Grzegorz Rak
Stach Falenty
Stach Falęta oporządził Karego po postoju, sprawdził uprząż, zapakował wodę ze strugi i siebie na wóz. Prawie odjeżdżał, ale ciężko to szło. Nie chciało mu się stąd ruszać, tak urokliwie struga wyglądała w tym dniu. Znalazł wytłumaczenie sam przed sobą, że niby chce mu się jeszcze pić. Nie do końca tak było, jednak ambitnie wydoił pełen kubek. Cmoknął, ponaglił delikatnie lejcami Karego, wreszcie ruszył stępa. Jechali już całkiem lasem, wolno, spokojnie po okrytej dachem z pochylonych gałęzi piaskowo-mchowej dróżce. Tu panował półmrok, cisza. Także ptaki uszanowały owo misterium i nie śpiewały zupełnie. Bezszelestna podróż uśpiła Stacha. Najpierw zaczął falować oczami, a później głowa opadła mu na tors, wreszcie w półsiedzącej pozycji zasnął na dobre. Koń tak jakby nie potrzebował woźnicy. Urzeczony okolicznościami przyrody, całkiem zwolnił i tyle że ciągnął furę z nieprzydatnym człowiekiem. Konie, te ze wsi, na pewno potrafią rozróżnić drogę asfaltową, gdzie mijają je rozpędzone stalowe pudła, od pachnącej świerkami, sosnami, paprocią i mchem leśnej dróżki. Zapewne wieki obcowania z ludźmi nauczyły je dostrzegać i cenić takie rzeczy. Kto ich tam wie? Nawet słynąca w całej okolicy z wybitnej wiedzy weterynarzowa, nawet ta fachura w spódnicy nie znała do końca końskiej duszy. Bo, że koń taką ma, to akurat nie ulega dla chłopa z dziada pradziada wątpliwości. Wystarczy, że spojrzy w jego oczy, a zobaczy w nich wszystko – cały świat rozciągnięty od rzeki poprzez pola, aż po lasy. Bez duszy nie sposób sobie tego wyobrazić.
Tak więc obaj, woźnica i koń ulegli magii miejsca. Stachem nawet nie rzucało, tak leśna droga stała się dogodna. W symbiozie snu z jawą zaczęły się z jego głową dziać dziwne rzeczy. Później, gdy opowiadał o tym Royskiemu, miał wrażenie ponownego przeżywania tej niezwykłej jazdy. Zdało mu się, że wóz z nim nie jedzie, a płynie jakby strumieniem, rzeką może, a do tego otacza ich nie tyle las, co gęsta mgła. W niej mijali się z postaciami na koniach, na wozach, pieszo – bardzo różnie. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, minął go motocykl z niemieckim oficerem na siodełku. Poznał Stach też furę z tatą. Ten coś mówił do niego, coś pokazywał batem. Ale co? Skąd miałby wiedzieć, przecież to jedynie mary senne. Bryczka, najładniejsza, mignęła tylko, a na niej dziedzic. Wiedział jak wyglądał, znał go z fotografii. Ojciec „Rysia”, dziedzic Kazanowski nie jechał sam. Jechał z dwiema paniami, jedna ładniejsza od drugiej, a strojne obie. Śmiali się, zupełnie nie zwracając na furmankę Stacha uwagi. Bardzo go to zabolało. Zawrócili, miotnęło śniegiem, aż poczuł go na policzkach, a z bryczki zrobiły się pędzące w kuligu sanie. Dziedzic i jego towarzyszki ubrani byli po dawnemu, jeszcze w bryczkową odzież. Zadzwoniły koniom dzwonki, dziedzic strzelił z bata i tyle ich widział. Znów mgła, a w niej doczekał się „Rysia” zdjętego żywcem z fotografii w sali pamięci. Stał tam poobwieszany raportówkami, lornetką i pistoletowymi kaburami. Tu jechał na pięknym, o wysmukłych pęcinach wierzchowcu. Sierść jego kara, aż się świeciła, a pod skórą grały mięśnie. Na plecach „Ryś” miał karabin. Pewnie ten legendarny, którego do tej pory nie odnaleziono. Wedle opowieści starszych ludzi, ma on posłużyć do zemsty na ubowcach, mordercach pomagającej partyzantom rodziny Kozubków. Dokona jej sam „Ryś” lub mściciel, który odnajdzie ukrytą broń. To musiał być ten mauzer z lunetą. Ci, co pamiętali okupację, opowiadali w Dołach o cudach, jakie nim legendarny partyzant wyczyniał.
Jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych pod kościołem w Dołach, przed sumą, spotykali się byli partyzanci. Od „Dynama” głównie. Ubrani na zielono, w wyglansowanych, świecących butach. U „Rysia” niewielu było miejscowych, prawie wcale. Leśni od wiciowca „Dynama” opowiadali, jak ich oddział, słynny szeroko z równie słynnymi akowcami „Rysia”, zajął na popołudnie i wieczór Kazanicę. „Dynamo” szarpał się z zaciętym zamkiem automatu. Z kilku kroków mierzył do niego niemiecki oficer. Zobaczył to w porę z drugiego końca rynku „Ryś” i powalił szkopa jednym strzałem. Po wszystkim oglądali trupa. Strzelił mu dokładnie między oczy.
Teraz przegalopował z tym karabinem w mglistym śnie Falęty Stacha, obok jego ojca Piotra. Obok krążącego swoją bryczką-saniami ostatniego dziedzica Januarego Kazanowskiego. Pieszo, unosząc się w powietrzu, minęli go jacyś chłopi. Jeden z siekierą, a drugi z zakrwawionym nożem. Mijali się wszyscy nie patrząc na siebie. Zjawy z tak ukochanej, będącej pożywką dla jego mózgu przeszłości...
Grzegorz Rak
Jerzy Stasiewicz
Nasze cienie zatańczą w mroku słońca
Nie ma Romana Więczaszek szczęścia do krytyki literackiej. Przechodzą jej książki jakby obok głównego nurtu omówień. A przecież opublikowała naprawdę godne uwagi tomy, że wymienię: Krąg (Opole 2007), Spacery wierszem (Kraków 2009), Że jesteś... (Kraków 2010), Słowa jak liście (Kraków 2013), Krople ze źródła (Kraków 2018). Po tegoroczny: Nasze cienie zatańczą (Opole 2023) z redakcją literacką i słowem wstępnym Urszuli Małgorzaty Benki. Przy poprzednich pochylali się: Zbigniew Kresowaty, Jacek Lubart-Krzysica, Kazimierz Burnat, Renata Blicharz.
Romana to: członkini Nauczycielskiego Klubu Literackiego w Opolu. Uczestniczka działań Krakowskiej Konfraterni Poetów i podpora organizacji ostatnich Najazdów Poetów na Zamek Piastów Śląskich w Brzegu. Dzieło życia śp. Janusza Wójcika. Co było/jest przyczyną trwającej latami ciszy? Może fakt pomieszkiwania w Brzegu? Tu sztandarami udekorowało miasto: Stowarzyszenie Żywych Poetów, propagując nowe zjawiska w literaturze – cokolwiek to znaczy?! – spychając wszystko co dalekie od ich ideologii do katakumb niebytu... A może upraszczam? Romana po prostu potrzebowała czasu na tzw. „dłuższy rozbieg”. Okrzepnięcie w „krzyku” własnego wiersza, stając wobec wielu pytań i paradoksów. Może pomogła przeprowadzka do Wrocławia i kontakt z tamtejszym środowiskiem. Przecież nie raz spotykałem ją w Domu Muzyki i Literatury. A może... głębia lustra?
