Nowości książkowe

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Odszedł Aleksander Nawrocki

 

Zelektryzowała nas hiobowa wieść o odejściu Aleksandra Nawrockiego. Jak każda śmierć nadeszła ona: zbyt szybko, zbyt pochopnie, niespodziewanie i znienacka. Zaskoczyła nas, zaszokowała, dlaczego już teraz. Dla polskiej poezji to wielka, przeogromna strata. To strata dla jej: propagowania, uwielbienia, wdzierania się w jaźń i przestrzeń publiczną, dla jej wręcz uświęcania. Aleksander Nawrocki to właśnie z poezją czynił. Uświęcał Ją. Obwieszczał odważnie światu wszelkie odcienie Jej sacrum. Podnosił ją do rangi siły sprawczej wszelkiego Przemienienia, do ideału nad ideałami, do mocy zdolnej unicestwić marazm i zastój tego świata.

Tak, nie przesadzam. Aleksander poświęcił Jej całe swoje życie w czasie aktywności i w czasie snów. Sny przemieniał w rzeczywistość. Organizował spotkania, konkursy, festiwale. Zawsze prowokował do wzbudzania dialogu, zaangażowanej dyskusji i polemiki sprawczej. Pobudzał do szukania rozwiązań i kluczy do naprawy tego, co się jeszcze dało naprawić, a nawet jeśli się nie dało, to chciał abyśmy my nadal mieli marzenia co do roli i znaczenia poezji na świecie. Aleksander Nawrocki podpisał cyrograf. Swoisty pakt ze słowem i jego przemianą w piękno poezji. Nauczył mnie, że jej okruchów, przejawów i sygnałów można doszukać się wszędzie, że nie wolno być zamkniętym na jeden timbre i stylistykę, którą się lubi i rozumie, ale i na wszelkie inne, obce i trudne w odbiorze językowe i uczuciowo-emocjonalne odmienności. Z jednym wszakże zastrzeżeniem, że całość musi zawsze posiadać jakiś sens i znaczenie, jakiś przekaz dla ludzi i świata. Poezja była bowiem dla nas, ludzi, przez nas tworzona i do nas skierowana. Nas miała przecież ocalić. Chciałem tu i teraz, niejako na gorąco, oddać hołd Panu Aleksandrowi, Aleksandrowi, człowiekowi, który opiekował się nami wszystkimi, w tym nawet tymi, których nie lubił. Jeśli pisali, dobrze pisali, zawsze musieli wpaść w sieci Aleksandra. Aleksander Nawrocki był w poezji Wielkim Rybakiem i prawie jak Święty Piotr prowadził nas w dzisiejszym świecie w te wszystkie katakumby nieistnienia. Poruszał niebo i ziemię, żeby tylko ktoś się poetą zainteresował, żeby tylko ktoś poetę nakarmił, żeby ktoś go wydał. Nie było dla niego rzeczy i spraw niemożliwych.

Często się spieraliśmy, warczeliśmy do siebie, burczeliśmy pod nosem, ale zawsze jednoczył nas ten jeden cel. Po latach zespoliło nas to i umocniło. Taka święta polemika i zakochanie w jednym świecie. A teraz pozostał tylko żal, żal że już się nie spotkamy, że nie wręczymy żadnej Nagrody, że nie będzie już komu tak walczyć dla Poezji. Żal i pustka. Taka kolej rzeczy. Życie i śmierć. Splecione nieodwołalnie.

Aleksandrze Nawrocki – cześć Twojej Pamięci i dziełu, któremu poświęciłeś Wszystko. Obaj wiemy, że było warto, chyba nie warto (?), ech jednak warto…

Andrzej Walter

Zdjęcie w tekście: z archiwum Marleny Zynger

 

 

Plakat

Jerzy Lengauer

 

Spiski życiowe

 

