Nowości książkowe

 

 

Plakat

Konkurs „O ludzką twarz człowieka”

 

Komunikat – propozycja

 

1 października 2022 roku odbędą się uroczyste finały XXV Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O ludzką twarz człowieka”, które będą jednocześnie zamykać w sposób oficjalny tę oddolną inicjatywę. Tegoroczna edycja otrzymała Honorowy Patronat Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Pana Andrzeja Dudy. W związku z tym przygotowujemy do druku obszerną Antologię Poetycką, w której znajdą się najlepsze – niestety, tylko niektóre – teksty poetyckie ze wszystkich edycji konkursu. Przez te lata przez Krośnice przewinęło się bardzo wielu poetów i miłośników poezji. Jako organizatorzy cieszylibyśmy się, gdyby przy tej okazji spłynęły na mój internetowy adres (Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.) okolicznościowe świadectwa, osobiste niepowtarzalne wrażenia czy doświadczenia związane z tą imprezą, a może też wiersze, związane z naszym konkursem poetyckim czy z Krośnicami. Przynajmniej niektóre z nich znalazłyby swoje miejsce w przygotowywanej Antologii.

ks. Wacław Buryła, Polna 2, 56-320 Krośnice

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Bezwład nieobecności

 

Sztuka to w pewnym sensie stan świadomości artysty. Sztuka w fazie nienarodzonej. Jednak w przypadku poezji bardzo płynna jest granica narodzenia, gdyż ekspresja zapisu myśli jest wielka, a sama koncepcja utworu błyskawiczna i niejako trwała.

Jednym słowem: wizja utworu, jego wszechświat wyobrażeń i jego osobliwa symbolika treści. Później wszystko się komplikuje, rodzi od nowa, rozrasta i wzbiera. To swoisty underground owej treści, dekadencja olśnień i archeologia opowieści wydobywana stopniowo z czeluści umysłu.

Sam zamysł uczynienia z metra (z metra czyli kolei podmiejskiej i miejskiej, współczesnego wyznacznika nowoczesnej metropolii)  przestrzeni doświadczeń i doznań podmiotu lirycznego jest właściwie genialny (idealny  punktu widzenia symboliki). Z tego też wyrastają ogromne konsekwencje poszczególnych wierszy – spostrzeżeń poetyckich, artystycznych i najzwyczajniej w świecie: społeczno-życiowych zamkniętych w przestrzeń dobrej, surowej poezji ludzi cieni – jako kwintesencji tej współczesności.

Anna Nasiłowska w swoim najnowszym tomie „Sztuczne światła” tworzy jedyną w swoim rodzaju Odyseję przestrzeni i Losu, Odyseję stanów umysłu, fenomenalną koncepcję rozpoznania życiowych wyborów, lęków, frustracji czy innych utożsamień człowieczeństwa nadchodzącego wieku.

To będzie wiek dynamicznego popadania w rozwarstwianie się sztuki na skrajnie odległe i coraz mocniej skontrastowane dwie wizje artyzmu – niszowego w kontrze do skomercjalizowanego – wraz z coraz czytelniejszymi formami jej świadczeniu ludności – jedne będą też z perspektywy nędznego i podziemnego bytu Morlocków, drugie, ze świetlano-postępowego upojenia warstwy Elojów. W tej podwójnej dychotomii pojawi się i inna droga – wspomniany już najwartościowszy underground tworzenia sensownego, poza kanonami, poza szkołami, poza kategoryzacją - natchniony głosem własnym, zasadnym, wyzywającym i niepowtarzalnym.

Feniks powstanie z popiołów podziemi, tak jak i podziemia dziś symbolizują pewien upadek rozwiniętych społeczeństw z ich tętniącymi życiem metropoliami, w których anonimowość proletariatu (warstwy wyższe coraz rzadziej poruszają się metrem) wyparła dekalog i uczyniła człowieka pozornie wolnym wolnością absolutną. Jest to wolność stricte korporacyjna wedle schematu wartościującego. Wedle upojenia brakiem wizji, w miejsce której zaimportowano masom ludzkim piramidę potrzeb jakże niezbędnych do zrealizowania.

