Nowości książkowe

 

 

Plakat

dr hab. Tadeusz J. Zieliński

Rozdział kościoła i państwa. Krótkie uzasadnienie

 

W polskiej debacie publicznej coraz częściej pojawiają się głosy domagające się konsekwentnej realizacji postanowień Konstytucji RP dotyczących rozdziału kościoła i państwa. W oczywisty sposób biorą się one stąd, że normy polskiej ustawy zasadniczej są w tym zakresie — zwłaszcza w ostatnich latach — notorycznie łamane. Obecny stan stosunków między władzą publiczną i instytucjami religijnymi w coraz większym stopniu przypomina model, którego w Polsce miało już nie być, czyli zespolenie państwa i religii, symbolicznie zwane „sojuszem tronu i ołtarza”.

Przypadki naruszania norm konstytucyjnych dotyczących relacji państwowo-kościelnych są na bieżąco i szeroko komentowane w środkach masowego przekazu. Z drugiej strony szczegółowej i fachowej analizy tych zjawisk dostarcza polska nauka prawa, zwłaszcza prawa wyznaniowego. Na tym tle wciąż niewiele jest wypowiedzi, które by kompleksowo uzasadniały rozdział kościoła i państwa, pokazywały, dlaczego jest on właściwą formą relacji obu tych instytucji. A przecież doświadczenia nabyte na przestrzeni wielu lat w wielu krajach dowiodły, że rozdział stanowi korzystne rozwiązanie i dla państwa, i dla religii. Taki jest właśnie cel niniejszej publikacji: ma ona przedstawić główne racje przemawiające za systemem oddzielenia władzy publicznej i wspólnot religijnych, zwłaszcza z myślą o realiach Polski. Zrezygnowano z całościowego przedstawienia wątków historycznych. Pojawiają się one raczej wycinkowo dla naświetlenia problematyki dzisiejszej.

_________________

Tadeusz J. Zieliński, Rozdział kościoła i państwa. Krótkie uzasadnienie. Wydawnictwo Naukowe Semper, Warszawa 2020, s. 174.

 

Tadeusz Jacek Zieliński (ur. 1966) — doktor habilitowany nauk prawnych, profesor teologii protestanckiej, radca prawny, prorektor Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie, nauczyciel akademicki Wydziału Nauk Społecznych tej uczelni. Był posłem na Sejm RP II i III kadencji, a w latach 2008-2016 prezesem Polskiego Towarzystwa Prawa Wyznaniowego. Specjalizuje się w prawach człowieka, prawie edukacyjnym, historii i myśli protestantyzmu. Opublikował m.in. książki: Roger Williams. Twórca nowoczesnych stosunków państwo-kościół (1997), Państwo wobec religii w szkole publicznej według orzecznictwa Sądu Najwyższego USA (2007), Ustawa o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich (2012; współautor: Andrzej Czohara), Państwowy Kościół Anglii. Studium prawa wyznaniowego (2016).

 

  

Plakat

Komunikat Fundacji Zeszytów Literackich

Koniec Zeszytów Literackich?

 

Szanowni Państwo, Drodzy Czytelnicy, Sympatycy, Przyjaciele Zeszytów Literackich!

5 marca 2020 roku Rada Fundacji Zeszytów Literackich podjęła uchwałę o likwidacji Fundacji. Sąd Rejonowy wpisał w KRS informację o wszczęciu procesu likwidacji w dniu 6 kwietnia. Powodem naszej decyzji jest wyczerpanie zasobów finansowych i majątku Fundacji potrzebnych do jej utrzymania. Mimo licznych prób pozyskania środków na naszą działalność, nie udało nam się zapewnić Fundacji trwałego finansowania.

Proces likwidacji potrwa do listopada 2020 roku. Zamierzamy kontynuować w tym czasie naszą pracę – wydawanie czasopisma internetowego „Palimpsest”, redagowanie strony internetowej www.zeszytyliterackie.pl Podejmiemy również starania o utrwalenie dorobku pisma i wydawnictwa Zeszyty Literackie z 38. lat ich istnienia. Pieniądze uzyskane dzięki Państwa szczodrobliwości przekażemy właśnie na te cele. O wpłatach na fundusz Zeszytów Literackich, naszych działaniach i ich wynikach będziemy informować na stronie internetowej www.zeszytyliterackie.pl

Czytelnikom, Darczyńcom, Sympatykom i Przyjaciołom serdecznie dziękujemy za wsparcie i życzliwość. Zapraszamy do lektury najnowszego, siódmego numeru naszego czasopisma internetowego, którego odsłony ukazują się sukcesywnie od 9 kwietnia. Następny, ósmy numer, ukaże się w maju.