Gdybyśmy się kiedyś natknęli na rzecz o Wacławie Sobaszku, spisaną na wielu kartkach papieru, skrzętnie złożonych i włożonych do koperty, to z niej niewątpliwie odczytalibyśmy, że artysta jest pisarzem, poetą, muzykiem, aktorem, reżyserem teatralnym, kierownikiem artystycznym Teatru Węgajty i gospodarzem Festiwalu Wioska Teatralna. I byłaby to prawda niezaprzeczalna. W środku jednak znaleźlibyśmy całkiem inny Sobaszkowy autoportret. Pochodzący od niego samego. Człowiek, który pokonał system, a jednocześnie – i przewrotnie – postkomunista, choć może raczej postpeerelowiec. Przeźroczysty duch warmińskich pól, łąk, lasów i wzgórz. Na poły rzeczywista postać z kolędniczych i allelujkowych wędrówek po Dolnym i Górnym Śląsku, Sandomierszczyźnie, wsiach łemkowskich. Jogin pojawiający się czasami nad brzegami Buga, Wisła, Pilicy. Baczny obserwator społecznych zachowań na kolejowych szlakach pomiędzy Niemcami, Tatrami i Olsztynem. Niezwykły zbieracz okruchów hiszpańskich i francuskich dni i nocy. Samotnik nadbałtyckich plaż i towarzysz irrealnych nocnych biegów swojego przyjaciela. Pamiętnikarz poetów, malarzy, animatorów kultury, muzyków, owładniętych alkoholowym stuporem sąsiadów węgajckiego gospodarstwa, rzemieślników, mechaników, znanych i nieznanych z imienia towarzyszy jego sztuk z domu pomocy społecznej. Syn odchodzącego ojca. Dziadek tęskniący za wnukiem. Te role, osobowości, cechy, umiejętności zamykające się i otwierające w Wacławie Sobaszku, podróżniku po jak najbardziej rzeczywistych krainach i wewnętrznych rozmyślaniach odnajdujemy w „Spiskach życiowych”, czyli dzienniku z podolsztyńskich Węgajt, pisanym przez trzydzieści osiem lat.

Szlaki, na które wybierał się Sobaszek samotnie i z teatralnymi Węgajtami za przyczyną zaproszeń, przyjaźni, instytucjonalnych programów, społecznej empatii, potrzeb iście etnograficznych, antropologicznych i ekologicznych, nie prowadziły jedynie po Polsce i Europie Zachodniej. Widzimy go przecież także w Czechach, Rosji i Białorusi, na Węgrzech oraz na Tajwanie.

A wnętrze artysty? Cóż, to istna biblioteka, nie tyle z przepastnymi tomami i cienkimi, nikomu nieznanymi książeczkami na półkach, lecz z ogromem działów nauk i kierunków humanistycznych. Autorów nie sposób wymienić. Jedni nic czytelnikowi nie mówią. Inni zadziwiają swoją obecnością w życiu Sobaszka. Można sobie wyobrazić, że każda przeczytana przez artystę pozycja, może tylko przekartkowana albo, co chyba jest najbardziej prawdopodobne, przez wiele dni towarzysząca mu wieczorami wraz z nocną lampką, zmieniającym się krajobrazem za oknem wagonu kolejowego czy między teatralnymi próbami jest źródłem pomysłu, rozmów z najbliższymi współpracownikami i w końcu koncepcji kolejnego przedstawienia.

Duchowość, serce, umysł, intelekt Sobaszka nie są wypełnione wyłącznie literaturą. Ona wychyla się z poszczególnych wpisów w dzienniku. Codziennie, co tydzień, co kilka miesięcy. Nie da się odpowiedzieć, czy jest wyłączną inspiracją, czy łączy się i przenika z innymi bodźcami, które stanowią węgajcką przestrzeń. Autor „Spisków życiowych” opowiada, jak on sam ją wypełnia, staje się elementem krajobrazu poczynając od prac remontowych w gospodarstwie, które jeszcze w trakcie ich prowadzenia stało się teatrem , aż po rolę mieszkańca na równi z czarnym dzięciołem, sójką na parapecie, dzikiem stojącym na podwórzu, jeleniem ocierającym się o jedno z otaczających dom Sobaszków drzew.

I ludzie. O nie! Nie są traktowani przez autora jednakowo. Tyle że... rzecz w Sobaszkowej empatii, atencji, szacunku, nawet czymś w rodzaju czułości. Ich odcieni i rodzajów artysta z Węgajt ma nieprzebrane ilości. Bez rozróżniania na współpracowników, zapraszanych artystów, wiejskich gospodarzy czy mieszkańców Domu Pomocy Społecznej w Jonkowie. Dysharmonię czytelnik znajduje tam, gdzie pojawia się przyjaźń, przywiązanie, a potem niewiarygodne poczucie straty, ból samotności, jakaś próżnia w miejscu, które nie powinno, bo przecież za wcześnie, stać się puste. Do tych osób wraca autor często. Tak jak do pisarzy i poetów mających wpływ na jego postawę życiową, stosunek do świata, drogę artystyczną.