Dlaczego tyle samotności? Zapytam. Dlaczego tyle beztroski, bezmyślności, siły bezwładu? Sięgnijcie po tom Anny Nasiłowskiej. Tam jest odpowiedź, ukryta w gąszczu pytań i obserwacji. Ukryta w słowach pełnych sztucznego światła, rytmiki ciemności, industrialnej przestrzeni nowoczesnego Hadesu okablowanego napięciem emocji wyrwania się w tych czeluści, z powtarzalności rytuału, z wielkiej podróży donikąd.

Poetka znakomicie rozwija innego rodzaju opis przestrzeni miejskiej niż czynił to Zagajewski. U niego miasto było przestrzenią koncentrującą, bardzo tradycyjne, historyczne, określone w czasie i przestrzeni. U Nasiłowskiej to miasto – to bardziej prawdziwe, realne, dotykalne i tętniące prawdą życia w metropolii przesunęło się do podziemi, tam bowiem realizują się ludzkie trwania, przyjazdy i odjazdy, codzienność, błądzenie we mgle stanów umysłu, tam toczy się całe „naprawdę” ludzkiej egzystencji, ludzkich kajdanów współczesnego korponiewolnictwa nie różniącego się od mrowisk: Berlina, Paryża, Londynu czy Sztokholmu. Ten wszechświat alienacji i unicestwienia wkroczył i tutaj, do Europy niższych prędkości i zaraza rozprzestrzenia się nieskrępowana, wolna i swobodna.

Metro – genialna inspiracja kreatywna artystów. Obrazy, fotografie, dziwny, fascynujący mikroświat, przestrzeń do odkrycia, którą rozpoznawałem jako fotografik w przestrzeni paryskiej czy londyńskiej, a nawet berlińskiej. Miasto tam ginęło. Rodził się inny wszechświat, mikrokosmos zunifikowanych ludzi, postaci jednolitych, pochłoniętych swoimi sprawami, ludzi cieni, ze słów starszej już piosenki Pet Shop Boys – jesteś wampirem / i ja jestem wampirem / mamy tylko odruchy / świetlne refleksy / podróż w nieznane i wszystko to jest bez znaczenia. (przekład swobodny, A. Walter – taki jest jednak sens tej pop-artowej piosenki, nie przypadkiem też grupa Pet Shop Boys, jako jedyna z wielu dostąpiła zaszczytu wykonania genialnego show w Covent Garden na scenie Londyńskiej Opery).

Metro kumuluje nasz świat – świat codziennego rytmu wyznaczonego czynnościami bez znaczenia, linii od – do, życia od – do, taśmy produkcyjnej, współczesnego proletariatu higienicznie stworzonego powszechną edukacją i wtłoczonego w miejskie mrowiska anonimowych ludzi cieni, którym pozostają tylko niespełnialne marzenia. Ciężko się wyrwać z takiej matni.

Metro. Underground. Duszna przestrzeń, którą przecież znamionuje się symboliką tego świata na zewnątrz, którą przecież ożywia się kolorami, światłem i sztuką, uatrakcyjnia na wszelkie możliwe i wyszukane metody i sposoby służące jednakże finalnie temu samemu – przetransportowaniu codziennemu tych wielkich ludzkich mas z i do pracy, z i do domu, tam i z powrotem, tik tak, tik, tak, jeszcze żyjemy, ale rytm jest ciągle ten sam, wiosna, lato, jesień, zima – zawsze ten sam: rytm, stukot, podziemie i twoje życie: zaplanowane, odmierzone, przewidywalne, monotonne, takie samo.