Redaktorzy strony internetowej www.zeszytyliterackie.pl: Barbara Toruńczyk, Artur Urban

 

 

Plakat

Krzysztof Kwasiżur

Tej jesieni będę pisał wiersze

 

Jesień to specyficzna pora roku; zwiastuje rychłe nadejście zimy i zbliżający się koniec roku. Z jakiegoś powodu to nie zima kojarzy się z podeszłym wiekiem (choć przecież mówi się o szronie na skroniach), a jesień. W tej konotacji zdanie: „Tej jesieni będę pisał wiersze” zaczyna nabierać pięknej dwuznaczności; czy to ta pora roku nastroi mnie poetycko? Przecież poeci jesienią tak jakby wzmagają działalność. Czy może idzie o to, że jesień życia spędzę na egzystencjalnej zadumie i pisaniu wierszy?

Dla literata Kazimierza Lindy – autora książki poetyckiej „W szranki z czasem” oba te wyjaśnienia wydają się poprawne. Jego przykład teraz przywołuję, bo to on umieścił powyższe słowa w najnowszym swoim zbiorze wierszy.

Książki w moim mniemaniu – niestandardowej u Lindy samego, jak i w Poezji Polskiej. U Kazimierza Lindy niestandardowa, bo inaczej poeta ów dał się już doskonale poznać przez dziesięciolecia pracy artystycznej, sześć zbiorów wierszy i ponad 200 tytułów, których był redaktorem. To – oczywiście – nie wszystkie zasługi tego człowieka dla kultury, nie sposób ich wymienić, wystarczy dodać, że Pan Kazimierz został przez Zarząd Powiatu Stalowowolskiego uhonorowany tytułem „Osobowości Roku 2014”, a w roku 2017 przez Radę Miejską tytułem „Zasłużonego dla Miasta Stalowa Wola.

Książka „W szranki z czasem” wydaje się być nietypowa nie tylko dzięki nieszablonowemu autorowi. Całość jawi mi się jako próba rozliczenia z przeszłością, której świadkiem jest czytelnik, jednak tylko świadkiem przypadkowym. Utwierdza mnie w tym przekonaniu fakt, iż w opisywanym tomie autor umieścił (doboru wierszy, jak i ich kolejności dokonał sam) utwory, których dostrzega techniczną niedoskonałość, jednak były publikowane przed laty i nawet w swej niedoskonałości stanowią wartość. Tak jest z jednym z początkowych utworów „Konkluzje” – to pierwszy publikowany wiersz Kazimierza Lindy, jaki się zachował. Jakby dla przeciwwagi i własnej obrony – na przeciwległej stronie znajdziemy „Trzy światy” – dowód na świetne opanowanie umiejętności rymowania; naturalne i nie rzucające się w oczy.

Tę ważną uwagę, którą poczynił autor o swoich wierszach podczas naszej rozmowy, przekazuję skrzętnie, gdyż dzięki niej możemy śledzić progres umiejętności warsztatowych artysty na przestrzeni lat.

Czego zatem można spodziewać się po książce poety który „z niejednego pieca chleb jadał” (wiem, bo znam osobiście) i urodził się w 1945? Wszystkiego, a najbardziej niespodziewanego! Nie jest to typowy twórca okresu powojennego, nie jest naznaczony poezją okresów przełomowych Zagajewskiego, czy Barańczaka. Nawet gdy występuje z protestem, jest on parlamentarny i dystyngowany. Bliżej mu ze swoją twórczością do pierwszych tomików Ewy Lipskiej, czy współczesnej Szymborskiej.

Co zatem wnikliwy czytelnik jest w stanie wyczytać u Kazimierza Lindy?

