Andrzej Walter
Szaniec bez kamieni
Każdego ranka budzimy się w milczeniu. Pytamy samych siebie o wszystko, co istnieje od początku i sto tysięcy lat później, po okropnościach wojen piszemy na skrawkach papieru i w atmosferze resztek zwątpienia, w obliczu zgniłej rzeczywistości i coraz silniej rdzewiejących ciał. Poszukujemy zaginionej duchowości na pustyni współczesności. Nocami rozgrzewamy się wewnętrznym ogniem weny, aby za dnia pozbywać się resztek nadziei. I tak wędrujemy po skłóconej Polsce, przystajemy obok przydrożnych drogowskazów, szukamy w przeróżnych tekstach minionych potęg, dzielimy też z literackimi braćmi smutny los poetów, bo tak sobie w życiu wybraliśmy, bo tak postanowiliśmy, bo na to nas skazano, z tej strony nadeszło przeznaczenie. Los poety w tym świecie, w świecie, w którym poezja stała się niepotrzebnym wytryskiem wygasłych wulkanów, w którym stała się śmiechu wartym buntem wobec hedonizmu i użycia, w którym na poezję jest po prostu brak czasu.
Mógłbym się śmiało podpisać mentalnie i świadomościowo pod tym wierszem bez tytułu otwierającym dopiero co wydany w 2021 roku znakomity tom poezji Andrzeja Dębkowskiego „Na ziemi jestem chwilę”. W naszych myślach inne słowa, w świadomości inna wrażliwość, każdy z nas ma jakąś odmienną i tylko swoją historię, ale łączy nas przecież ten sam bunt, ta sama niezgoda, ten sam ferment duchowy, który sprzeciwia się negacji literatury kosztem nowoczesnej i postępowej karuzeli świata bez czytania, bez tekstu, bez wyobraźni słowa.
Zgoda. Każdy z nas napisałby to przecież inaczej, po swojemu, we własnej formie i stylu, lecz chciałem Wam jedynie przybliżyć ten tom, tom tak bardzo cenny, mądry i metaforycznie realistyczny najlepiej jak potrafię. Czuję go niemal podskórnie, gdyż od dłuższego czasu meandry codzienności prowadzą nas do nieomal tożsamych konkluzji czy refleksji.
Świat się rozpada. Świat jaki znamy. My, ukształtowani w innej rzeczywistości, w poprzednim stuleciu, w epoce poezji i krwi, nie godzimy się teraz na: nową edukację pokoleń – bez literatury, bez kultury, bez ducha, albo z literaturą traktowaną jako piąte koło u wozu, albo z przyzwoleniem na smakowanie literatury jedynie ze streszczeń, bryków i podsumowań. Nie godzimy się na edukację obrazkową, na zanik wyobraźni, na degradację słów i historii, na erozję myślenia.
Cóż z tego, że się nie godzimy skoro walec świata popychany jest i snuty przez samozwańcze elity włodarzy państwem czy społeczeństwem i zmierza ochoczo ku bardzo brzydkiej katastrofie. Pędzi tam już z prędkością nie do zatrzymania i tratuje na swym szlaku prawie wszystko w co do tej pory wierzyliśmy, co ukochaliśmy i czemu poświęciliśmy swoje życie. Poezję odłożył do lamusa. Wrażliwość wyśmiał, a nieprzystosowanych wyciął z kontekstu.
Tom Dębkowskiego o tym między innymi opowiada. Nie wprost, nie dosłownie, nie jawnie. Kluczy w metaforach, jest niemal gęsty żalem, rozpaczą, smutkiem, czy ja wiem, oswojoną już nostalgią za tym, co odeszło. Tom Dębkowskiego czasami szydzi – nawet mottem:
W dziwnym świecie,
dziwni ludzie,
mówią dziwne rzeczy.
To eufemizm, zmiękczenie kadru. O „tych” ludziach w kuluarach literackich salonów mówi się o wiele dosadniej. W tym „dziwnym” świecie. Dębkowski niejako ostrzega, chce nas uratować diagnozując: narcyzm, nieomylność („tych ludzi”), ich głębokie i niezachwiane przeświadczenie o własnej wartości, ich chęć narzucenia nam: mód, trendów, nawet modelu patriotyzmu czy hierarchii wartości.