Wspomnienia, zdarzenia, sytuacje, wydarzenia, czasami tylko jakaś drobnostka są dla wrażliwego i posiadającego niebywale rozwiniętą wyobraźnię Sobaszka intelektualnym impulsem do rozważań dotyczących życia i śmierci, aspektów filozoficznych, czasami ujętych w jeden tylko wers, ubranych w poezję, przybierających postać prozatorskiego haiku, połączonych z wnikliwą obserwacją przyrody, bądź cytatem literackim, co z kolei zmusza czytelnika do podążania wskazaną przez autora drogą, na której spotka dygresje i skojarzenia związane z własnymi doświadczeniami.

Czasami enigmatyczność Sobaszka wręcz drażni. Wydaje się w pierwszej chwili nie pasować do ładunku emocjonalnego wspominanego wydarzenia. Chociażby choroba i śmierć ojca, skonfrontowane przed czytelnikiem z zapisem o całodziennych wspólnych wyprawach samochodowych. Podobnie śmierci psów, które przez lata towarzyszyły Sobaszkom w Węgajtach, ujęte zostały w formie prawie suchych, zimnych dziennikarskich not. Czyżby autor te niewątpliwie ważne dla niego zdarzenia próbował w ten sposób zachować dla siebie, ukryć przed czytelnikiem swoje uczucia, wpisać w cykl życia i śmierci przeżywany wyłącznie osobiście, samotnie? Tak, jakby pewne sprawy rozdzielał na znaczące dla świata, ekosystemu, sztuki o charakterze społecznym i te dla siebie, które powinny być oznaczone dopiskiem: „Czytelniku, uszanuj!”.

O ile „Spiski życiowe” to dziennik pełen emocji autora, które wynikają z jego obserwowania najbliższego mu otoczenia tudzież świata szerokiego, a wpływającego właśnie na tę jego regionalną, lokalną dziedzinę, z którą dzieli i tworzy swój teatr, co chyba przykuwa największą uwagę czytelnika do postaci Sobaszka, to przecież czynione przez niego spostrzeżenia są dowodem wrażliwości autora na zmiany zachodzące w społeczeństwie, polityce, kulturze instytucjonalnej, czego sam stał się poniekąd ofiarą z początkiem lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Zdający sobie z tego sprawę czytelnik wyraźnie widzi, że Sobaszek przykładający wielką wagę do teatru jako miejsca scenicznego spotkania aktorów i widzów, którzy zamieniają się miejscami, rolami, ba! nawet funkcjami reżysera, scenarzysty, rekwizytora, chciałby, żeby uczestnicy życia społecznego wzięli bardziej aktywny udział w wielkiej sztuce świata. Dopracowywali ją, pisali didaskalia, mieli wpływ na dialogi. Jest oczywiście bardzo oszczędny w słowach. W ten właśnie sposób zwraca uwagę na zanieczyszczone polskie rzeki (przywołuje Herberta). Albo ze zdziwieniem konstatuje, że samochód, który mu się wydał ozdobiony po hippisowski to tylko jeżdżąca reklama jakiegoś pożądanego produktu. Co rusz woła o wstrzemięźliwość w jedzeniu mięsa, przywołując literaturę piękną. Wspomina znajomego, który zakładał olsztyński oddział Greenpeace. A wszystkie te zdawkowe zapiski to jakby zaproszenie czytelnika do kontaktu i z samym Sobaszkiem, i Teatrem Węgajty, a przede wszystkim do po prostu myślenia.

Jest tyle miejsc, zdarzeń, którym Wacław Sobaszek jako świadek, widz, gość, turysta, podróżnik przygląda się jakby mimochodem. Czytając „Spiski życiowe” wiemy jednak, że to nie jest przelotne spojrzenie. On patrzy z uwagą, wyciąga wnioski, jakby jednocześnie był na scenie i wśród publiczności, z obu pozycji czerpał dla siebie inspiracje do kolejnych sztuk mających tylko jeden cel: motywacja społeczności do działania, współtworzenia, wspólnego przeżywania.

