafał Gawin – Dom Literatury w Łodzi. Zaprezentowano wiersze zamieszczone w periodyku. Czułem oddech: Tadeusza Soroczyńskiego, Wiesława Malickiego, Zygmunta Dmochowskiego – poetów tej ziemi, spacerujących w krainie żywej liryki po łąkach wyobraźni.
Udzielono głosu przyjezdnym: Małgorzata Hrycaj – Szczecin (kozica górska) z wierszem tętniącym życiem. Rafał Różewicz (z tych Różewiczów) – Wrocław – poezja ze źródeł Mirona Białoszewskiego. Niezrzeszony. Ponoć organizacje literackie nie wystąpiły z propozycją? Robert Marcinkowski – Kraków – deklamujący z pamięci, dawno nie zetknąłem się z taką prezentacją.
Przyszedł czas na bardów piosenki autorskiej: Janusz Ochocki z Żarki poniósł słuchaczy do Zawratu, a niestrudzony gawędziarz z Żywca/Węgierskiej Górki Jarosław Kąkol (chwast jak nadmienia) skorzystał w podróży z kolejowego biletu dla... seniorów. Bo jak stwierdził z zakłopotaniem, w kwietniu ukończył... sześćdziesiąt lat. Którego roku? – zapytałem. Żachnął się tylko. A lubieżnie zerknęły na mnie Sylwia Kanicka – Rudniki i Beata Zalot z Gronkowa k. Nowego Targu, zazdroszcząc chyba... apetytu. Stoły u Tiele-Wincklerów uginały się zawsze i to nie od ciężaru srebrnych półmisków. A ja pragnąłem przynieść im ulgę, wierny zasadzie: rzeczywisty poeta jest chudy... i zawsze głodny.
Prawdziwym na zamku – przynajmniej dla mnie – objawieniem, przyodzianym w męski strój, kapelusz, z nierozłącznym akordeonem, gitarą. Z pieśniami jak spod dachów Paryża z głosem Édith Piaf była Sylwia Lehner z Warszawy wykorzystująca wiersze zaprzyjaźnionych poetów do swych recitali. Szacun Sylwio.
Było po dwudziestej trzeciej, kiedy z Gosią Bobak, w ciemnościach zamkowego dziedzińca, ruszyliśmy do Nysy. Mijając złowrogie kontury parku, wyniosłą bryłę łącznickiego kościoła, mostek na rozwidleniu dróg. W paśmie reflektorów w ułamku sekundy pojawił się zając. Coś chrupnęło, trzasnęło, delikatnie zarzuciło samochodem... Dopiero w garażu – przy oględzinach – zobaczyłem rozbitą prawą stronę zderzaka i zakrwawione szkło lampy. Nie wiem dlaczego wtedy wróciła opowieść Ady – jechaliśmy spóźnionym pociągiem z Opola do Warszawy na zjazd krajowy ZLP – że wypadki samochodowe (śmiertelne) tak ustawiły jej życie, że do końca swoich dni pozostanie w panieństwie? Charon wielokrotnie pojawia się w jej wierszach. A może dodałem coś od siebie. Przecież od tamtej podróży minęło przeszło dwa lata. Z pandemią zamulającą męski mózg. Zając?!... to nie tylko cel polowań, wykwintna kolacja. Symbolizuje wiosnę, odrodzenie przyrody. Według tradycji miał spać z otwartymi oczami i pierwszy zobaczył Zmartwychwstałego. Mówisz Jurku jak Sabała. „A Sabała? Bajarzem wioskowym”.
„Potknąłem się o kamień (...) / Wcześniej las zawirował jak wichrowy anioł, / kiedy splata warkocze z mrocznego sitowia, / (...) w załomach plotą się same dziwy”. Potknąłem się o ząb piły tarczowej tnąc drwa do kominka. Wyrwał mi kość ze wskazującego palca lewej ręki. Czy to była nieuwaga, bezmyślność, zdarzenie nagłe? Zemdlony „widzę Lesza pieszczącego klawisze jodeł. / Rankiem zbieram zapachy śródleśnej topieli, tkam / wielobarwne pajęcze kilimy, poleruję krople mgieł, / podglądam rdzawe buczyny kąpiące się w kałużach. // Mówicie, że widzieliście diabli ogon na szyi Bartusia”. Ocknijcie się człowieku – rzekł lekarz – zaraz będziemy szyli!