Ja odniosę się do tegorocznego zbiorku. Cytując fragment wstępu: „W tych wierszach wyczuwa się niepewność co do wyboru między naturą a ideą, jasna strona zdaje się na chwilę objawiać swoje mroczne studnie”. Z czego tłumaczy Agnieszka Patkowska w dołączonych do zbiorku refleksjach o psychice – wiem już skąd tytuł – „Człowiek nie zdaje sobie sprawy, że jego moc tkwi w objęciu swojego cienia. To ta wyparta, niezauważona i niechciana część, którą nosi w sobie i robi wszystko, by tam nie zajrzeć”. Mnie nasuwa się „Mądrość Pustyni” Thomasa Mertona – „Poszukiwali Boga, którego mogli odnaleźć sami, nie zaś >>otrzymanego<< od kogoś w ustalonej, stereotypowej formie”.
Widnokrąg w głąb daleko
nienasycone słońce
Płatki
spadają wprost na ból
Jesteśmy razem
spoglądamy w dół na zieleń
Trzeba nam iść
po ziemi
która oddycha coraz wolniej
Więc ucieczka. Wyjście ze współczesnej niewoli – domowej, małżeńskiej, pracy, sąsiedztwa, szeroko rozumianego otoczenia – wiąże doświadczenie samotności. Tu chyba z własnego wyboru. Odwrotnej strony lustra. Złotej kraty gigantycznego domu. Tanatosa chadzającego nocą po niezliczonych schodach. Jest ona niezbędna, jeśli pragnie się spotkać/dotknąć Siłę Wyższą/Sprawczą tak ważną dla człowieka-artysty! Snującego głęboką refleksję nad samym sobą i drugim człowiekiem. Z świadomością złożonego charakteru egzystencji i supła kazusu frapujący zbiorowość z życiem duchowym jej członków. Dlatego Romana Więczaszek w ostatnich trzech wersach wiersza „Dziwna wiosna” - zastosuję cykl zdaniowy – konstatuje: „Trzeba nam iść po ziemi która oddycha coraz wolniej”. A może należałoby przyimek po zastąpić przyimkiem do... Wszak wszyscy TAM podążymy. Poeci łodzią Charona.
Nie bez znaczenia jest tutaj miejsce urodzenia poetki: Głuszyca w Górach Sowich. Na obrzeżach której znajduje się „Osówka”. Podziemne Miasto nazistowskiego (niemieckiego) projektu „Riese”. Z dziesiątkami ogromnych hal i dwoma kilometrami korytarzy. Tu prawdopodobnie hitlerowscy naukowcy prowadzili prace związane z uranem i ciężką wodą. Tu z wyczerpania zmarło (zostało dobitych) kilka tysięcy robotników przymusowych. Tu podobno ukryto „złoto Wrocławia”, setki zakazanych ksiąg i apokryfów. Duchy nieżyjących i tajemna wiedza okalają niewidoczną mgłą grzbiet masywu Włodarza o stromych zboczach i krótkim wierzchołku, wyrastającym na 16 m z południowego zbocza Moszny. Tutaj w dzieciństwie i wczesnej młodości przyszło żyć (przesiedlenia) Romanie Więczaszek „Tu drzewa z dzieciństwa / mają się nadal dobrze / (...) / gdzie dziecinna huśtawka / i bliscy na mlecznej drodze / (...) / oraz drzwi z klamką / dla mnie świętą”. Bezwiednie będąc „napromieniowana martwym życiem i głuchym krzykiem zła”. Stąd świat jej poezji nie ma mentalności tekstowej, istotny jest charakter oraz silny styk aspektów cielesnego i duchowego. W poprzednich tomach ogromne nagromadzenie na kartach oprócz wiersza/wierszy, szkiców, rysunków, malowideł, kolaży temu zaświadcza!? To moje odczucie. Nie norma!
Zatrzymajmy się na chwilę w pędzie codzienności nad wierszem „Powrót ojca”, pokolenia, którego dziś żyją nieliczne jednostki? A ja znałem tylu! Pamiętam wszystkich. Ich opowieści – palące serce żelazem – w kuźni ojca zimą, przednówkiem, w czas klepania lemieszy, podkuwania koni.
Powracam znany
i nieznany
Niosę w sobie płacz
huk wystrzałów
za mną śmierć i pył
Kiedyś zbierzemy fragmenty
by zacząć od nowa
Na schodach ślady kroków
już wiem
co jest pod wytartym śladem
Jaki gwar!
