Nowości książkowe

 

 

Plakat

Irena Nyczaj

 

Ptak nocy

 

„Pędzony wiatrem liść może niekiedy wydawać się ptakiem”.

(Johann Wolfgang Goethe)

 

Rzeka to potęga. Każdego dnia inna, aż zadziwia człowieka. Wczoraj spokojna, płynie leniwie, ledwie widać jej nurt, a już wirów na pewno nie zobaczysz. Może drzemie zmęczona ciągłym baczeniem za niesfornymi rybami, co wyskakując ku słońcu, chcą polecieć, pofrunąć może, durne? Więc burzy się i zaprowadza wśród tego towarzystwa konieczny porządek. Fale i wiry wyglądają groźnie, ale pięknie, fascynująco.

Od lat przychodzi w to ulubione miejsce, gdzie łagodne zejście doprowadza starego kalekę do samej wody. Towarzyszy mu pies, niewielki kundelek, też Bóg wie jak wiele ma lat. Wyłowił go, rzuconego szczenięciem na utopienie. Drugą psinkę zdążył porwać silny prąd, widział tylko mały łebek, który zaraz zniknął...

Odchuchał ocalałego, wykarmił maleństwo, po palcu, kropelkami mleka. I tak sobie żyli na wspólnym gospodarstwie. Pies, wydawało się, miał wszystko, co potrzeba do pełnego szczęścia. Ze starości stracił kilka zębów, pozostałymi dawał jakoś radę. Tylko za kości już, poza lizaniem, nie brał się bardziej konkretnie.

Człowiek od urodzenia miał problem z nogami. Były „związane”, jak to określano. Jakoś od biedy chodził, ale jak! Kolebał się, pomagając sobie rękami, głową, całym chudym ciałem. Chwilami wydawało się – nie ustoi. Dzieciaki zarykiwały się wprost – taki miały ubaw.

W tym chodzeniu, niechodzeniu pomagał mu kostur, jaki sobie z nadrzecznego krzaka wystrugał, wygładził i przyozdobił, wycinając na nim rozmaite wzorki.

 

„Napiąć ten łuk nie łuk – tęczę napiąć

całą siłą woli ciągnąc za cięciwę

oczom czyimkolwiek niepochwytną Wypuścić

hen strzałę nie strzałę – promień mierząc celnie

w tę niedostrzelną a jakże ze wszystkich

lęków nam znaną tarczę Niech odpryśnie

gwiazda z której może zrodzi się nadzieja”...

 

Obok kostura, stały w sionce dwie nowiutkie, piękne lekkie kule. Otrzymał je z pomocy społecznej. Były wygodne, dopasowane do rąk i chodziło się z nimi tak dobrze, że zapominał o związanych, poskręcanych nogach, o ich samoswoim życiu, nieposłuszeństwie wobec nakazów płynących poprzez połączenia nerwowe wprost z mózgu. Musiało coś na tej linii szwankować. Wiedział – powstało to przy urodzeniu tak ciężkim, że matka nie przeżyła, a jego cudem uratowały położne, wezwane w ostatniej chwili do porodu w chałupie. Gdyby w szpitalu...

Wszystkiego dowiedział się po latach spędzonych w sierocińcu. Ojciec jego był dobrym człowiekiem. Pił tyle co wszyscy – ani mniej, ani więcej. Ot, życie. A po śmierci żony zaopiekował się synkiem jak umiał. Karmił, przewijał. Tylko na nóżki wymagające natychmiastowej i stałej rehabilitacji, uszkodzone przy porodzie, nie zaradził. Czy z niewiedzy, czy posłuchał kogoś, kto mądrze wytłumaczył, że jak dzieciak podrośnie... to się naprostują.

Nie naprostowały się. A pojawiła się nowa zgryzota i komplikacja, która wywróciła ich życie i skierowała na jakiś całkiem boczny, mroczny, ślepy tor. Ojciec poważnie zachorował i wkrótce zmarł, a kilkuletnie kalekie dziecko znalazło się w przytułku. Na rehabilitację było już niestety za późno.