Taki ból przeżywała kiedyś Ada cieleśnie, ale o wiele, wiele straszliwszy, dogłębny, długi jak powolność chwili. Ten ból powraca do poetki w czas pisania wierszy, sięgania do zakamarków pamięci, obrazów przeszłości. Może to kostium, ale ja widzę i czuję retrospekcję – szadź dawnego wczoraj z kufra babki Zofii. Przechowującego historie rodu/rodów. Tą chwalebną godną prezentacji, ale i tą przemilczaną, spychaną na pobocza dziejów, wymazywaną z kronik rodzinnych. Będącą tematem tabu. Czego Ada często doświadcza żyjąc w środowisku śląskich (niemieckich) autochtonów. Wyzutych wczorajszej chciwości przestrzeni. Poetka przywraca (im) pamięć mówiąc: „Moi bliscy nie mają imion. Odebrano je, / zdeptano, jak depcze się pluskwy”. (...) „Świat / zatrzymał się, jakby niewprawny / operator zerwał taśmę czasu. // Za murem sunęły tramwaje, a ich koła, / niczym karawany, odmierzały takt. / Czasem słychać było cichą dziecięcą / radość albo wrzaskliwe Halt!, które / sprawiało, że człowiek bał się obrócić, / by nie stanąć jak żona Lota – solna bryła. // (...) piękna Blima. / Głowę położyła na kanciastej poduszce / krawężnika. Martwa dłoń przykrywała / Czterdzieści dni Musa Dah Werfla. // (...) mimo że nie wierzyła w istnienie raju, / poszła za nim, (archanioł Urel) a matce Blimy nie pękło / serce – umarła zeszłej zimy, choć wciąż / jej krew syciła się tlenem. To było wtedy, / gdy trzyletni Jehuda odszedł do przodków. / Co wieczór śpiewała tango-kołysankę / matki z żydowskiego getta. Mury płakały”. (...) „Mówi, że dawno / temu nosiła warkocze. Dziś na trzynastoletniej // głowie obozowa chustka. Zakrywa kępki włosów. / Pustka. Płochliwe myśli tulą się do skały. // (...) Na porannym apelu brakuje kilku robotnic. / Nie stawia się też trzynastoletnia Marysia. // Skrupulatna Herta Oberheuser (niemiecka lekarka, zbrodniarka wojenna) notuje: / Kolejny numer. Eksperyment trwa”. W innym fragmencie wiersza poetka przeciwstawia dzielnicę „ panów” – „ Z aryjskiej strony dobiegało rytmiczne / stukanie dorożki i głos sprzedającej / buraki, cebulę i żonkilowe bukiety”.
W wielu wersach Ada Jarosz niepogodzona z porządkiem świata, wadzi się z Absolutem: „Dla takich jak my jedynie poniżenie, / egzystencja pozbawiona Boga.”
„Nikt nie wie, Panie, jak słaby jest szew czasu.”
„Modlę się z tobą, góro. Słucham w ciszy pacierzy.”
„Czym naprawdę jest ludzkie życie.”
„Jestem bezradny wobec milczenia, / bezradny wobec krzyków, / bezradny wobec...”.
„jak puste bywają niebiosa”. Co tutaj dodać? Poeta pamięta!
Jest odwołanie do Urela według apokryfów; Apokalipsa Eliasza, jeden z dwu archaniołów (drugi Michał), którzy w Dniu Sądu Ostatecznego zaprowadzą do raju naznaczonych pieczęcią Chrystusa. Płonący miecz i rydwan ciągniony przez białe konie to metafora drogi. Urel stał w czasie Holokaustu u bram zagłady.
Tu odniosłem się do wewnętrznego krzyku poetki z rozdziału „Sine wiry”. Nie mogącej objąć swoim/naszym umysłem machiny unicestwiania ludzi przez ludzi. Zwyczajnych ludzi – „nadludzi” zaprzężonych w kierat totalitaryzmu. I ślepo w niego (w większości) wierzących. I strach o nasze wojenne/powojenne autorytety: „kim stałby się Baczyński i Mencel? // Może pierwszy zamykałby siebie / w obrazach, w zagrzybionym pokoju / wypalałby papierosowe litanie, / wypijałby hektolitry wódki. // Czy stałby się jednym z tych, / których wyklęto za niewłaściwy / stosunek do, czy zostałby wiernym / wyznawcą jedynej i słusznej? // Umiałby jeszcze pisać o dojrzałej, / czystej miłości? A jeśli kochałby się / byle jak, byle gdzie, z byle kim? // Mencel zapewne budowałby mosty, / projektował wielkie gmachy KC, pisałby / skoczne piosenki lub zostałby reżyserem. / Mógłby też wyjechać do ciotki do Lyonu / ( na bilecie adnotacja bez powrotu). // Gdyby przeżył wojnę, może mój dom / nie stałby przy ulicy jego imienia?”.