Dzieci posłusznie
bawią się w wojnę
Już początek wiersza nakreślony przez poetkę przenosi nas do mitycznego świata wędrówki i powrotu w przestrzeń i czas z jego motywem: Odyseusza (powrót spod Troi do rodzinnego domu na Itakę – dziesięć lat), Tezeusza (idącego labiryntem zabić potwora Minotaura, pomoc pięknej Ariadny dającej nić), Ikara (skrzydła z piór spojonych woskiem – zbudowane przez Dedala więźnia króla Krety Minosa pragnącego uwolnić siebie i syna – wznoszą ich ponad ziemię. Lecą na Sycylię. Ikar niepomny przestróg, zafascynowany awiacją wzlatuje zbyt blisko gorącego słońca. Temperatura roztapia spoinę Ikar wpada do morza i ginie). Wieloznaczeniowość – domena Romany Więczaszek – wiedzie nas ku zaskakującym przesłaniom. Utwierdza „tutejszy/nie nasz” Isaac Bashevis Singer (ur. 1902 roku w Leoncinie, od 1935 w USA) opisując – powieść Dwór – powrót naszych praojców z syberyjskiej katorgi. Rozpitych z kobietami o skośnych oczach, gromadką dzieci. A przecież tu w ziemi, o którą walczyli pozostały ślubne pod opieką/na łasce krewnych. Bo dwory poszły w konfiskatę. Parcelację gruntów po zniesieniu pańszczyzny. Całkowicie inny obraz żołnierza tułacza odkodowuje się w umysłach czytelnikom wyedukowanym w Polsce Ludowej (PRL). Za sprawą Władysława Broniewskiego. Wtedy naczelnego poety–rewolucjonisty. – Notabene uczestnika wojny polsko-bolszewickiej i żołnierza armii gen. Andersa. – Dziś niesłusznie wypędzonego za ścianę milczenia. Tu „Ze spuszczoną głową, powoli / idzie żołnierz z niemieckiej niewoli. // (...) Jego pułk rozbili pod Rawą, / a on bił się, a on bił się krwawo, // szedł z bagnetem na czołgi żelazne, / ale przeszły, zdeptały na miazgę. // Pod Warszawą dał ostatni wystrzał, / potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza. // Jego dom podpalili Niemcy! / A on nie ma broni, on się nie mści... // (...) bez broni, bez orła na czapce, / bezbronny na ziemi-matce”.
Romana Więczaszek jest najbliższa prawdy: „ze mną śmierć i pył”. Żołnierze po obu stronach: zadają ból, mordują. W wojnach nie ma zwycięzców i pokonanych... tylko pokrzywdzeni. Poetka odnosi się bezpośrednio do wyobraźni, do intuicyjnego poznania „Jaki gwar! / Dzieci posłusznie / bawią się w wojnę”. (...) „Jeszcze później / pierwszy uśmiech”.
Tutaj Słowo jest narzędziem, w którym objawia się oraz inspiruje wyobraźnię duch. Czujemy pokorę wobec tajemnic: życia, kosmosu, przeszłości, istnienia, przyszłości. Czasem wydaje mi się, że poetka – motyl poezji jak ją nazwałem kiedyś – wypowiada nas samych. „Pukasz w nadgryzione drzwi / za nimi człowiek”. JA, TY „Na krętych korytarzach (...) odgrodzeni (...) w oczach świt (...) drzazga przeszłości (...) Stoły zestawmy razem / mogą być na różnych poziomach / (...) Czy trzeba tyle twarzy / żeby uwierzyć w Człowieka?”
Uwierzmy w Siebie Samych!
Jerzy Stasiewicz
________________________
Romana Więczaszek, Nasze cienie zatańczą. Wydawca: P.Z. „Solpress” sp. z o.o., Opole 2023, s. 100.
Odszedł nestor wielkopolskich literatów
Nie żyje Lech Konopiński
Zmarł Lech Konopiński – polski poeta, satyryk, autor utworów dla dzieci i młodzieży oraz widowisk telewizyjnych. Urodził się 16 marca 1931 roku w Poznaniu.