Jak już wcześniej pisałem, kolejność utworów poeta ustalał sam, co znaczy, że owa konfiguracja wierszy względem siebie, czy obecność jest wyborem (nawet jeśli nie do końca uświadomionym) i także może nam wiele powiedzieć o autorze. Jeśli tak postawić sprawę, od samego początku zbioru jawi nam się on jak zdeterminowany realizmem romantyk; znów znajdujemy dwie kartki, jakby sklejone cechami charakteru autora – po jednej stronie dowód delikatności i skromności „Mój świat”, po przeciwległej – przejaw pojmowania ciężkiej pracy, przyrody, a ponadto pierwotne poczucie „ślebody” (poeta pochodzi z Podkarpacia) jak awers i rewers tej samej monety. Podobnie na zasadzie dwóch biegunów pojawiają się w tym dziele strofy wręcz banalne, powstałe pod wpływem równie banalnych inspiracji, („Jesienny dzień”) by przeciwstawić im wiersze o sprawach ważkich i tematach ważnych („Dzieci Zamojszczyzny”).

Czy świadomie tworzonych, czy nieświadomie – takich antynomii w zbiorze jest
o wiele więcej, sprawiają, że książkę postrzega się jako bardzo zrównoważoną i bez zgrzytania nadmiarem i w jakimkolwiek kierunku.

Na odnotowanie zasługuje fakt, że Linda świetnie operuje emocjami i choć pierwszy raz spotykam się z zapisem „droga wśród galaktyk” w kontekście czyjejś śmierci, to nie ujmuje on dramatyzmu, a dodaje:

 

...pozostawiasz nas oniemiałych

wybrałeś drogę wśród galaktyk

byłeś tu z nami gdzie odchodzisz

zabierasz resztę życiorysu

na dno jeziora marzeń swoich

tyle nie zapisanych kart

zostało i nie powiedzianych słów

wciąż ich za mało choć tak wiele...1

 

w tym krótkim fragmencie można dopatrzyć się słów ekwiwalentów pustki (galaktyki/kosmos), głębi uczuć (dno jeziora). Nie sądzę, że te zabiegi poczynił Pan Kazimierz świadomie, nie jest psychologiem, ani socjologiem.

Uważam, że obrazy owe „wydrukować” może instynktownie, zatem śmiem twierdzić, że jest poetą instynktownym – zatem z tą iskrą bożą którą ludzie zwą talentem.

Dlaczego ja, smarkacz w porównaniu, usiłuję z prawie matematyczną precyzją udowodnić, że oto człowiek, zajmujący się pisaniem wierszy od nastolatka ma talent? Bo od tej chwili odbiorcy będzie towarzyszyła świadomość, iż nic nie jest przypadkowe w tej książce. To wielka odpowiedzialność tak samo po stronie pisarza, jak i czytelnika. Bo czytelnik biorąc taką książkę do ręki powinien mieć świadomość wagi słów, które czyta.

Skoro to mamy wyjaśnione, możemy wrócić do treści „W szranki z czasem”.

Autor także najpewniej zdaje sobie sprawę z ważności i doniosłości profesji, którą się para, gdyż o samym procesie przelewania słów na papier, w kontekście ich szczerości wypowiada się słowami:

 

ktoś uparcie stuka

w klawisze zapomnienia

wydrapuje z blizny

świeżą kroplę tęsknoty...

 

To jest dowód, że Kazimierz Linda zdaje sobie sprawę z dyskomfortu, jaki może przynieść szczerość wypowiedzi. A ową szczerość i autentyczność, czasem – wręcz bezceremonialne – widać w omawianej książce na prawie każdym kroku.

Mamy niekiedy wrażenie, że autor stoi zdesperowany nad przepaścią, lub jest w tym zaawansowanym wieku, kiedy wypowiadający się nie dba już ani o miłość własną rozmówcy, ani co ludzie powiedzą. Bezceremonialnie podawane prawdy przez autora, wcale nie pieką mniej przez to, że „upakowane” w zgrabny stych. Wręcz przeciwnie! Prawdy o tym że:

 

czas nie naprawi samotności

powraca jak australijski rogal...

 

czytelnik pozostaje zmrożony ich trafnością i bezceremonialnością, ale nie odkłada tomiku. Jest zbyt ciekaw innych prawd, spisanych przez tego bacznego obserwatora.

W większości, jeśli nie w każdym z tekstów w opisywanym przeze mnie tomie czuć tchnienie upływającego czasu. Czy to w opisie rodzinnego domu, kiedy poeta przeprowadza nas przez własne wspomnienia i pozwala obserwować proces pustoszenia, niszczenia zębem czasu gniazda, czy to kiedy poeta analizuje bariery architektoniczne (schody, telefon komórkowy), dlatego zrozumiałym wydaje się tytuł „W szranki z czasem” .