Autor „Dziennika” motywuje w przeróżny sposób. Potrafi wprowadzić konsternację w idealnym, spokojnym świecie. Jakąś nieczystość, coś z dołu, na przykład pijacką balladę w opozycji do śpiewanej hinduistycznej mantry. W obronie obu  natychmiast przywołuje Grotowskiego, Gombrowicza… Popisuje się humorem nieco przypominającym zapiski Umberto Eco. Powodem jednego z najdłuższych w książce wpisów jest   powszechny zwyczaj rozmawiania w przedziałach kolejowych przez komórkę, połączony z  rozważaniami, jak spełnić kobiecy apel do  mężczyzn, żeby ci nie sikali na deskę klozetową. Zwracając uwagę czytelnika na wydarzenia kulturalne, literackie wprowadza ciągi dygresyjne. Na przykład w kolejnych zapiskach z początku 2008 roku przywołuje po kolei Gezę Vermesa, autora książki „Jezus Żyd”, następnie „Strach” Grossa, w końcu księdza Węcławskiego.

W „Dzienniku” zwraca uwagę koncepcja „non violence” połączona z niezwykłą tolerancją. Widać, że w Sobaszku obie postawy się rozwijają w miarę potrzeb i  zmian zachodzących w życiu artysty, szczególnie dotyczących zamieszkania i poszerzania działalności artystycznej, czy może raczej pewnego uwrażliwienia społecznego. Zaczyna wspomnieniem o odmowie służby wojskowej z podaniem recepty na skuteczność. Pisze o pracy w Olsztynie i związkach z peerelowskim instytucjonalizmem w kulturze. Stara się nie oceniać. Jednocześnie mierżą go problemy wynikające z głupoty i docenia wartość zalegalizowanej działalności związanej z państwem. Gdy jesteśmy już w Węgajtach, wspomina autor o wzajemnej z mieszkańcami wsi akceptacji, zrozumieniu, poniekąd ustępliwości a nawet pobłażaniu. Tutaj jednak pozostawia czytelnikowi duże pole wyobraźni, zaznaczając jedynie skonfrontowanie miasta ze wsią, obcego z mieszkańcami, artysty z ludźmi poświęcającymi się jedynie pracy fizycznej, sztuki i intelektu z alkoholizmem. Potem wychodzi poza Węgajty, kolęduje i allelujkuje w domu pomocy społecznej, zapewne i innych instytucjach. W tych czasach łagodności i uprzejmości, już w wolnej, demokratycznej Polsce wzburzają Sobaszka ataki rasistowskie, szowinistyczne, dyskryminacja, tym bardziej, że ofiarą staje się jeden z artystów węgajckich. Wówczas zapisuje także to, co widzi na polskich ulicach.

W pewnym momencie zapiski bardziej dotyczą poszczególnych przedstawień, spektakli, performance'ów. Zaczyna jawić się czytelnikowi Sobaszkowy teatr, w którym wielką wagę odgrywają maski i kostiumy, muzyka i śpiew, taniec i dialog z widzami w ich domach. Z zasady Sobaszek nie pisze o treściach swoich sztuk. Scenariusz, a i samo wydarzenie są przed czytelnikiem ukryte. Pomagają przypisy, których jest nieco więcej niż stron „Spisków życiowych”. Zapiski będące reminiscencjami, krótszymi lub dłuższymi refleksjami, notatkami „ad hoc”, krótkimi emocjami bądź dłuższymi przemyśleniami o teraźniejszości z rzadka przekraczają granice dobrego smaku. Widać jednak w takiej dosadności burzę emocji. I to nie w reakcji na zło, głupotę spoza warmińskiego świata, wobec którego Sobaszek często jest bezradny, lecz po prostu z powodu niewątpliwie nerwowej i wymagającej ciągłego opanowania pracy:

„26 czerwca 2017 

Reżyseria: wkurw i cierpliwość” [1].

„Dziennik” kończy się datą 8 kwietnia 2020 i zdaniem: „Nie odpuszczać, nasłuchiwać, leśne znaki poznawać, poukładać jak się da, na kształt i podobieństwo naszych oddechów i ciał” [2]. Dzień wcześniej pojawia się ponad dwustronicowy wiersz, pandemiczny zapis...