Zło, nadchodzi znienacka. (...)
Coraz mniej zależy od nas. (...)
Dookoła fałszywe prawdy –
stają się twarde i służą już tylko mamieniu.
Gazety drukują kolumny ze skandalami.
Sklepy z porcelaną obłudy
proponują nam rozbite naczynia –
pochodzące z dynastii „Money”.
Potem budzimy się w rzeczywistości wstydu. Wiersz „Skrzenie” prezentuje nam prawie całokształt naszej codziennej współczesności. Dyskretnie jakby krzyczy, a może jedynie chce być tylko przestrogą. Nie wiem. Wiem, że czytam i widzę prawie namacalnie całą tę hipokryzję, pod którą zakrywa się dziś to, co nas boli, czego się obawiamy, lękamy i co nas wręcz przeraża, a co wyrażamy w niepokoju, rozmowach i w planach na jutro. Choć nie wiem, czy nie przestaliśmy mieć już tak naprawdę planów na jutro, a raczej żyjemy sobie (ciut cynicznie) z dnia na dzień wierząc, że katastrofa nastąpi w bliżej nieokreślonym „kiedyś”, a będzie to jak najpóźniej. Bo, że katastrofa w takim świecie nastąpi, raczej nie mamy wątpliwości. Jest coraz ciemniej, coraz głupiej i coraz ciszej. W zgiełku igrzysk chowa się myślenie, wyciąganie wniosków, nieskrępowaną wyobraźnię. Zastępują ją: kalki, zapożyczenia, schematy i automatyzm. Daleko idąca systemowość odbioru: uczuć, idei, delikatności czy nawet miłości. Słowo prawda straciło już dawno, ale nada i wciąż traci cały swój zapach, smak i koloryt.
My z kolei, poeci, wierszokleci, ludzie z kultury słowa, dzieci Księgi, nieprzystosowani, roztrzęsieni, zagubieni, próbujemy opisać i wyrazić swój bunt, swoją niezgodę i swoje zatrwożenie takim stanem rzeczy budując swoisty szaniec bez kamieni, bezzębny, miałki i nietrwały wał oporu wobec barbarzyńców. Rozsypujący się na każdym rogu rzeczywistości, zwietrzały od niewysłuchanych skarg, zmurszały erozją samych podstaw, na których budowaliśmy całą naszą konstrukcję bytu, trwania i nadziei. Śmieją się z nas, albo przynajmniej traktują z pobłażaniem i to w najlepszym wypadku tego całego cyrku współczesności opartej na pieniądzach i władzy, na machiawelizmie i dosadności, na skuteczności i nie liczeniu się ze słabszym. Całokształt tego kabaretu w coraz tandetniejszej formie przeniósł się do mediów, które życie literackie czasami wychwala fałszywie na peryferiach oglądalności, ale tylko to, które dobrze wpisuje się w kontekst tego ogromu zażenowania. Wychwala szok, sensację, prowokację i łamanie tabu. Piękno pozostawiając pięknoduchom – jednostkom najsłabszym, dla których w takim świecie miejsc przecież brak.
Wróćmy do tomu Andrzeja Dębkowskiego „Na ziemi jestem chwilę”. To świetny tom. Boleśnie prawdziwy. Dojmująco opisuje stan cywilizacji, więcej pyta niż odpowiada, jest dobrym i właściwym świadectwem czasów, prowadzi myśl tam, gdzie ona powinna być poprowadzona. Czyni to w sposób wyrafinowany, nie szarżuje, bez zbędnej brawury używa słów, z których ciężko się otrząsnąć. No cóż, że nie zaśniecie być może po lekturze tego tomu? Trudno. Sądzę jednak, że jedynie Ci, którzy zrozumieją, gdyż jak wiemy nawet wśród poetów bywają indywidua miewające, delikatnie rzecz ujmując, problemy z czytaniem ze zrozumieniem. Takie czasy. Właściwie efekt nieprzemyślanych decyzji kogoś, kiedyś i gdzieś. Mniejsza z tym. Zaburzenia snu po lekturze niemal wskazane. Przecież po to poeta pisze ten wiersz, aby coś w odbiorcy drgnęło, aby się przebudził, aby podążył choć na moment nowym szlakiem wyobraźni. To się Dębkowskiemu w stu procentach udało. Ten tom jest pozycją ważną, poważną i zauważalną na mapie polskiej poezji. Choć to tom dla wymagającego odbiorcy, dla czytelnika wyrobionego, myślącego, mocno osadzonego w rzeczywistości czasów i wyzwań w skali właściwie całej ludzkości, a nie tylko jednostkowego dobrostanu refleksji nad ciałem i duchem i zielenią planety snutej przez kolejną jakąś przyszłą Madame Nobel w oderwaniu od wszystkiego co się za oknem nieomal dzieje na co dzień i na wyciągnięcie ręki. (To ciepło ręki... to właśnie nadzieja u Dębkowskiego, ale to dygresja).