Nie jestem jednak pewien, czy w tej potyczce Pan Kazimierz stoi na przegranej pozycji; pomimo nutki goryczy, która bije z kart zbioru, kolorowe, wesołe akcenty znajdujemy bez specjalnego doszukiwania się.

 

Kocha się w porze gdy świat zielenieje

kiedy się pola wonnym chlebem złocą

w porze liściowej czerwieni I brązu

w czasie gdy życie chłodna biel pokryje

kocha bo jesteś bo trwasz bo istniejesz

kocha pomimo walki na poglądy

bezwzględnie kocha choć nieprzymuszenie

i chętnie chociaż odrzucany czasem

(…)

bo kocha się za nic

bez przerwy niezmiennie

 

czyta ciepłe strofy i jest przekonany, że ten wie co pisze, że te mądrości nie są sztuczne, wydumane, że one w autopsji zdobyte. I cieszy się wraz z poetą ową dojrzałą miłością, cierpi z rozstań, wraz przeżywa rozterki.

Właśnie tu upatruję największą wartość zbioru – szczerą radość bijącą ze stron „W szranki z czasem” .

Konfucjusz, w jednej ze swoich trafnych myśli uczył że: „wielka mądrość, to wielki smutek”, dlatego – jeśli drogi Czytelniku – odnajdziesz smutek w tych wierszach, nie doszukuj się goryczy porażki życiowej! Znam autora i nie jest zgorzkniały, ani na jotę.

Zalecam raczej zagłębiać się w ową radość, o której mówił George Lucas słowami mędrca Yody: „Nie ufaj w słowa mędrca, który się nie śmieje”.

Krzysztof Kwasiżur

 

___________________________

[1] K. Linda, „W szranki z czasem”. Wydawnictwo Diecezjalne Sandomierz, Stalowa Wola 2018, s. 24.

 

 

Plakat

Poetariat zaprasza na...

I Turniej Satyryczny „O Buławę Aleksandra Fredry”

 

Przedmiot i forma zmagań: Napisanie frywolnej bajki w stylu wielkiego mistrza komedyjek oraz wszelkiej rubaszności, jakim był hrabia Aleksander Fredro!

Nie zasypujcie bajek w popiele, nie skazujcie ich na piekielną agonię w ciasnych odmętach szuflad. W związku z nadchodzącą rocznicą urodzin wielkiego mistrza, Poetariat postanowił powołać do życia turniej satyryczny „O Buławę Aleksandra Fredry”.

Utwór musi być napisany wierszem rymowanym i nie może przekraczać 10 stron znormalizowanego maszynopisu. Utwór turniejowy wraz z formularzem zgłoszenia (dostępny na stronie organizatora) należy słać na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Do momentu rozstrzygnięcia turnieju utwór nie może być publikowany w indywidualnych publikacjach, almanachach i antologiach oraz prasie.

Termin nadsyłania utworów mija 20 czerwca 2020 roku. Zgłoszone na turniej utwory oceni jury powołane przez Organizatora. Termin rozstrzygnięcia: 15 lipca 2020 roku (rocznica śmierci mistrza).

Nagrodą główną w turnieju jest: Buława, statuetka wg satyrycznego zamysłu artysty rzeźbiarza Tomasza Bohdanowicza (projektodawcy i wykonawcy statuetki) oraz upominki książkowe. Przewiduje się nagrodę specjalną: Kaduceusz polski, płaskorzeźbę w drewnie (za wplecenie wątku historycznego lub / i patriotycznego do utworu).

A więc, Drodzy Literaci!… sięgnijcie zatem do swoich wstydliwie ukrywanych czeluści szuflad i pokażcie głęboko skrywane rubaszne historie lub chwyćcie za pióro i przyjmijcie wyzwanie. Turniej skierowany jest do osób pełnoletnich i ma charakter online.

Organizator ma prawo nie rozstrzygnąć turnieju. Prosimy nie nadsyłać na turniej: wierszy białych oraz poetyckiej i standardowej prozy.