Poetka w tajemnicy kufra zatapia swoje poetyckie: tropy, kody, symbole, motywy. Niby bohaterowie omówionych wierszy ukrywa się w jego wnętrzu. Wyobrażając sobie, że jest dżinem, pływa po oceanach (beztroskiego dzieciństwa). Kufer pachnie lawendą i dziadkiem: Antonem, Teofilem, Abramem, Dawidem. Niepokój twórczy w wizji przeszłości odsłania czas zarazy „brudna woda na świńskich błotach”, kiedy „padło bydło, (...) (a) tego roku wyrosło / zboże wysokie jak strzechy, a kłosy były / puste”.
Na dnie skrzyni plik pożółkłych dokumentów, pamietających insurekcję i powstania. Akty nadania ziemi, wyroki wieloletniej zsyłki, ułaskawienia, metryki chrztu, akty ślubów, zgonów. Starodawne fotografie matron, noworodków, uroczystości rodzinnych i pośmiertne – jedyny kiedyś dowód fizjonomii. „Plącze się pamięć jak mgła nad Sanem. // Słyszę, że Zofia śpiewa godzinki, prosi Boga, / byśmy szybko wrócili do domu” – Ojca.
„Diabelskie skrzydła” – drugi rozdział książki, którym rozpocząłem ten szkic; tu każdy wiersz to swoiste olśnienie – odsłaniają kontury zamglonego świata poetki. Powolnie rozświetlane jej indywidualnym językiem i wrażliwością z zanurzeniem lirycznym w wieczności. Słowo do drugiego człowieka koczującego w pustelni jałowego życia. I wołającego do pustki tłumu. To węzeł pytań trudnych o czas dzisiejszego bytu Ady Jarosz, przesiąkniętej na wskroś samotnością. Szukającej miłości. Niech dowodem będzie dedykacja: „Jurku poczytuję sobie za wyróżnienie, że mogłam Cię poznać. Violu – cieszę się, że jesteś cząstką Jerzego, bo to sprawia, że jesteście dla Mnie jak Laura i Filon, Romeo i Julia – cieszę się, że jesteście. Późny wieczór na Zamku w Mosznej 25.11.2021 r.”.
Nie zagubię/zagubmy wartości tych słów. Dedykacja szacunkiem, nadaje słowu nieprzemijającej (odwagi) wartości. Staje się częścią realnej przestrzeni istnienia obrazów w zamyśleniu twórczym, które Ada stworzyła na potrzebę własnej wolności, odnalezionej w górach – jej drugim domu – z konkretem Kasprowicza, baśniowością Leśmiana, topografią Harysymowicza. Przybliża tak sugestywnie, że stajemy się jej (realną) częścią. Drugą pasją – zagłuszającą krzyk ciszy – jest uczestnictwo w dziesiątkach spotkań i festiwali poetyckich. Na przestrzeni kilku lat byliśmy razem w: Złotym Potoku, Festiwalu Poezji Słowiańskiej Czechowice-Dziedzice, Dniach Poezji Broumov, Po obu stronach Morawy Hodonin-Holiča. Na wszystkich starała się świecić najjaśniejszym blaskiem.
Ada Jarosz ma głęboką świadomość siebie i swoich korzeni kulturowych, umocowanych w orbicie łacińskiej, w jej: literaturze, malarstwie, architekturze, filozofii. Potrafi także czerpać z mitologii słowiańskiej – przez co jest mi bardzo bliska, razem z Izą Zubko; Wierszariusz słowiański. – To dla mnie budujące wymieszanie kultur z silną kreacją duchową odnajduję w wierszach: „Wenus z Urbino” – „Tycjan namalował / dwa księżyce // dotknął łona i stworzył / rozkosz // akt zachwycił”.
Jak tycjanowski kolor – rudopomarańczowy – który jakoś dziwnie mam w oczach i portret papieża Pawła III z nepotami. „Leonardo” – „ zachłanność wiedzy // (...) ostrołuki ozdobione gargulcami – Gargulce; tytuł czwartego rozdziału – kilka powściągliwych kresek / usta w półuśmiechu // (...) dostrzegam starcze rysy / zniekształconą stopę w półcieniu // (...) z potopu niszczycielskich wirów / wyłania się harmonia”.