Jerzy Lengauer 

 

__________________

[1] Wacław Sobaszek, „Spiski życiowe: Dziennik węgajcki 1982-2020”, wyd. Stowarzyszenie Węgajty, 2020, s. 185.

[2] Tamże, s. 221.

 

Źródło zdjęcia w tekście: https://lubimyczytac.pl/autor/109321/jerzy-lengauer

 

 

Plakat

Rzeszowskie Czwartki Literackie

 

Czwartek ze Stefanem Żarowem

 

Bohaterem cyklicznych Rzeszowskich Czwartków Literackich, organizowanych przez WiMBP, był poeta, publicysta, krytyk literacki i animator kultury Stefan Żarów. Na spotkanie z mieleckim twórcą przybyła do siedziby rzeszowskiej Biblioteki liczna grupa sympatyków literatury oraz twórców – także spośród członków rzeszowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich oraz Regionalnego Stowarzyszenia Twórców Kultury w Rzeszowie, których Stefan Żarów jest aktywnym członkiem.

Witając licznie przybyłych gości, w tym także byłą dyrektorkę WiMBP, Barbarę Chmurę, i profesora Uniwersytetu Rzeszowskiego – Jana Wolskiego, obecna dyrektorka Biblioteki, pani Bożena Janda wyraziła radość z tak dobrej frekwencji na spotkaniu Stefana Żarowa. Przedstawiła bohatera spotkania, jego najważniejsze dokonania twórcze, w czym wsparła ją Małgorzata Żurecka – prezes rzeszowskiego Oddziału ZLP, pokazując Stefana Żarowa w ujęciu anegdotycznym: opowiadając historię związaną z początkami jego twórczej działalności. Podziękowała również panu kapelmistrzowi Grzegorzowi Mazurowi z WDK w Rzeszowie, który wcześniej zagrał na akordeonie „Czardasza”  Vittorio Montiego. Następnie dyrektorka Janda oddała głos wiceprezesowi Oddziału i koledze bohatera Czwartku Literackiego – Ryszardowi Mściszowi, który poprowadził spotkanie.

Ryszard Mścisz na początku humorystycznie nawiązał do epiforycznego zwrotu, swego rodzaju refrenu, który wieńczy każdy wiersz z tomiku Stefana Żarowa „Mensura hominis”, następnie zaś zapowiedział kolejny występ Grzegorza Mazura, który zagrał walca Yanna Tiersena z filmu Jean-Pierre`a Jeuneta „Amelia”. Po koncercie prowadzący zadał bohaterowi spotkania kilka pytań, które dotyczyły jego wcześniejszej twórczości oraz szeregu działań  z tym związanych i stanowiły dopełnienie wstępnej prezentacji Stefana Żarowa. Gdy przyszła kolej na najnowsze dzieło mieleckiego twórcy „Mensura hominis – dziennik małopandemiczny”, główna rola przypadła znanemu w środowisku rzeszowskim znakomitemu recytatorowi, zarazem zaś pracownikowi naukowemu UR – Stachowi Ożogowi. Wypowiedział on szereg interesujących uwag o tworzeniu w ogóle i o twórczości Stefana Żarowa, po czym zaprezentował kilkanaście wierszy z tomiku „Mensura hominis”.

Kolejne pytania zadawane przez Ryszarda Mścisza i uczestników spotkania, między innymi Jerzego Nawrockiego i Dominika Ćwika, skupiały się wokół „pandemicznego” zbiorku z 2020 roku, niekiedy także wybiegały ku doświadczeniom związanym z przeżywaniem pandemii, tym, jak wpłynęła ona na życie wszystkich. Stefan Żarów opowiedział o swoich doświadczeniach i genezie „Dziennika małopandemicznego”, snując obszerne refleksje i w ciekawy sposób dopełniając to, co w poetycki, skondensowany sposób znalazło odzwierciedlenie w kolejnych wierszach odpowiadających 61. dniom z początku pandemii (każdy wiersz odpowiadał poprzez datowanie i numerację kolejnemu dniowi panowania pandemii). Pytania dotyczyły także roli finalnego zwrotu „O, ironio”, dzieł, twórców i myślicieli, którzy twórczo zainspirowali poetę (szczególną rolę odegrała to „Dżuma” Alberta Camusa), wpływu pandemii na stan ducha i sytuację człowieka, twórcy, chrześcijanina. Były też pytania bardziej szczegółowe, dotyczące na przykład określenia „choroby współistniejące” czy „fake newsów”, pojawiło się sporo poważnych refleksji, ale także nieco humoru, odreagowania od tego, co wszyscy w ostatnich latach przeżywali.