 

 

Plakat

prof. Ignacy S. Fiut

Teologia wiersza

 

Poezja pełni w życiu człowieka wiele funkcji, np. eksponuje przyjaźń, miłość, ale i nienawiść oraz niezgodę. Pełni również funkcje religijne jako wyraz wiary jednostki przybierając formę modlitwy do Najwyższego. Ważne w tej postawie są doświadczenia z okresu młodości, kiedy to formowały się podstawy osobowości człowieka, który często wraca do tych czasów dzieciństwa. Owo postrzeganie korelatu wiary jakim jest byt boży zawsze jakoś łączy się z miejscem urodzenia i dojrzewania człowieka, szczególnie z przyrodą i krajobrazem tego miejsca, w którym rozwijała się umiejętność postrzegania tego naturalnego piękna, ale i chęć nieustannego, pośrednio i bezpośrednio, obcowania z nim. Z taką sytuacją intelektualną i artystyczną łączy się niewątpliwie zawartość poetycka tomu wierszy pt. „Ziemia kamienna” autorstwa Eligiusza Dymowskiego – kapłana, franciszkanina i doktora teologii. Urodził się i wychował w regionie północnowschodnim Polski w okolicach Druskiennik niedaleko rzeki Niemen i Czarnej Hańczy. Od dziecka doświadczał wielokulturowości, wieloreligijności tego regionu, widząc w nim piękno i wzniosłość jako niekłamany wytwór woli bożej, w którym On mu się uobecnia. Działo się tak nawet kiedy podróżował po Polsce i świecie, czy nawiązywał do wybitnych poetów, którzy m.in. inspirowali się podobnymi przeżyciami religijno-estetycznymi, np. Mosze Kulbaka, Zbigniewa Herberta, Bolesława Leśmiana, Adama Mickiewicza, Alberta Camusa, czy Czesława Miłosza i Sylvi Plath.

Kolejne wiersze Dymowskiego inspirowane są głównie poszukiwaniami śladów Boga w bliskim mu świecie, często przyjmujących formy modlitwy i kontemplacji, abstrahujących od paradoksów wiary. Poeta podkreśla, że kluczowe dla życia człowieka są walka o pokój i poczucie istnienia Boga, budzącego nierzadko trwogę, ale i życiodajny szał, bo dla Niego człowiek jest bytem najważniejszym. W wierszu – „W przytulisku Brata Alberta” pisze: twoja dłoń podaje chleb / nie pyta o adres / człowiek jest najważniejszy.

Z kolei w wierszu „Góra błogosławieństw” czytamy: (...) // wspinając się na szczyt / za każdym razem drżysz z przerażenia / święty / od najzwyklejszych spraw. Autor podkreśla, że wiara, by była skuteczna, musi mieć charakter zbiorowy, bo nie zbawia się świata / w pojedynkę. Towarzyszy jej zwątpienie, cierpienie, niepewność, ale i misterium incarnationis, ujawnia miłość bożą i przebaczenie dla grzesznego żywota. Doświadczenie biedy, choroby, ukazuje nam, że do śmierci nigdy nie dorastamy / i nie dorośniemy, a jedynie kamienie dają świadectwo naszego bytowania i towarzyszących mu nadziei, kiedy np. odwiedzamy cmentarze i czytamy epitafia. W wierszu bez tytułu dowiadujemy się: przytul do dłoni kamień / ukoi ból / wykrzyczy go z tobą / nie raniąc nikogo / s ł o w e m.

Dwie kwestie według poety są ważne dla człowieka, czyli widmo Sadu Ostatecznego, ale i kondycja naszej Ziemi. Sąd bowiem stanowi dla wierzącego ostatnią instancję sensownego wyboru życia i perspektywę jego wiecznego istnienia, zaś szacunek dla „matki” Ziemi – „wybranki Boga” – jest zapowiedzią również wiecznego zbawienia ciała. Nasz ziemski byt, pomimo wszelkich jego dokuczliwości i niedogodności, jest przecież „miłosnym darem niebios”. Natomiast słowa i kamienie są dwoma stronami wiary. Życie bowiem przypomina Syzyfowy wysiłek wtaczania kamienia na górę, ale i pogoń za prawdą istnienia oraz nieśmiertelnością, co dobrze ilustrują fenomeny podróży, miłości, modlitwy, pracy kobiet, ale i dialektyki zmiany dnia i nocy. W tej perspektywie ważne dla poety jest studium portretu własnej matki piekącej chleb – dającej nam dar życia.