Ukończył Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Poznaniu. W 1973 roku uzyskał stopień doktora nauk ekonomicznych. Debiutował w 1954 roku na łamach tygodnika „Szpilki” jako satyryk. Pierwszy tom wierszy (Akcje i reakcje) wydał w 1960 roku z ilustracjami Jacka Fedorowicza. W latach 1957-1960 był redaktorem tygodnika satyrycznego „Kaktus”, a w okresie 1960-1965 redaktorem „Gazety Poznańskiej”. W latach 1965-1973 był pracownikiem naukowym Instytutu Przemysłu Włókien Łykowych w Poznaniu.
Stworzył około 600 tekstów piosenek m.in. dla Eleni, Jerzego Grunwalda, Krzysztofa Krawczyka i Anny Jantar, a także ponad 50 piosenek dla regionalnych kapel: „Zza Winkla”, „Plewiszczoki”, „Junki z Buku” i „Mechaniczna Pyra” (głównie w gwarze wielkopolskiej).
W kwietniu 2004 roku otrzymał Order Uśmiechu. W 2009 roku, podczas Warszawskiej Jesieni Poetyckiej, wręczono mu nadany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. W lutym 2019 roku otrzymał medal „W służbie Bogu i Ojczyźnie” nadany przez biskupa polowego WP Józefa Guzdka. W 2023 roku otrzymał od Rady Miasta Poznania odznaczenie „Zasłużony dla Miasta Poznania” w uznaniu za „całokształt twórczości literackiej, w szczególności za wkład w literaturę dla dzieci i teksty piosenek, które znała i śpiewała cała Polska”.
Był ikoną polskiej literatury i wiceprezesem Wielkopolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Zmarł 13 grudnia 2023 roku w wieku 92 lat.
Andrzej Walter
Modlitwa o poezji trwanie
Na moście pokoleń czujemy się coraz bardziej samotni, coraz mniej pewnie i właściwie idziemy do siebie po omacku, choć Oni (kim są Oni?) są świadomi, że opowiadają nam bajki o żelaznym wilku, a my wiemy, że to są takie właśnie bajki i chcemy w nie wierzyć, albo wierzyć w to, że... (czasy te) nie minęły.
Trzymamy oto w ręce jakże niepozorną książeczkę Marka Wawrzkiewicza, jak sam określa „takie tam dyrdymały”... zatytułowane „Nie minęło”. Ile wiary jest w tym zawołaniu, w tym haśle, ile uporu na przekór życiu i świat w autoironicznym pomniejszaniu tej książeczki przez samego Autora...
Nie minęło.
To jakby zaklęcie Marka Wawrzkiewicza, poeta ten jest bowiem z innej epoki, z innego świata, w którym Literaturę czczono i wielbiono, bowiem wiedziano, jaka jest jej wymierna i niewymierna wartość, wiedziano, że Literatura to świat równoległy, świat wyobraźni i snów opowiedzianych historii, świat, w którym poruszamy się myśląc, a myśląc przeżywamy pełniej swoje życie.
A jednak, kiedy się rozglądamy, okazuje się, że minęło, i przeminęło, choć było, wydarzyło się, jakoś się zakończyło, i Autor – postać literacko już legendarna, jedyna taka w naszym kraju, snuje ciepło i przytulnie swoją mini opowieść, rozsypuje wszędzie, te swoje bezcenne w treści okruchy i jak sam mówi, czy określa skromnie, dyrdymały. Oczekiwałem (oczekiwałbym) takich dyrdymałów od: Różewicza, od Herberta, Miłosza czy Zagajewskiego, ale otrzymałem od Nich jedynie monumentalne, poważne, bądź arcypoważne, sążniste w swym przesłaniu) teksty i owszem: zmieniające światy i ludzi, otrzymałem refleksje mędrców i wieszczów, demiurgów rzeczywistości, a Wawrzkiewicz – powiedzmy otwarcie, poetycko i literacko im równy (albo nawet momentami ciekawszy)... wycofuje się zawsze gdzieś w tył, za kotarę, za kulisy, ze swojej muszli: obserwuje ludzi, świat i rzeczywistość, zza bariery miłości, światła poezji (w sensie olśnień poezji), sztuki i obserwacji zdystansowanej, tak zapewne rozumie pojęcie bycia poetą. Poetą totalnym jakbyśmy dziś to nowocześnie ujęli. Poetą, dla którego nawet księgowość ZLP ma wymiar literacki, albo jakoś tak dobrotliwie potrzebą rzeczy potrzebnej i właściwej pachnący. Poetą, który nie tylko obserwuje i tworzy jak tutaj wyżej przywołani mistrzowie, ale jednocześnie własnym poetyckim cyrografem dowodzi, że oddał tej poezji duszę – właśnie takimi okruchami, ich zauważaniem, dostrzeganiem, odwagą wyartykułowania i głoszenie publicznego tych obserwacji.