Kiedy umrę, nie stój nad moim grobem
zbyt długo, lepiej zamknij oczy i przypomnij
sobie te chwile razem spędzone w sadzie,
pełnym oliwek i tajemniczego piękna.
Czas nie jest odpoczynkiem,
ani snem, ani śmiercią, ani popiołem...
Stoję spokojnie i rozglądam się
po tych wszystkich wzgórzach,
których nie zaznałem
i na których nigdy nie byłem.
Na szczycie poczułem ciepło pomarszczonej
upływającym czasem dłoni.
Pytajmy coraz intensywniej – czym jest czas. Marnujmy na to czas, aby czas nam odpłacił ową dociekliwością nieskończoną i przestał nas ograniczać. Poeci nie wierzą w czas. Wierzą w tysiące istnień, ale nie w czas. Czas jest przedmiotem zachwytu, lęku, fascynacji, zdziwienia, ba, analizy, ale poeci nie mogą wierzyć w czas. Czas ignorują. Muszą. Kiedy poeci umierają, umiera bowiem cały świat.
No cóż, „Na ziemi jestem chwilę”...
Wiem, zrobiło się smutno, zimno, przygnębiająco, źle. Właściwa pora na otrząśniecie się.
nagle zdajemy sobie sprawę,
że w wieku informacji
można zdobyć wiadomość z dowolnej dziedziny,
oprócz elementarnej
– skąd jestem
(...)
Kto nie pamięta przeszłości,
ten nie ma przyszłości,
choćby powtarzał wciąż te same słowa.
Różne kamienie spotyka człowiek na drodze życia.
Jedne usuwa z pola,
inne gromadzi,
żeby zrozumieć, żeby zbudować dom.
Kamień jest twardy i wieczny.
Kamień jest symbolem istnienia. My, poeci, jakby już nie istniejemy. Wyrugowano nas z przestrzeni publicznej, albo dzieje się to na naszych oczach. Tom Andrzeja Dębkowskiego jedynie stawia kilka nieprzyjemnych w percepcji tez. Buduje też w nas tęsknotę za pięknem, nieśmiertelnością, za niezniszczalnością wiecznych stanów emocji, uczuć, bliskości. Jest pełen goryczy, ale i pełen fascynacji całością życia. Odzwierciedla nasz stan. Jest trudny. Przystawiono nam do głowy rewolwer. Każą nam się z tych szkół, bibliotek i scen po prostu wynosić i wynosimy się. Ukrywamy się coraz częściej w podziemiach, w nieogrzewanych salkach bez publiczności i nagłośnienia. Czytamy wiersze, pijemy wódkę, jesteśmy razem i wciąż wierzymy. W co wierzymy? W poezję, w miłość, w słowa, w samych siebie. Dobrze Andrzeju, że napisałeś i wydałeś ten tom. Podsumowałeś nim siebie i cały nasz byt, całą naszą rzeczywistość, nasze oczekiwania, tęsknoty i nadzieje. Pomimo cykuty i octu, przebitego boku i krzyża apokalipsy pokazałeś nam, że... kamień jest twardy i wieczny.