„Sztuczne światła”. Sztuczne życie. Sztuczni ludzie, wsadzeni do sztucznej bańki, tworzą sztuczne historie i znikają. Elojowie i Morlokowie. Doskonale zorganizowana społeczność. Anna Nasiłowska w swoich wierszach snuje swoją liryczną opowieść o naszym świecie. O każdym z nas, o bliźnim, który się pogubił, o człowieku, który zamienił pełny oddech wiecznością, na krótki, impulsywny oddech biegacza, dbającego o zdrowe ciało w niezdrowym duchu – duchu bez wiary, religii, poezji i bez zbędnych słów. Bez szczęścia, które przepoczwarzyło się w podobieństwo szczęścia, w plastikową podróbkę, w labirynt bez wyjścia. W podziemie świadomości. Zagubienie, wykluczenie, atropia, monotonia, codzienny rytm dni nie różniących się od siebie, trwanie podtrzymane używkami i relaksem w impulsywnym stylu. Wiek XXI w pełnej krasie. Piękny wiek nowoczesności po nowoczesności.

Wszystko to dziś ukryliśmy bardzo głęboko. Wszystko, to nasze słowo wytrych. Posiedliśmy wszystko, sprzedaliśmy wszystko i wszystko nam uleciało z rąk. Staliśmy się bezwładni i nieobecni. Prący naprzód dzięki sile bezwładu nieobecności. Gdzie w tym miejsce na poezję?

O to Nasiłowska nie zapytała wprost, ale pyta pomiędzy słowami.

 

Jak co dzień

 

w metrze każdy we własnej bańce

(...)

sztuka ignorowania

zbyt bliskiej bliskości bliźnich

czyli przymusowej komunii

w komunikacji

(...)

stado napiera z tyłu

następuje eksplozja niechęci

żrącej i zaraźliwej

zdolnej tratować

 

wiersz powinien rejestrować przemianę

porannego tłumu w stado

 

przy najbliższym hamowaniu

trzeba go będzie szukać w chmurze

 

jak stutysięczny pasażer metra

który już wysiadł

i nikt go nie zapamiętał

tylko na nagraniu kamery

 

pozostało widmo

niestraszne

cień tylko

przesuwa się do wyjścia

zanim zapis zostanie skasowany

bo nic się nie stało

nic

co ma jakiekolwiek znaczenie

 

* * *

 

My w wiecznym niedoczasie

ćwiczymy

nieliniową półobecność

w kilku niemiejscach naraz

spotykamy się

w locie i na czacie

wieczorem

pomiędzy dwunastym

a dwudziestym szóstym

w październiku listopadzie

który rozsnuł gęsty

ciemnoczarny tren

aż po grudzień

 

Tę wręcz mistyczną sztukę ignorowania bliźniego opanowaliśmy dziś do perfekcji, a nawet wynieśliśmy do rangi zaradności, pragmatyzmu, mijania wydarzeń w pędzie codzienności, w bańkach swoich „spraw”. Komunię komunikacji mamy każdego dnia popadając z mechaniczne zamyślenia bezmyślnego docierania do swoich miejsc pracy, w których wykonujemy serię równie bezmyślnych czynności w ramach korpo-postępu i błogostanu totalnej informacji. Wspólnota ewoluowała ku stadom, więź, ten lepik społeczny ludzkości nie jest już potrzebna, ba, jest zbędna i niepotrzebna. Jednostka samotna jest najlepszym możliwym podmiotem społecznym. Wygodnym w użyciu. I w zużyciu.

Jesteśmy widmem. W niedoczasie. No właśnie – a cóż uczyniono z czasem? Czasy, w którym wszystkim... brak czasu.

 

Pejzaż

 

nie ma horyzontu

metr półtora metra

za oknem betonowa

ściana w ruchu

i kable

być może pod napięciem

 

czasami prześwit

oto stacja

zalana światłem

jest sztuczne

jaskrawe

i zaraz znowu ciemno

 

możesz oddychać

ale się nie zaciągaj

(...)

 

Co?