Patrząc na fizyczny i metafizyczny wymiar oraz przekaz tego tomiku nietrudno nie zauważyć że pozostaje w duże koincydencji z atmosferą obecnych nam czasów, kiedy żyjemy w cieniu „wielkiej zarazy”, która dotyka w wymiarze globalnym wszystkich bez wyjątku i odbiera ludziom nadzieję, że kiedyś się to skończy. Wobec tych traumatycznych doświadczeń i przeżyć, na które nie mamy większego wpływu, zaczynamy rozumieć naszą znikomość w świecie, ale i sens naszego powołania przez Stwórcę. Warto zatem przeczytać tę książeczkę, by znaleźć racje za przekonaniem, że istnienie zawsze ma jakiś sens, a nie jest tylko nieustannym doświadczaniem absurdalności naszej kondycji w świecie.

prof. Ignacy S. Fiut

_______________

Eligiusz Dymowski, Ziemia kamienna. Redak-tor prowadzący i koncepcja graficzna: Janina Osweska. Korekta: Marianna Rant-Tanajewska. Opracowanie graficzne: Arteks Kazimierz Sobecki. Seria Poetycka, nr 2. Wydawca: Fundacja Słowo i Obraz, Augustów 2020, s. 48..

 

 

Plakat

Anna Błachucka

Czarodziej słów

 

Książka Jana Zdzisława Brudnickiego „Jeździdło do świata” wydana w 2018 roku przez wydawnictwo „Tomograf” jest dla mnie pozycją przepiękną, o niespotykanej sile „rażenia” duszy ludzkiej.

To duma o wsi silnej mnogością rodziny i sąsiadów, słabej względem wojen i kataklizmów, bezradnej wobec praw kolejnych ustrojów, zaradnej w trudach życia codziennego. To ciekawie podane piękno wszystkiego, co naturalne i pierwsze, ale jednocześnie, niczym złośliwe wirusy pojawiają się: zemsta, zapalczywość i chciwość. Wieś radosna urodzajem i obyczajem, a smutna biedą niezawinioną uczy autora jak nie przegrać własnego życia, ale i jednocześnie uczy dostrzegać tego obok: mądrzejszego, bardziej odważnego, bardziej ciekawego świata. Nieustająca chęć powrotu w swoje strony, objawia się w wielu momentach tej książki. O, tu się przyprowadzi dzieci, żeby zobaczyły, wzięły do ręki, a może i przegryzły żyto, pszenicę, owies, jęczmień... i dalej Pole zostaje, pole ma skowronka, co mu gardełkuje, pole sobie dojrzewa i faluje ku żniwom, tnącym ostrzom. Cała radość z odwiecznego porządku natury, jakiś constans ale pulsujący i żywy, jak życie.

Rentgenologiczna natura autora popychająca do badania intelektualnych uroków człowieka, zwabia go do miasta. Taki niby typowy model „innej epoki”, jak w serialu „Daleko od szosy”, ale nietypowy, sam jeden, osobny. Jedynak literacki – Jan Zdzisław Brudnicki. Taki świadomy, że stwierdza: W obrocie koła wszystko się kończy i nic się nie kończy – bez przerwy poszukuje, zagląda, próbuje, smakuje, gania a nawet węszy, bo żeby świat pokochać, trzeba go najpierw poznać i starać się go zrozumieć. Choćby wojna. Zabijaniem wolność się kończy i zabijaniem zaczyna.

Dla autora najprostsze zdarzenie jest tylko materiałem, z którego montuje niczym z puzzli obrazy kolejnych etapów swojego życia. Tak wiele obrazów, a wszystkie z miłości do świata. Od samego poczęcia dzieją się w człowieku niewidzialne przemiany, których skutki  są widzialne. Autor bardzo lubi żyć. Do tej książki wchodzi się tak właśnie, jak do życia. Wiadomo nie od dziś, że każde dzieciństwo i to radosne i to smutniejsze określa całe trwanie człowieka. To w dzieciństwie poprzez beztroską acz twórczą zabawę, próbujemy zaznaczyć swoje zdanie, zdolności, realizować marzenia. Proces stawania się człowiekiem był dla autora czasem fascynującym. Znalazł sposób na podróż do świata. A ponieważ mu się do tego świata bardzo spieszyło, zmontował jeździdło. To najbardziej uczłowieczony rower, jaki znam. Świat widziany z siodełka roweru nie jest zamazany, wszak szybkość nagrywania zależy od siły nóg i chęci autora. Przyspieszenie na zaciekawienie, przystanek na żądanie. Ten szprychowiec ma serce i duszę. Już jest moimi najlepszymi nogami – stwierdza autor. Ten rower dowozi go w konieczne miejsca, objeżdża nieznane zakątki, zajeżdża niespodziewanie w miejsca konfliktów, dojeżdża w ostatniej chwili do ważnych egzaminów, przejeżdża przez błoto, piach, kamienie, strumyki, wydmy leśne, rowy, górki, drogi szutrowe, brukowe, asfaltowe... Ten rower jest niezmiernie wszystkiego ciekawy, wjeżdża w sam środek spraw różnej wagi, radzi sobie z pierwszymi namiętnościami i problemami dojrzewającego człowieka. I o dziwo, to rower ciągle prowadzi. Człowiek staje się tylko paliwem. Spojone z nerwami... autora jeździdło łapie trop, i niczym pies myśliwski bezbłędnie trafia do celu. Czasem wehikuł najzwyczajniej w świecie zmęczy się, a nawet zbuntuje. Wtedy trzeba na popych, a nawet na ramię, trzeba przekonać sprzęt, że warto, że trzeba, że mus to mus. Jeździdło rozumiejące, cierpiące razem z autorem, milczące kiedy trzeba, pamiętające drogi i dróżki. To jednocześnie kamerdyner, lokaj, guwerner i najwierniejszy służący  młodego Brudnickego, ale też wehikuł w sam raz dla duchowego wzroku autora.