Tylko trochę żal, że przyszło nam żyć w czasach, kiedy prawie każdy szaniec jest dziś bez kamieni... kiedy trafiają się w środowisku literackim szarlatani wręczający jakieś dziwne nagrody i utrzymujący, że nawet poezja jest wyścigiem szczurów. Kiedy tłum rechocze na kiepskim kabarecie, a nie ma czasu na moment zamyślenia i porzucił już wszelkie zachwyty, jako przecież elementarne źródło natchnienia i sztuki. Poezja jest dziś bezpańska, bezradna i chyba coraz dziwniejsza.
w dziwnym świecie
dziwni poeci
piszą dziwne wiersze
które dziwni krytycy
stawiają na coraz dziwniejsze
piedestały
Andrzej Walter
________________
Andrzej Dębkowski, Na ziemi jestem chwilę... Redakcja, projekt okładki i zdjęcie na I stronie okładki: Andrzej Dębkowski. Zdjęcie na IV stronie okładki: Andrzej Walter. Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski, Zelów 2021, s. 64.
Andrzej Walter
Zakochana w ludziach i poezji
Chyba po raz pierwszy w swoim pisaniu... nie wiem jak zacząć, bowiem w tym tekście chyba musi być tak wiele smutku i tęsknoty, że jego początek skradnę mojemu serdecznemu przyjacielowi, świetnemu poecie z Poznania Zbyszkowi Gordziejowi, który we wstępie do fenomenalnego tomu „Mówię o sobie ciszą” tak napisał o jego Autorce, naszej dobrej i niezapomnianej literackiej Koleżance Jolancie Nowak-Węklarowej:
Napisanie słowa wstępnego do pośmiertnie wydanego tomu poezji Jolanty Nowak-Węklarowej nie jest zadaniem łatwym. Kreślenie słów o zmarłej Koleżance, z którą dane mi było znać się przez kilkadziesiąt lat, z oczywistych względów ma wymiar emocjonalny. W głowie jawią się obrazy z różnych zdarzeń, ze spotkań z Jolą, słuchania wierszy przez Nią czytanych, rozmów, chwil wzajemnego milczenia, bo wpierw trzeba było dobrze przemyśleć sprawy literackie oraz inne dotyczące różnych sfer życia społecznego, gospodarczego i politycznego Polski, Oboje uważaliśmy, że warto zabierać głos w ważnych sprawach, po choćby krótkiej analizie ich stanu, a temu sprzyjał chwilowy bezgłos pomiędzy nami.
Jolę kochali wszyscy. Nie tylko jako poetkę, ale przede wszystkim jako dobrego, prawego i nieobojętnego człowieka, na sprawy ludzi i na ich losy splecione z losem całego świata. Człowieka, dodajmy: wielkiego formatu, człowieka do rany przyłóż, człowieka kolosalnej wyobraźni, a nade wszystko utalentowanej kobiety, poetki, której wiersze jakże często: poruszały, wzruszały, dawały do myślenia i były siłą sprawczą tak wielu uczuć i emocji, że z czystym sumieniem w środowisku uznawaliśmy Jolantę Nowak-Węklarową za artystkę najwyższych literackich lotów, za poetkę światowej ekstraklasy, poetkę polskiego Panteonu, choć nigdy o taki poklask nie zabiegała, a jakże dalece była tego warta. (!) Wydany pośmiertnie tom – skromny, niepozorny, acz niesamowity tom „Mówię o sobie ciszą” jest tego najlepszym dowodem.
Choć może słów Joli nie zrozumieją Ci, którzy nigdy nie zaznali wielkiej miłości. Miłości takiej, która ocala świat, takiej która jest, była i będzie, która z biegiem dni narasta, przemienia się w przyjaźń, ewoluuje do postaci niezbędności osoby dla osoby i umacnia własną siłą pielęgnacji. Taka miłość, niemal idealna, miłość jakby żywcem wyjęta z niewinności Małego Księcia, z drobnej, acz monumentalnej powieści Antoine de Saint-Exupery... taka miłość była celem i jakby duchem zakorzenionym w literaturze Jolanty Nowak-Węklarowej. Byłą ideą nademocjonalną, sprawczą, mocno wyczuwalną i chyba też stąd zachwyca mnie taki oto wiersz:
biegliśmy
żeby zanurzyć się w swoich ramionach
w lato słonecznego potopu
w ciepło kominka długiej zimy
biegliśmy z miesiąca na miesiąc
strumyczkiem dzikiej krwi
na wieki wieków przeznaczenia
dziś stąpamy nieporadnie
rok za rokiem
Życie toczy się swoim brutalnym prawem, a jest to prawo cielesnego obumierania, przemijania, prawo utraty, stopniowego odchodzenia, zanikania sprawności, zwinności, zręczności. To cielesność, która ulega metamorfozie. To bieg ku śmierci. W jednym kierunku. Kurczy się, marszczy, na naszych oczach przemienia, przy jednoczesnym umacnianiu ducha, krzepnięciu wyobraźni i dojrzewania mądrości do świadomej akceptacji wyroków nieodwracalnych. Wykuwa się wtedy nasze człowieczeństwo. Dojrzałość. Pojęcie sensu życia. A ów sens jest ukryty w radości, w miłości, w potrzebie drugiego człowieka i w spełnianiu poprzez życzliwość.