 

jak co dzień

zstępuję do podziemi

na pamięć

nauczyłam się labiryntu

 

Paryż po północy

 

złapałam wtedy ostatnie metro

z Gare du Nord

ku peryferiom

była sobota

a może już niedziela

lekko po północy

 

Tym razem odpowiem Autorce wierszem: (choć wiersz to dalece niedoskonały)

 

Wciąż Paryż

 

                      Annie Nasiłowskiej

 

był nowy rok

nowy wiek

nowe tysiąclecie

ostatnie metro odjechało

czekała mnie wędrówka

a paryż wciąż się cieszył

szampany zalewały

Rue de Rivoli

Sekwana dudniła księżycem

nikt nie czuł

nadciągających wojen

smaku krwi

wolności z korkiem

cynizmu

 

kiedy szedłem ku peryferiom

było coraz ciszej

coraz duszniej

właściwie każda myśl

zataczała się o paryż

miasto światła

i kolorowej nadziei

 

musiałem iść

przed siebie

dla siebie

wbrew sobie

potykałem się o wojny

samoloty artylerię

 

idę już wiele lat

wszystko to

się znów zaczęło

ale nie wiem

kiedy się skończy

 

Anna Nasiłowska w swoim arcydobrym tomie „Sztuczne światła” dotarła do jądra rzeczywistości i naszej współczesności. Nie strasząc wojnami (przyjdą same), nie strasząc upadkiem ludzkości (erozja postępuje), nie emanując Armageddonem, potopami i plagami egipskimi. Po prostu jak co dzień – zstąpiła do podziemi – stanęła u wrót Hadesu i opisała co zobaczyła. Próbowałem to sfotografować. Na kliszy zapamiętały się jakieś cienie, jakieś widma, jakieś poświaty, światłoczułość naszego istnienia. Jednak lepiej oddają to słowa tego tomu. Jego mistyka undergroundu. Jego wizja, a w zasadzie przestroga obserwacji tego bezwładu nieobecności wystukiwanej przez co drugą osobę na swoich smartfonach, na swoich ekranach samoświadomości, w czeluściach elektronicznych łączy, w gąszczu impulsów, sygnałów, mikrodźwięków.

„Sztuczne światła” to jeden z najlepszych tomów poezji jaki ostatnio wpadł mi w ręce. Godny najwyższej nagrody choćby dlatego, że dotyka spraw i rzeczy najważniejszych. Nie taki zapewne jego los, gdyż literacki światek woli uciekać od rzeczy i spraw najważniejszych i okryć się bardzo wygodną zasłoną niezrozumiałych treści. Tak łatwiej pozostać w obiegu, schować się w muszli swojej akademickiej wyższości nad gawiedzią i swojej niezbędnej potrzebności na niwie nieczytającego niczego (oprócz harleqina i kryminału) społeczeństwa. Przecież jakoś trzeba te uczelniane katedry utrzymać, których sensu utrzymania to społeczeństwo zapewne już nie widzi, albo wkrótce widzieć przestanie. No cóż. Dlatego też tomy poezji najważniejszej są gdzieś tam po kątach rzucane, ale krytyk musi o nich napisać, musi je zauważyć, musi wręcz o nich krzyczeć. Będziemy jeszcze krzyczeć i zapewniam Was, jest jeszcze grupa ludzi chcąca deliberować o rzeczach i sprawach najważniejszych. Sztuczne światła to nie jedyna odpowiedź na życie. Jest też światło z góry, jest świat po tym świecie i wyobraźnia, której nie da się zniewolić.

 

właśnie myślę

nad chaosem a nie logosem

i nad nieboską

poezją metra

ciemną tłumną

w pełni mobilną

pełną pyłu

milionów stóp

w entropii

Andrzej Walter

 

PS.

 

małe podróże wielkimi tunelami

 

(znów: Annie Nasiłowskiej po lekturze Sztucznych świateł)

 

paryskie metro ma swoje słońca

w Londynie

underground to królestwo

supernowej

w Berlinie na stacji Mohrenstraße

dyskretnie lśni

bladoróżową czerwienią

marmur Kancelarii

Tysiącletniej Rzeszy

wcześniej była tam

Strefa śmierci

i pewien mur

który zbudował Miasto

 

w Warszawie

wszystkie mury zburzono

bardziej skromnie

postawiono Wieżowce

zataczamy kręgi solarne

modląc się do podziemi

o kwartalną premię

i szklany chłód

biurowca

kamienie są pospolite

nasze życie

to metro tak samo tętniące niemal wszędzie

 

paryż tęskni

Londyn pokrywa się

dostojeństwem

a w Berlinie znów

paraduje miłość

płoną książki

ponad granicami

trzymamy swoje tarcze

wielkie jabłko

nowojorski sen

kęs nadziei

_______________

Anna Nasiłowska, „Sztuczne światła”. Warszawa 2021. Państwowy Instytut Wydawniczy, s. 80.