Bardzo udane, żywe spotkania zakończyły podziękowania i kwiaty dla jego bohatera, ale także Stefan Żarów podziękował wszystkim jego uczestnikom. Pozostało podpisywanie przez twórcę egzemplarzy „Mensura hominis” dla chętnych osób i „czwartkowe” rozmowy kuluarowe uczestników spotkania w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej przy ulicy Sokoła.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Pod patronatem Wójta Gminy Tokarnia

 

XIII Ogólnopolski Konkurs Poetycki „O kwiat Dziewięćsiła” – Skomielna Czarna 2022

 

REGULAMIN:

  1. Konkurs organizuje Stowarzyszenie Radia Ain Karim Dobra Fala w Skomielnej Czarnej (gmina Tokarnia, pow. myślenicki, woj. małopolskie).
  2. Konkurs ma charakter otwarty i mogą w nim brać  udział osoby, które ukończyły 18 lat, niezależnie od przynależności do związków i stowarzyszeń twórczych.
  3. Na konkurs należy  nadesłać zestaw trzech wierszy o tematyce dowolnej w czterech egzemplarzach, niepublikowanych (w tym w Internecie) oraz nie ocenianych w  innych konkursach.

- Łączna objętość zestawu wierszy nie może przekraczać trzech stron wydruku  komputerowego, formatu A4. Rękopisy nie będą oceniane.

  1. Każdy uczestnik konkursu, do obowiązkowego zestawu trzech wierszy może dodatkowo dołączyć jeszcze jeden wiersz na temat: „Zdrowy styl życia” uwzględniający jednocześnie walkę z nałogami (w czterech egzemplarzach) w kategorii, O nagrodę Wójta Gminy Tokarnia. Wiersze w tej kategorii nie są obowiązkowe i będą oceniane oddzielnie.
  2. Każdy uczestnik konkursu może nadesłać tylko jeden zestaw wierszy w kategorii obowiązkowej oraz wg uznania jeden wiersz w kategorii dodatkowej.
  3. Wiersze muszą być podpisane godłem słownym (pseudonimem). Takim samym godłem należy opatrzyć dołączoną do nich zaklejoną kopertę, zawierającą obowiązkowo wewnątrz następujące dane autora (imię i nazwisko, dokładna data urodzenia (dzień, miesiąc, rok), dokładny adres, numer telefonu, e-mail).
  4. Prace konkursowe należy nadsyłać do 30 czerwca 2022 roku, decyduje data wpłynięcia na adres: Adam Kotoniak, 32-437 Skomielna Czarna 444, z dopiskiem na kopercie: „Konkurs Poetycki”. Na kopercie nie wolno umieszczać nazwiska i adresu zwrotnego nadawcy, uczestnika konkursu.
  5. Oceny prac konkursowych dokona jury powołane przez Organizatora.
  6. Wiersze autorów podpisane imieniem i nazwiskiem nie będą podlegać ocenie jury.

Wiersze osób poniżej 18 lat nie będą oceniane. Uprasza się o dokładne przeczytanie regulaminu. Prace niespełniające wszystkich wymogów regulaminu nie będą oceniane.

  1. Organizator nie zwraca nadesłanych tekstów.
  2. Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi 8 października 2022 roku. O wynikach konkursu Organizator powiadomi tylko laureatów. Laureaci konkursu otrzymają dyplomy i okolicznościowe upominki. Po ogłoszeniu wyników konkursu, laureaci mogą być poproszeni o przesłanie nagrodzonych i wyróżnionych wierszy pocztą elektroniczną do Organizatora. Ułatwi to pracę nad redakcją tomiku pokonkursowego (przewidzianego na 2024 r.). Uroczyste podsumowanie konkursu będzie zależne od sytuacji epidemiologicznej w kraju.
  1. Organizator zastrzega sobie prawo do publikacji nagrodzonych i wyróżnionych wierszy w tomiku pokonkursowym (wydawanym co trzy lata) oraz w lokalnych mediach bez dodatkowej zgody autorów oraz bez honorarium autorskiego.
  2. Zgłoszenie zestawów wierszy do udziału w konkursie oznacza akceptację regulaminu.