To wszystko właśnie jest nam dane na wyciągnięcie ręki w fenomenie poezji Jolanty Nowak-Węklarowej. To swoiste credo tej poetki, która zakochała się w ludziach i w poezji, potrafiła niemal doskonale to wyrazić i jej wiersze już zawsze pozostaną ważne w tym kontekście. A że żadne noble się tego nie trzymają, że współczesny świat niemal się naśmiewa z takich postaw, dylematów i głosów? Tym gorzej dla tego świata. Świata coraz potworniejszego, świata zmierzającego ku zatraceniu. Orwellowskiej groteski. Jedyny co może nas ocalić, to właśnie miłość. Może i to banalne, ale warto to tysięczny raz powtarzać. Może tych kilku szaleńców urządzających nam rzeczywistość to zrozumie? Choć nie liczyłbym na to.
Mamy, z moją ukochaną Żoną, Jadwigą, swoje własne, prywatne wspomnienie Joli, z którą razem wybierałem się niegdyś na znakomitą imprezę Galicyjskiej Jesieni Literackiej, blisko 8 lat temu, jak siedziała w naszym domu, przy pysznym obiedzie, obłożona naszym stadem zwierząt i cieszyliśmy się wszyscy razem taką chwilą i do dziś ją wspominamy, ciągle utrwalając te wspomnienia, że mogliśmy onegdaj gościć tak wyjątkową, mądrą i ciepłą poetkę, piszącą tak znakomite wiersze... Była wtedy jeszcze z nami Danusia Capliez-Delcroix Bylińska (pozdrawiamy Cię ciepło Danusiu) i z pewnością też mile wspomina tamten zaklęty czas, te nasze galicyjskie wojaże poetyckie, spotkania z młodzieżą, wieczorne dzielenie się poezją jak opłatkiem i dzielenie się słowem... jak miłością.
Dla takich chwil się żyje. Przeżyte chwile trzeba właśnie tak pielęgnować. Wspomnieniem. A chwile nienarodzone... wciąż stwarzać i szukać ich w sobie i na zewnątrz, w innych ludziach, w nowych sytuacjach, w zauważaniu ich. Po to jesteśmy na tej planecie, trzeciej od Słońca, pędzącej stale gdzieś na oślep w Wszechświecie. Jola zapewne już wie dokąd zmierzamy...
syty mną aż po przyzwyczajenie
mówisz
zbudzi się dzień jak co dzień
godzina szósta zero zero
zadźwięczy w budziku i eterze
za oknem wiatr
powlecze niesienie śniegu
w łaziennej fontannie Bakczysaraju
odniesiesz zwycięstwo
nad własnym ciałem
dasz powietrzu swój śpiewny głos
przy sztuce golenia zarostu
kubek mleka
zagryziesz pajdą grzanki
umocnisz węzeł krawata na karku
zazgrzytasz kluczami w drzwiach
nie oszukuj się
przecież jutro
obudzisz się beze mnie
I On obudził się bez Niej... któregoś dnia, po którym już wszystko było... inaczej.
W tym tkwi cały dramat tego świata. Cały mroczny akt tragedii, zwanej życiem, której nie da się zaakceptować po wielu, wielu latach miłości, przyjaźni, ofiarowania siebie sobie nawzajem... kiedy to się zmienia, kończy się i dogasa.