 

 

Plakat

Zaproszenie na wystawę

 

Klamerusy

 

23 czerwca br. w K&K Art Galerii odbędzie się wernisaż  Wystawy Rodziny Klamerusów, rozpoczynającej cykl wystaw Wielopokoleniowych rodzin artystów.

 Warszawska Praga,  przez kilka tygodni, przepełni się natchnieniem płynącym z gór.

Na wystawie cieszyć się można będzie pracami rzeźbiarskimi, malarstwem, grafiką, poezją oraz rysunkiem – a przede wszystkim wyjątkową atmosferą łączącą w sobie wielkie talenty z rodzinnością. Artyści i poeci. Mówi się, iż „krew nie woda” i z pewnością wyjątkowość talentu zgromadzonego w rodzinie Klamerusów potwierdza te słowa; Każdy z nich zgromadził w sobie miłość do gór i niespotykaną wrażliwość na piękno.  Na wystawie zaprezentowane będą dzieła  aż ośmiu członków tej niezwykłej rodziny: Kazimierza, Ryszarda, Renaty, Juliana, Adama, Piotra, Władysława oraz Bartłomieja Klamerusów. Najstarszego Ryszarda – rzeźbiarza, Juliana – malarza, publicysty i przewodnika tatrzańskiego, Władka – rzeźbiarza, taternika, który zdobył sławę chyba największą. Wreszcie Piotra – też rzeźbiarza, scenografa i Bartosza, syna Ryszarda, który również zajmuje się rzeźbą. Wystawy dopełniła poezja Renaty, żony Ryszarda oraz fragmenty poezji Adama.

Wydarzenie trwać będzie do 9 lipca 2022 roku.

Wernisaż rozpocznie się o godzinie 19:00, Serdecznie zapraszamy!

K&K ART GALERIA, ul. Białostocka 9, Warszawa

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Nowy numer kwartalnika ETHOS

 

Pamięć

 

OD REDAKCJI

Obecność rzeczy przeszłych

 

Pamięć to jeden z tematów stale obecnych w historii ludzkiej myśli – co naj­mniej od czasów, gdy Platon uczynił zeń centralną kategorię swojej epistemologii. Waga, jaką przypisywał pamięci, była ogromna. Bez niej niemożliwe byłoby jakiekolwiek poznanie, również to najmniej wartościowe, nawet bowiem mnie­manie, którego źródłem są zmysły, wymaga zapamiętywania. Poznanie zaś we właściwym sensie tego słowa, poznanie idei, to dla człowieka – duszy istniejącej w ciele – przypomnienie, anamneza, treści już znanych, lecz zapomnianych: po­znał je, gdy jego dusza, wolna jeszcze od cielesności, mogła oglądać prawdziwy byt, lecz zapomniał, rozpocząwszy egzystencję w świecie fizycznym.1

Współcześnie prób zrozumienia pamięci nie tylko nie porzucono, lecz – zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach – podejmuje się je z coraz większą intensywnością2 w różnych dziedzinach nauki; w dociekaniach tych filozofia nie przestaje odgrywać istotnej roli, tak że mówi się nawet o filozofii pamięci jako o odrębnej dyscyplinie.3 Wśród przyczyn wzmożonego zainteresowa­nia pamięcią zarówno w nauce, literaturze i sztuce, a także w prywatnych i publicznych dyskusjach, wskazywana bywa obawa, że człowiek współcze­sny pogrąża się w społecznej amnezji, że odrywa się od przeszłości, która go ukształtowała, a raczej – od różnych przeszłości, które ukształtowały jednostki czy zbiorowości (...).4

Patrycja Mikulska

_________________

[1] Szerzej na temat Platońskiego rozumienia pamięci, jej rodzajów i funkcji zob. E. W o l i c k a, Platońskie rozłogi pamięci, „Znak” 2009, nr 647, https://www.miesiecznik.znak.com.pl/6452008el- zbieta-wolickaplatonskie-rozlogi-pamieci/.