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Amator is sexy

 

Ostatnio wiele się dzieje. Może zbyt wiele jak na nasze otumanione pogłowia. Zbyt szybko i zbyt chaotycznie. Jedno jest pewne. Żyjemy w nowym świecie. W nowym wieku i jakże nowej epoce. Świat jaki znaliśmy, skończył się.

 

Na wschodzie wojna. Wojna straszliwa, wojna okrutna, ale i wojenny kabaret, nieustający medialny show, w którym przystojni przedstawiciele społeczności Romów kradną czołgi, okupanci proszą okupowanych o benzynę (do tychże czołgów) tudzież okradają do suchej nitki sklepy spożywcze z produktów wszelakich, znaczy wszystkich, za wyjątkiem alkoholu (sic!!!), gdyż kradzież ta odbywa się w obecności oficera i jest pokłosiem logistycznej dekadencji milionowej armii na glinianych nogach. Kabaret w dawnym stylu. Wyrafinowany. Czołgi jadą przez drewniane mostki i toną w błotach pod nimi, ruski sołdat pyta Ukraińców: – którędy do Kijowa? Inny dzwoni z plądrowanego właśnie sklepu z elektroniką do rodziny z pytaniem: – po ile „chodzą” procesory? Przecież to nie wojna, to groteska, farsa, kabaret. Degrengolada tego strasznego oblicza Rosyjskiej potęgi militarnej, która okazuje się straszakiem nieco odpustowym. Z drugiej strony oblicze tej wojny mamy takie jak zwykle w wydaniu krasnej armii – gwałty, często zbiorowe, bezmyślna przemoc, kradzież do n-tej potęgi, karykatury żołnierzy, ale i wyjątkowe okrucieństwo podparte: głupotą, prymitywizmem, prostactwem i przemocą, finalnie niszczenie wszystkiego, co staje na drodze dla samego niszczenia. Absurd i dym. Spalona ziemia. Jałowość i bezradność w obliczu potworności.

Na zachodzie... bez zmian. Sankcje są również kabaretowe, skoro wciąż szerokim strumieniem (nieco bardziej dyskretnie) płyną sobie rosyjskie surowce, za które Pan i Władca kupuje sobie kolejne wybuchowe zabawki oraz święty spokój. Na naszych oczach rozgrywa się ten teatr z bombami atomowymi w tle, ale i z pomrukami chińskiego tygrysa zza węgła, z pomrukami zachodniej biedoty, że oni też chcą być klasą średnią i że mają gdzieś „wolność i demokrację” (tu przodują Francuzi, jeśli to są jeszcze Francuzi), a nad nimi stawiają swoje pełne brzusia i playstation z ligą mistrzów włącznie. Jeśli już dotykamy tematów kasą śmierdzących (czytaj nożna piłka i jej zachodni carowie z przepastnymi kieszeniami), to w tym roku zamiast renifera świątecznego będziemy mieli renifera katarskiego z futbolówką i wigilijnym finałem mistrzostw świata w kopanej, w jakże egzotycznym kraju, którego stać było na przepłacenie wszystkich i zakupienie jasełek w postaci masowej. Kolejna odsłona kabaretu zatem odbędzie się na... pustyni, gdzie za gigantyczny szmal postawiono niemal obok siebie wystarczającą liczbę stadionów, na których chyba zasiądą sami budujący, gdyż koszty przybycia i pobycia kogoś na przykład z Polski będą się kształtować gdzieś około 10 tysięcy dolarów za jeden mecz (lot, mecz i noclegi z wyżywieniem). Warto zabrać syna. Niech zobaczy wielki świat. Świat, który do reszty już zwariował.

Jednym słowem jest coraz głupiej. W zasadzie nie jest pewne czy to jest wszystko powód do śmiechu i szyderstwa, gdyż jeśli na sprawy spojrzeć rzetelnie to wszystkie bilanse się przecież zgadzają, konta puchną, zwłaszcza na Kajmanach i w innych Luksemburgach czy Lichtensteinach razem wziętych, wszyscy są zadowoleni, nawet Polacy, którzy też jadą na te mistrzostwa świata w charakterze drużyny do pobicia, pełnej orłów, jak zwykle, bo słabo zmotywowana zbieranina europejskich zapchajdziur zanim zechce powalczyć już zainkasuje 0:3 i będzie jak zwykle odrabiać... mądrości po szkodzie.