Cała osobowość Marka Wawrzkiewicza i postać Jego charyzmy opiera się na wierze – wierze na równi: w poezję i w człowieka, na dobrotliwym podejściu do świata, na łagodności graniczącej z naiwnością, że pewnych rzeczy się nie robi, albo i robi się (kiedy niestety robić je trzeba aby przetrwać) ale niestety też, poprzez tę dobrotliwość i wiarę, nie oszukujmy się, w pryncypia Marek niczego nie robi i nie zrobi co będzie „wbrew poezji” i Jej prawom, albo „przeciw poezji” i Jej wykładni w świecie – jaka to wykładnia? – zapytacie, trudno to określić, być może ta norwidowska, że pozostanie po nas Dobroć i Poezja, i więcej nic (...)
Jego upór w tym dążeniu jest jakiś święty, uświęcony wręcz i bezbrzeżnie wolny. Marek Wawrzkiewicz to postać absolutnie wolna, wyzwolona od determinanty laurów i nagród, wyzwolona z okowów tej destrukcyjnej pomnikowości poetów uznanych i jakoś tam wielkich, to duża postać właśnie swą „okruchowatością z wyboru” i na mapie literackiej Polski – w tej aurze nieco osamotniona. W tej swojej dobrotliwej łagodności i naiwnej wierze w poezję nie zabiegał nigdy o laury tłumaczeń i nadmiar propagowania swojej twórczości i swojego ja i tylko dlatego nie był nigdy i pewnie już nie będzie realnym kandydatem do literackiego Nobla, ale Jego twórczość w poezji posiada – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – cechy idealnego laureata tej Nagrody.
Właściwie kiedy przeczytacie – powiem inaczej, kiedy byście przeczytali wszystkie wiersze Wawrzkiewicza (rozpoznali cały Jego dorobek i całą Twórczość) potwierdzilibyście wyżej przywołane słowa. Moglibyście wtedy sobie porównać te wiersze do kilku znanych nam już noblistów (poetów, niekoniecznie polskich)... ich warstwę zarówno treściową jak i artystyczną, no cóż, Nobla zatem nie mamy, ale mamy okruchy.
Nic Nie minęło i już nie minie. Marek zyskał bowiem (wcale o to nie zabiegając) swoich wyznawców: ja, niżej podpisany, Andrzej Dębkowski, Adam Marszałek, Andrzej Żor, Andrzej Zieniewicz (który niedawno nas opuścił, ale zawsze podkreślał swoją (...) wiarę w Twórczość Markową)... i wielu, wielu innych: Andrzejów, innych Adamów innych, znam nawet kilku Jurków, kilku innymi agrafkami dopiętych... wyznawców, wrażliwców, idealistów, w dobie upadku autorytetów wierzących w autorytet całkowicie odmienny od wszystkich minionych, w autorytet: wycofany, skromny i modlący się właśnie o poezji... przetrwanie.