2 Szerzej na temat źródeł współczesnego zainteresowania pamięcią zob. S. Radstone, B. S c h w a r t z, Introduction: Mapping Memory, w: Memory: Histories, Theories, Debates, red. S. Radstone, B. Schwartz, Frodham University Press, New York 2010, s. 1-9.

3 Zob. K. M i c h a e l i a n, J. S u ll o n, hasło „Memory”, w: The Stanford Encyclopedia of Philosophy, red. E.N. Zalta, https://plato.stanford.edu/entries/memory/.

4 Por. R a d s t o n e, S c h w a r t z, dz. cyt., s. In.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Leszek I Wielki

 

Nie jest łatwo pisać o przyjacielu. Niełatwo ubierać w stateczne (a może i ostateczne słowa, a co najmniej pożegnalne) całe to gigantyczne trzęsienie ziemi w literaturze polskiej wywołane śmiercią jednego z najlepszych krytyków literackich przełomu wieków i przełomu epok, po odejściu od nas jakże Drogiego Leszka Żulińskiego. Wiem, wielu nie odczuło nawet drobnego wstrząsu. Tych dopiero otrzeźwi grzyb atomowy – a i to też, ledwie być może?!!!

Nie napiszę, że był wybitny, gdyż zawsze z Leszkiem podchodziliśmy ostrożnie do kwestii sławetnej „wybitności”, starając się utrzymywać na wodzy emocje w pisaniu tekstu o poezji, bądź też poecie, zastrzegając sobie, a muzom „wybitność” dla swoistej rachuby czasów, dla ocen i wniosków przyszłych pokoleń i właściwej, przez co, niestety odległej i zdystansowanej, niejako uwolnionej od kontekstów perspektywie znaczenia: dzieł, autorów czy ich twórczości. Dzisiejsza zubożała krytyka literacka, zwłaszcza ta schematyczna i akademicka, szafuje nadmiernie i nader obficie „wybitnością” narażając się przy tym na domniemanie stronniczości powodowanej lobbowaniem pewnych grup, środowisk, wydawnictw czy samych, nader dobrze ustawionych autorów, a czasem nawet pachnie to podejrzeniem zgoła korupcyjnym w zapewne uboższej wersji osławionej  korupcjogenności, która w branży literackiej nie niesie za sobą tak ekscytujących korzyści, a raczej jakieś materialne „ochłapy” tego świata nie warte uwagi. No cóż, takich dożyliśmy czasów, w których wraz z przesunięciem literatury do kulturotwórczego ogona mnoży się dzika szarlataneria piór wszelakich, nieokiełznanych dystansem, statecznością czy choćby  mądrością. Ważne, aby wydreptać publikację, której później i tak nikt nie czyta. Dziwi mnie jedynie ta pusta, niczym nie uzasadniona satysfakcja z takiego dictum, ale to już temat na jakąś obszerną, acz odrębną analizę.

Leszek Żuliński też do statecznych, zdystansowanych, czy opanowanych nie należał, jednakże w innym tych słów znaczeniu. Należał przecież do wymierającego gatunku żarliwych pasjonatów zakochanych w tym, co robił, czyli w krytyce literackiej, w czytaniu i pisaniu książek, w środowisku literackim i życiu literackim, wreszcie w poszukiwaniu jądra poezji. I jak napisał w swoim Fauście:

 

Przecież jej nie ma

w tym miejscu, gdzie jest;

 

przecież gdy mówi,

nie dobywa głosu

 

(głosu i to donośnego, zawsze bowiem Jej udzielał najlepiej sam Leszek w każdej interpretacji, w każdym tekście o Niej)

 

przecież gdy wtulam twarz w jej czarne włosy,

do warg się klei tylko babie lato;