Taki już nasz charakter narodowy. Efektowne spięcie notujemy zawsze w oku cyklonu i wtedy bij zabij, kto przeciwko nam – ten przegrywa, wysadzamy się jak Pan Michał w Kamieńcu – nie będzie wróg pluł nam w twarz. Na co dzień gęby mamy pełne: mądrości i frazesów, pouczeń i mruczeń, czy może pomruków niechęci do wskazujących fakty i niuanse – my przecież wiemy lepiej. My, bohaterowie przez wielkie „Ch” z podporą wielkiego „K” i tym podobnych zabełtanych prawideł nieśmiertelności sarmackiego ducha i tegoż języka uproszczonego do kilkunastu odmian słówka „pie––––ić” z przyimkiem i przedimkiem i zaimkiem, zarówno biernym jak i czynnym, coraz częściej bez namysłu, jak już opisał niegdyś mistrz Wańkowicz w „Zupie na gwoździu”. Skoro doszliśmy do literatury.

To na koniec kilka słów o poezji. My, Polacy, kochamy wiersze. Wiersz to u nas oręż i tradycja. Kiedy nieco wypijemy, czyli przy każdej pełniejszej okazji wyostrza nam się owa metaforyka wypowiedzi, ba – i metaforyka myślenia. Rymujemy przekleństwa i barokowo brzmiące frazy pełne empatii i miłości do bliźnich, tudzież i samych siebie. Prowokujemy kogo popadnie, gdyż rodzina to jest siła. Zwykle nazbyt późno reflektujemy ego na kierunki rozważań i kierunki pytań. Odpowiedzi są wiekopomne, z reguły mętne i niemal nieskończone, że i sam diabeł nie może się połapać i czmycha, gdzie pieprz i Murzyn rosną od lat już wielu. My, Polacy, my kochamy życie, ale zwykle w stanie, w stanie wskazującym na spożycie, śpiewał właściwie i wnikliwie przed laty pewien zespół, którego wokalista już nie żyje. Prawdziwi artyści bowiem albo przymierają głodem, albo umierają. Tak już u nas być musi. Artysta – synonim przygłupa i żebrzącego obdartusa, zbędny społecznie mąciciel i lekkoduch, być może i mądry, ale jak sobie pościelił, tak niechaj i się wyśpi na tych swoich bredniach nikomu niepotrzebnych, a już absolutnie bezwartościowych i wymiernie nieważnych w świecie pełnym pięknych kobiet i markowych aut, w świecie nieruchomości i dorobkiewiczostwa podniesionego do rangi elitotwórczej.

A przecież poezja jest piękna. Piękną jest choć zbędną. Dziewka urodziwa, acz mało ponętna, ba, nawet jakaś taka, zbyt trudna. Jak ma być łatwą i przystępną, skoro jej mędrcy z uczelnianych katedr piszą o niej tak: (czy przypadkiem Jej nie obrażają?)

 

(...)  „Poezja [...] jest sztuką językowej ewokacji”, a więc „wraz z zanikiem sprawności ewokatywnych języka ginie to, co nazywamy poezją”. Idźmy dalej, nie tylko klasyczna progresja stylu, motywów bądź rozwiązań – również „sam proces ustawicznej transgresji podlega ewokacji: uobecnieniu”. Funkcja ewokatywna w tej perspektywie nie jest tylko znaczeniem desygnatów, ale... znaczeniem ich znaczenia. Tzw. funkcja ewokatywna to, inaczej sprawę ujmując, samo serce „wielkiej całości” – poetyckiej sytuacji komunikacyjnej – a w swoich najlepszych tekstach (...)  mr X... robi sobie dobrze, ale rozumie to tylko on sam, albo ona sama...

 

Piszą to sami sobie i a muzom. Nikt tego nie czytuje oprócz nich samych. Tak tak, to ja, ten w lustrze to niestety, ja, ten sam... I niesie się echo wśród gór i dolin polskiej krainy co jest, a co nie jest poezją, kto pisze nie błądzi. Błądzi tylko błazen, z tą swoją śmieszną czerwoną czapeczką. Błazen – najmądrzejszy wśród mniej mądrych. A poezja? A Poezja, niech nam lekką będzie...

Andrzej Walter

 

 

Plakat