Chciałoby się tutaj krok po kroku, strona po stronie smakować tych tekstów, chciałoby się na fundamencie tej książki budować swoje wspomnienia. Zajrzyjmy na kolejną stronę książki. Opis wiejskiej zabawy. Mój ojciec był muzykantem, chodziłam z nim na zabawy, a potem już sama czekałam na taki „czyściec”. Tak o wiejskiej zabawie i o tym co się działo obok tej zabawy, ale za jej przyczyną, mawiał mój dziadek. Kto nie przetańczył, nie przeszalał tamtych zabaw, dużo stracił. To zarazem teatr, kino, kabaret, koncert – w reżyserii serca i ciała. I wydaje się, że to wszystko ad hoc, że spontanicznie, czasami nawet bezmyślnie, głupawo. To jednak nie tak. Tańczenie to potrzeba dla ciała i duszy, sterowana muzykantami, którzy wyrośli obok, nie byli zmanierowani szkołami, znający radości i bóle ludzi wsi i okolicy. I tak grali, że aż skrzypce zapłakały, aż akordeony się rozplotkowały, a bębny wprost biły w myśl i wyobraźnię. Podkręcały rytm, reagowały na wszystko, co działo się wokół. Szło wyczuć radość z urodzaju i smutek klęski, zabierało się w wir oberków skrywane uczucia, niespełnione marzenia, udrękę i biedę, przemoc doznaną, odtrącenie konkurów. To najlepszy rodzaj psychoterapii. Tu pasowało wyśpiewać swój ból, wykrzyczeć krzywdę, wyładować złość do krwi czyjejś i własnej.  Te bitki i szarpaniny na dworze, w opłotkach były rodzajem rozliczenia i bywało – ukojenia. Po takich przeżyciach ludzie uspakajali się na jakiś czas,  bo „odwirowali się” się z nagromadzonych żalów. Zdarte zelówki w zmowie z podłogą przenosiły uczestników w nieodgadnioną dla pióra „nieprzytomność”. Autor tak to ujmuje: „W ciemności, w błocie krew się lała, rany się otwierały, a rosła zaciętość za robotę ponad siły, za biedę, za pohańbienie, za żonę bez miłości, za stanie w kącie w kościele, za sąsiada co podorał miedzę, wypasł koniczynę, podpalił szopę, zabił kurę lub psa, za grad co stłukł pole, za złodziei, za, za, za to, że nie ma ludzkiego życia i nie ma sposobu żeby to przejść”. I dalej, dla porównania wspomnienia z dyskoteki i filharmonii. „...gracze i graczynie...” metodą mocy muzyki starają się zawładnąć ciałem, sercem i duszą człowieka w celu dotknięcia dobra, ale i spróbowania zła i jego okiełznania. Dosłowność przeplatana przenośnią  w trwaniu ciągłym, nieskończonym, z przyszpilonymi na moment datami lat ważnych, z zaznaczonymi dużą literą  nazwiskami ludzi  wyjątkowych. Autor bardzo dobrze czuje się w formie i rytmie tej książki, pisze ją całym sobą, książka jest taka, jak autor i wydaje się, że istniała w umyśle autora już dawno, tylko przekorne pióro zwlekało zbyt długo.