 

jeśli ją kocham,

to kocham jej zjawę

 

Leszek wyznaczył nowy trend krytyki literackiej. Uczciwy, szczery, prostolinijny, oparty na prawdzie lektury, ale i na prawdzie emocji i odbioru tejże lektury, aż wreszcie na prawdzie faktycznej istoty dzieła i jego ducha sprawczego. Trudne to było wyzwanie. Wokoło czaiły się rwące potoki: sztamp, klisz, wyznaczników i kategoryzacji – jak już wspomnieliśmy – ścieżki bolesnej analizy akademickiej, czy też naukowej, z jej stechnicyzowanym przesłaniem ujętym w coraz mniej zrozumiałe i pojmowalne słownictwo, ale to przecież nikt inny, na przekór uczelnianym szyderstwom z Szymborskiej (zwłaszcza tym warszawsko-krakowskim, mówiącym, że – eeech tam, cóż Szymborska, raptem z dwieście wierszy napisała), a Leszek Żuliński „przewidział” bodajże już kilka lat wcześniej, że Wisława S. może stać się dla społeczeństwa poetką noblistką. Tak ważna i wielowątkowa (w aspekcie czasów i zawartości) jest, była i pozostanie ta głęboka i wyznaczająca nowe trendy poezja.

I cóż, okazało się, że to: nie Herbert, nie Różewicz, ani nikt inny, tylko Szymborska otrzymała wstęp do wieczności. Leszek już wówczas był autorem bodaj najważniejszej edukacyjnie książki o Wisławie Szymborskiej przeanalizowawszy precyzyjnie właśnie Jej twórczość. Wtedy Leszek Żuliński stał się niejako sławny – sławny w środowisku, ale i w systemie edukacji, gdyż książka ta stanowiła nie lada inspirację dla szkół (wtedy jeszcze zajmowano się szerzej poezją w szkołach), a w konsekwencji i dla młodych, nowych poetów. Leszek Żuliński stał się niczym pewnego rodzaju branżowym guru – stał się tym, który może śmiało pasować człowieka piszącego na poetę, może uszlachetniać wszelakich kandydatów do tego stanu rycerskiego i nadawać szlachectwo w piórze i poezji.

Zbiegło się to w czasie z ekspansją rynku, wolnorynkowych zasad i narastającego chaosu w literaturze, co nie wyszło ani Leszkowi, ani nam wszystkich na dobre. Stworzona legenda jednak żyła – przynajmniej w środowisku literackim – własnym życiem. To było bardzo dobre, gdyż literatura polska, a zwłaszcza poezja w owych nowych, coraz brzydszych czasach, potrzebowała takiego otwartego na nową literaturę Leszka Żulińskiego, z którego zdaniem i oceną liczyli się przecież wszyscy.

Rzecz jasna znajdowali się i przeciwnicy tak przedstawionej sprawy i w życiorys Leszka, po raz już któryś musiała wedrzeć się brudna polityka, za którą przepraszał wielokrotnie, ale tym ludziom, szkalującym dla zasady nie o żadne „przepraszam” chodziło czy też nadal chodzi – ich bowiem celem było i jest po prostu zniszczyć (w ramach zemsty) i upokorzyć. Co i tak nie uspokaja i nie koi ich sumień i brudnych rąk pomimo pozłacanych życiorysów. Zostawmy to.

Leszek był zakochany w poezji. To jest nasz temat, i to jest ważne, ba, wręcz najważniejsze.

 

Czekałem wiele lat,

Żeby stanęła przede mną naga

i zaczęła bez wahania wchodzić

w mój rozszalały ogień

(...)

Poezja jest krasomówstwem duszy,

(dla tych)

(...)

którzy zobaczyli to, czego nie można opowiedzieć

(a jednak uwierzyli, że można)

(...)

poeta pisze wiersz;

w ciszy,

słychać tylko milczenie,

w milczeniu przegląda się los,

w losie można dojrzeć otwartą ranę,

poeta posypuje ją solą i natychmiast opatruje

plastrem wiersza

(...)