Boimy się pustki. Prawdziwości pożegnania. Jej dotyku i bólu, który przyniesie. Mgły i chaosu, który potem nastąpi, a najbardziej tęsknoty nie do ogarnięcia i nie do zaakceptowania. Wszystko bowiem w tym życiu można przyjąć i przyswoić, oswoić, okiełznać, ale najtrudniej przyjąć do świadomości, że najważniejszych osób w życiu już się więcej po prostu w wymiarze ludzkim nie spotka. To najtrudniejsze. To przepaść, w którą wpadamy i nie ma z niej wyjścia.
Dlatego kochajmy ich, bo tak szybko... przemijają, bo tak szybko możemy stracić tę szansę... szansę na radość z relacji.
Prostota tych wierszy może porażać. Jednakowoż weźmy pod uwagę cały ich ładunek emocjonalny. Kontekst życia. Dodajmy do tego, że były to notatki z szuflady, nad którymi poeci jeszcze później miesiącami pracują szlifując to i owo. Metaforyka Jolanty jest jednak aloesowo kojąca, bogata, zaskakująca... miła w obcowaniu:
dni uchodzą jak zwierzęta
po zboczach gór
w przepastne gęstwiny
skąd się nie powraca
za nimi ludzie
poza miejsca obecności
dać swoje życie na okup
za wielu
Cały ten tom to jakby znów świeże ziarna, zalążki poezji wielkiej, nieogarnionej, fenomenalnej, którą Jola potem przekuwała potem w doskonałe wiersze, ale też wiersze te praktycznie wiązała z życiem. Jakże mało który poeta pisze tak jak żyje, adorując to życie, potęgą empatii, potęgą miłości, nieodgadnionej głębi swojego wielkiego człowieczeństwa.
Dziękuję Ci Jolu, że nasze drogi się kiedyś skrzyżowały i wiem, że nas kochałaś, tak jak i my kochaliśmy Ciebie.
Dziękuję też Miastu Wągrowiec, miastu wyjątkowemu, małej ojczyźnie poetki, której oddała serce i duszę, a która teraz dzięki zaangażowaniu Przewodniczącej Rady Powiatu Wągrowieckiego, także poetki, Pani Małgorzaty Osuch zdołała doprowadzić do wydania tego niepowtarzalnego pośmiertnego tomu ze znakomitą poezją Jolanty Nowak-Węklaro-wej. Ta wydawnicza i merytoryczna perełka jest bardzo, ale to bardzo ważna dla świata literatury i całej naszej społeczności – ludzi pióra w Polsce. Jest ważna dla życia literackiego naszego kraju.
Mówmy o sobie taką właśnie ciszą, którą słychać nad powierzchnią codziennej paplaniny właśnie dzięki inicjatywie obecności – wydania tomu, którego mogłoby nie być, ale to, że jest, jest bezcenne. (po prostu – komuś „się chciało” – najwięcej poświęcamy dla samych siebie nawzajem, kiedy poświęcamy swój czas...).
mówię o sobie ciszą
– ma smak głodu i sytości
pragnień i upojenia
jest na swoim miejscu
nawet kiedy jej nie ma
Jolanta Nowak-Węklarowa stała się już dziś, wciąż żywą historią literatury. Mistrzyni słowa, zakochana w ludziach i w poezji. Po prostu ekstraklasa. Niedoceniona za życia, albo zbyt mało doceniona, zbyt rzadko upubliczniania, propagowana, wykorzystywana choćby edukacyjnie. (Skąd my to znamy?)
Jaka szkoda, że nasi obecni włodarze edukacyjnego przemysłu nie chcą, nie widzą i nie potrafią nawet zaczerpnąć z takich źródeł poezji – królowej literatury, a czerpią literacki brud, który wtłaczają potem w mało chłonne głowy i tak nieczytającej niczego młodzieży. Czy tędy wiedzie droga do lepszego, zdrowszego i piękniejszego świata?
Smutne to wszystko, ale dlatego właśnie chciałem znów wspomnieć Jolę. Zawsze już Ją wspominać i wciąż od nowa, delektować się Jej jedyną w swoim rodzaju wzruszająco-kojącą poezją, która nigdy nie umrze i zawsze pozostawi na tym padole grono swoich wiernych wyznawców.
Do zobaczenia Jolu po drugiej stronie tęczy. Ty (i kilku jeszcze innych poetów) – zatem Wy, wy wiecie, co mam na myśli...
Andrzej Walter
___________________________
Fot. w tekście: Andrzej Dębkowski