I dojechał autor jeździdłem do miasta, do szkół, do nazwisk wielkich, do ulic szerokich, teatrów znanych, muzyki kształconej, języka „pańskiego”, pędzla kierowanego, dłuta szkolonego. W rozdziale „Jeździdło na skarpie” czytamy: I po próbach trasy na Wolność, Nowolipki, na Miłą, Leszno, Żelazną, Ogrodową, Dzielną, Senatorską, a jakże, gdzie ojciec po raz pierwszy był i nocował u kolegi w czas wojenny i całe życie wspominał film o łodzi podwodnej i niemieckiej,  wyruszyłem w dalszy oszałamiający, niewyobrażalny, szeroki jak dawne światło, świetny świat. I kotłowało się w nim to co pierwsze z wykreowanym, to przeżyte z wyuczonym, to namacalne z oglądanym na papierze czy ekranie. I gdyby wybierać przyszło... Ale egzystować trzeba, trzeba nauczyć się po miejsku żyć ze słowa, zdolności zamieniać na pieniądze. Tak by się chciało po dawnemu dzielić się tym, co się ma w sobie dobrego, danego przez Boga, a tu każdy rozum musi chodzić na dwóch nogach, więc coś jeść się musi, gdzieś mieszkać. Dalszy rozwój autora w sferze odbioru wrażeń i tworzenia dróg poznawczych jest generowany przez doświadczenia dzieciństwa i młodości. To rozwijanie w zdania złożone zdań prostych wpisanych, wyrytych w pamięci i wrażliwości młodych lat.

Przyszedł więc czas na całe góry książek, pagóry czasopism, pagórki notatek... I myślenie się ćwiczyło, nabierało formy, jak ciało wyczynowca. I patrzenie się wyostrzało, widziało więcej i przenikało przez przeszkody. I pióro się rozochociło i wyruszyło ku takim osobowościom jak: Zofia Nałkowska, Tadeusz Nowak, Jerzy Zawieyski, Miron Białoszewski czy Fryderyk Chopin. Biografie, szkice, recenzje eseje, felietony – zapraszały do poznawania ludzi i świata. Niejeden tekst autora porządkował, przybliżał, wyjaśniał ten stan  współczesny, z którym trudno sobie poradzić, trudno objąć umysłem i sercem. I niejedno jurorowanie wymagało rozważnego „rozczytania” i podania opinii w wersji serdecznej, acz rzetelnej. Wypełnione zrozumieniem zdania dla pierwszych tekstów piszących są jak nadzieja, jak jutrzenka.

Jakim językiem pisze autor? Podobno językiem starego roweru, tak to sam określił. Nie jest więc Brudnicki językowo grzeczny, ani ułożony. Zastane przez niego terminy i  pojęcia są niewystarczające, by opisać to, co dzieje się w nim samym. Tworzy więc nowe słowa, nie brak tu także pomysłów na gierki z formą. Czuję tu ponad wszystko wielką swobodę językową właściwą mowie chłopskiej. Przepiękna kreacja literacka pobierająca  z mowy polskiej to, co akurat pasuje do wyrażenia uczuć, oceny sytuacji czy opisu. Gwara nadaje kolorytu tym opowieściom, wspomnieniom, czasami spowiedzi nawet. Język literacki nie boi się słów dawnych, zdań całych czy większych fragmentów gwarowych. Na zasadzie wielkiej zgody te dwie formy artystycznego wyrazu uzupełniają się, bądź dopełniają. Słowacki tak kiedyś się wyraził: Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa... Książka Brudnickiego jest wspaniałym potwierdzeniem, że istnieje taki „giętki” język i cieszę się, że mogę poprzez taką formę zapisu poznawać myśli autora. Nie zamierzam tu dobierać się do zapisanych treści i tworzyć spojler tej pulsującej biografii, bo celem tej książki nie było pisanie życiorysu. To zapis związku autora z historią, ze słowem, z ludźmi tymi przed i teraz, a może... I nawet trochę w zaświaty, przedświty oświecone, dawne, nowe, pierwsze – pisze jasno autor.

Książka jest zaproszeniem do dialogu, a może bardziej do rozmowy z samym sobą, swoim własnym językiem, według filozofii, którą sam dla siebie człowiek wyprowadził z lat mu danych, z wiedzy wszelakiej i z przeżyć duszy i ciała. Pozostaje mi tylko czekać, aż z tej książki autora „wykręci się” następna, by znowu zagłębić się w lekturze.

Anna Błachucka