Poetka dociera na „brzeg” pamięci „wspomnienia sypią się / niczym piach w klepsydrze / żłobią na twarzy koleiny // (...) wystarczy wyciągnąć / dłoń a zefir – najczulszy kochanek / zagra na palcach jak na syrinksie? // ( fletnia Pana) (...) przypominasz sobie że jesteś / końcem i początkiem / miejscem z którego odpływają / łodzie Charona i Nyji”.
Przywołanie bogini świata podziemnego – Słowianie wierzyli w jej obietnicę – ponownego odrodzenia po śmierci (Jan Długosz twórca postaci umiejscowienia jej sanktuarium w Gnieźnie). Świadczy, że nie tylko poezja – dawniej sport, kilkukrotna medalistka Mistrzostw Polski w hokeju na trawie – włada ogrodem zainteresowań poetki, ale także proza i bibliotekarstwo, które dla Ady Jarosz jest starą drogą zawracającą czas. W jej kałużach, odbija się echo osobistych losów i przeszłości. To ważny komponent twórczości poetki z Izbicka. Opowiadającej – podskórnie czuję formę pieśni – o czymś dla niej istotnym, godnym zapisu. A nie są to utwory łatwe. Powiem tak: – wymagają inteligentnego czytelnika. Opisywany świat posiada stempel tajemnicy przeżycia wewnętrznego. A podmiot liryczny jest – jakby w głębokim lochu ukrytym – komentatorem, sprawcą i łącznikiem buzującej w utworze ekspresji tworzenia. Konwersacja poetycka łączy się w szereg węzłów, nadając liryce nowej jakości. W tomie czuć temperaturę poetyckiego zamyślenia chłodzoną klamrą odkrywczej metafory.
W pierwszym rozdziale Krawca snów zatytułowanym „Błędne ognie” kontynuowany jest, a rozpoczęty jeszcze w Modlitwach malowanych trzciną – miałem zaszczyt pisać o tej książce – cykl wierszy o Dyduku?! „Postać – jak pisze Magdalena Węgrzynowicz-Plichta – nazwana i wykreowana przez Poetkę na wzór wędrujących grajków, tułaczy chodzących od wsi do wsi za lichą pracą, głupkowatych włóczęgów bez domu i rodziny, żebrzących łazęg, pogardzanych przez innych. Kiedy narrator po raz pierwszy go zobaczył, gdy Dyduk <<niósł parcianą torbę wyszywaną / gwiezdnym muślinem i starością>> stał się mimowolnym świadkiem cudu”. Myślę, że ta postać ma korzenie w Dybuku – w mistycyzmie i folklorze żydowskim zjawisko zawładnięcia ciałem żywego człowieka przez ducha zmarłej osoby. Dybuk powodował zmianę jej osobowości, przemawiał jej ustami, ale swoim głosem. Dla mnie to metafora osobowości poetki. Potrafiącej w swym artyzmie odniesień podjąć próbę otwarcia świadomości na to co na zewnątrz i wewnątrz człowieka. „Nie wiesz, gdzie jadro szaleństwa. / (...) w czarnej kałuży doświadczeń, / (...) zroszonych metafizyczną rosą, / (...) Jeśli zasnę wśród tojadów, nie budź. / (...) Nie pytaj dlaczego. / Moje oczy otwarte, uszy słyszą”. „(...) W tułaczce – kontynuuje Węgrzynowicz-Plichta – chronił tylko torbę, w której chował chlebową piętkę i <<trzcinę do malowania na wodzie>>, a także zielonego świerszcza”. Poetka nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Raczej używa jakby modlitwy do indywidualnej rozmowy z istotą boską. „W moich domach nie było / miejsca na przedwieczne katedry (...) / ani na szept śnieżnej pani – / (...) Wtedy wyrzuciłem klucz do pustej / studni i poszedłem, hen, / (...) a dawne życie / stało się li tylko mglistym / wspomnieniem”. I tęsknotą do... mężczyzny. Czego daje piękny przykład w wierszu dedykowanym czeskiemu poecie z Kostelca nad Łabą Tomăšovi Jirglowi: „umów się ze mną / bo potrzebny mi człowiek”.
Tak Ado... Tak.
Jerzy Stasiewicz
_____________
Adrianna Jarosz, Krawiec snów. Wydawnictwo ANAGRAM, Warszawa 2021, s. 96.