Dowiedziałem się o tym zbyt późno

 

Nie, Leszku. Dowiedziałeś się o wszystkim we właściwym czasie. Swoje życie wypełniłeś kompletnie, wartościowo i żarliwie, dałeś nam całego siebie, dałeś nie tylko samej Poezji i jej oczywistej Wzniosłości. Dałeś właśnie (co najważniejsze) i nam – poetom, nowym krytykom, twórcom tej spalonej ziemi i jej zaginionych światów – dałeś moc wiary w nieśmiertelność Sztuki, w jej bezgraniczne i bezcenne często nagradzanie ekstazą tworzenia, poszukiwania prawdy słowa i jądra metafor, w odkrywaniu najwłaściwszych słów, dla wyrażenia swoich pragnień i ran, swoich wieczności i lęków, swojego spojrzenia na ten upadający świat.

Uczyłeś nas odwagi, wiary, wytrwałości, ale też skromności i pokory, dystansu do własnych wierszy i właściwej, wyważonej selektywności wszelakich ocen. Twoje lekcje: poezji, eseju czy choćby generalnie – samego tekstu, były lekcjami życia i szacunku dla tych słów, które mają z nas wyrastać niczym szlachetne drzewa i zazieleniać się powoli, z czasem, z właściwą porą roku, aby odejść godnie i pięknie jesienią, aby się zasuszyć jak niepowtarzalna zakładka w książce i przynajmniej na chwilę stać się częścią wieczności.

Byłeś dla nas Królem Poezji – Leszkiem I Wielkim, najlepszym krytykiem

 

i „oceniaczem”

 

drogowskazem i przyjacielem, mędrcem słów i ich użycia, w tym coraz dziwniejszym świecie, w którym zarówno słowa jak i poetów przestawiło się do najmniej społecznie potrzebnej kategorii nieszkodliwych, acz zbędnych dziwaków. Zapaliłeś nam zielone światło, że pisać poezję „po Różewiczu” najzwyczajniej w świecie po prostu można, ba, nawet trzeba i to konfrontując się z tamtymi tekstami, poszukując nowych brzmień, nowego wyrazu, nowego timbru, kazałeś nam być Kolumbami swojej epoki, swojego czasu – uwierzyć, że nic innego nie mamy i nie wolno się oglądać wstecz, ani też zbyt patrzeć naprzód. Trzeba robić swoje i robić to dobrze, konsekwentnie, wytrwale.

Może i dobrze, że o zmierzchu życia tak wiele... zapomniałeś. Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, w Warszawie, na Jubileuszu Marka Wawrzkiewicza wiedziałem i czułem, że zapomniałeś wszystko to, co było kiedyś złe. Nadal z kolei byłeś otwarty, żarliwy i chętny na przyjemności i radości tego życia i świata. Jak to literaci, sybaryci stworzenia, napiliśmy się wódeczki. Powiedziałeś – ach, jakie to dobre, ja nigdy, czegoś tak dobrego nie piłem (to była wtedy polska wiśniówka)... czym wzbudziłeś powszechne rozbawienie. Potem szukałeś zagubionego parasola, który powiesiłeś na wciąż nieodebranej nagrodzie literackiej Ernesta Brylla. Tam też ukryliśmy nasze kieliszki i zapewne część duszy.

Teraz Ty pewnie już wiesz Wszystko o Poezji i o nas wiesz też na pewno Leszku więcej niż my sami. Nic się przed Tobą nie ukryje, ani Faust, ani Małgorzata, ani parasol... Wszystko sobie przypomniałeś i bilans – zapewniam Cię, jest nader dodatni. Tchnąłeś ducha w tak wielu.

 

Nie bójcie się, śmierć jest kobietą,

przyjdzie nad ranem i wyłączy komputer.

 

Żegnaj Leszku...

Dziękujemy Ci za to, że byłeś, za wszystkie lekcje poezji, za dobre słowa, za naukę i za obecność. A właściwie to do zobaczenia Leszku. I to w tym samym piekle...

Andrzej Walter