(...) Oddajmy głos Autorowi okruchów:
Listopad. Polanica, festiwal „Poeci bez granic”. Mówię coś o literaturze i czuję się skrępowany – przecież opowiadam o rzeczach oczywistych. Ale, ale... To, co dla mnie jest oczywiste, nie jest oczywiste dla innych. Wydarzenia, których byłem świadkiem i uczestnikiem, dla ludzi młodszych ode mnie raptem o jedno pokolenie, to bajki o żelaznym wilku. A przecież to, czego oni przeżywać nie mogli, stało się glebą, na której wyrosło ich życie... skąd się literacko wzięli...”
Słuchając Wawrzkiewicza, ja, poeta rzemieślnik, ledwie czeladnik, życiowo wychowany na bajkach o żelaznym wilku, wiem, że to oczywiste, wiem, że my już tego przeżywać nie możemy, nie będziemy, czyli dla nas... jednak minęło. Co gorsze wydaje się, że bezpowrotnie.
Też czujemy – Marku – skrępowanie, zażenowanie, wstyd czasami, czy co najmniej zadziwienie dlaczego tak się stało, kto nam to zabrał, dlaczego zostaliśmy okradzeni? Osieroceni? Oszukani? Jakiego użyć słowa?
Współcześni polscy poeci, do których rodziny wszyscy to czytający zapewne się zaliczamy, dzielą się drogi Marku, na dwie kategorie – totalnie odmienne – na tych, którzy wiedzą i wierzą, że to była gleba, na której wyrośliśmy i na tych, którzy usilnie, za wszelką cenę, usiłują to wyprzeć bądź wyciąć w pień, słowem absolutnie zanegować i właściwie nawet skrycie koncentrują tylko na tym cały swój aktywnościowy wysiłek – nie będę wyliczał z imienia i nazwiska tych troglodytów, dla których korzeń i tożsamość są warte funta kłaków, ale to jest właśnie dominujący konflikt współczesnego świata. Konserwatyści kontra postępowcy. To się jednak dziś bardzo kamufluje, niuansuje, popada w relatywizm poznawczy, komplikuje się, aby łatwiej było ludźmi bez kręgosłupów zawładnąć.
Bez charyzmy i kręgosłupów jesteśmy chyba wszyscy, tylko rozróżnia nas właśnie stosunek do przeszłości. I właśnie my, ci, którzy tu z Tobą, Marku, pozostali, ci, którzy łakną i szukają, czujemy się dziś: oszukani i zdradzeni przez tych, dla których liczą się tylko: lustra, kolejny stopień na drabinie ponoć „do nieba”, wzięcie kolejnej przeszkody choćby był nią nawet nasz kolega i przyjaciel poeta Nowak czy Kowalski, liczy się dla nich jedynie wzięcie kolejnego lauru i kolejny układ w tej galerii układów jakże zamkniętych i poparć jakże wsobnych, w salonie namaszczonych, w tych wszystkich Toposach, Nagrodach Szymborskiej, Nagrodach Nike czy jakichś przedziwnych nowych Uniach Literackich i tym podobnych nowoczesnych tworach mających rozsadzić bryłę postaci minionego świata. Cóż dają nam w zamian? Czy w ogóle cokolwiek? A może tylko psucie i niszczenie poezji. Wynaturzanie jej społecznego wymiaru i kulturotwórczego postrzegania, słowem opluwanie własnych gniazd, defraudację języka, słów i myśli. Czy mamy się na to zgodzić? Czy nam jeszcze, choćby mentalnie, pomożesz z nimi zawalczyć. Przyszły rok 2024 może okazać się też jakoś tam kluczowy. Choć z pewnością nie o jeden rok tu idzie. Tu idzie bowiem o ideę, o wizję, o miłość.
I wtedy okaże się czy minęło, czy nie minęło, czy przemija... i czy przeminie, co minie, co nie minie, i co z tego uratujemy i dla kogo... i czy nadal wobec siebie będziemy czuć się: skrępowani, zakłopotani, smutni i zawstydzeni.
Andrzej Walter
_________________
Marek Wawrzkiewicz, nie minęło. Redakcja i projekt okładki: Andrzej Dębkowski. Korekta: Zofia Sofim Mikuła. Zdjęcie autora na IV stornie okładki: Andrzej Walter. Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski, Zelów 2023, s. 214.