Westchnął ciężko. Czasu, jak wody w rzece, nikt nie jest władny cofnąć. Nawet Bóg.

Od dawna, od lat młodzieńczych, daleko mu było do wiary. Karcił sam siebie za prymitywne myślenie: jest zły na boskie moce za swoje cielesne ułomności. Jednak, po zastanowieniu, nie w tym dostrzegał istotę problemu. Dlaczego – stawiał naiwne pytanie – ludzie często nad wyraz zajadle walczą o religię, a sami niechętnie żyją według jej nakazów? I nie chodziło mu tylko o zewnętrzne oznaki przynależności do grona wiernych, ale o coś więcej. Jak ktoś, kto chodzi na msze, uczestniczy w pielgrzymkach może jednocześnie sączyć jad nienawiści do bliźnich przy każdej okazji, intrygować i mataczyć. Coraz więcej mu się nie zgadzało. Obserwacja życia przynosiła gorzkie konkluzje. Ludzie dręczeni przez własne diabły, psychopaci i okrutnicy, często pełni kompleksów, mszczą się nieprzytomnie na bliźnich. A jeśli ten jest słabszy...

Lecz muszą być też jednostki niezależne, mające odwagę mówić swobodnie swoim głosem. Oni zmieniają zastany ład, otwierają nowe drogi, gaszą stosy... i od razu robi się jaśniej.

Wyczytał w swoich ukochanych książkach taką myśl Stanisława Jerzego Leca: „Stosy nie rozświetlają ciemności”. I od razu poczuł się lepiej.

Książki zastąpiły mu rodzinę, jakiej nie miał. I wiarę. „O wiele lepiej byłoby na świecie – myślał – gdyby zamiast religii, zwalczających się nawzajem, ociekających krwią inkwizycyjnego przymusu i zniewolenia – zapanowała jedna «nadreligia» – po prostu humanizm, ze zrozumiałymi dla wszystkich przesłaniem i zasadami”.

Że to utopia – wiedział od dawna. Ludzkość jeszcze nie znalazła się na takim etapie rozwoju, i możliwe – nigdy się nie znajdzie. Religia, która jest dla wielu narodów odmienna, nazbyt często, jak stwierdził Mark Twain „przeniosła się z serca do ust”.

Pomyślał, że jeszcze gdzieś, mianowicie do kieszeni. Przecież obok sfery duchowej całkiem bujnie od lat rozkwita zupełnie inne zaplecze.

 

Nowiutkie kule nie były po to, aby obtłukiwać je po nadrzecznych wykrotach. Szanował ich gładką aluminiowość, pieścił dłonią, ustawiając równo, jak szeregowych w wojsku, pod ścianką sionki.

Nad rzekę w sam raz był jego kosturek, też niczego, zwyczajny a niezwykły, bo wyciosany, stworzony z drzewnego konaru i przekształcony w artefakt, jaki być może kiedyś, w oddalonej przyszłości odkryją badacze, poszukiwacze cennych obiektów dawnej kultury. Patrzył na ten przedmiot. Tak, to jego dzieło, niepowtarzalne. Zadumał się nad czymś, co uderzyło go swą niezwykłością. Popłynęły słowa:

 

„W zimnym tlenie snu barwy i kształty niejasne

pośród pyłu i dymu już dawno wygasły.

Nim się jednak obudzisz, spróbuj choć utrwalić

blask ulotny jak dotyk skrzydła o grzbiet fali”.

 

Skonstatował, że wypowiada na głos myśli przyobleczone w słowa poezji tak piękne, że sam się zadziwił, a pies spojrzał na niego z uznaniem.

Pogładził wiernego psiaka. Ten biegnąc, nagle po kilku krokach zatrzymał się, że gdyby nie kostur, człowiek zapewne upadłby jak długi.

– Co ty wyprawiasz?

Pies nie ruszał się z miejsca i cicho zaskomlił. Człowiek dojrzał z trudem, poprzez rzadkie listowie nadbrzeżnych zarośli, grupkę młodzieży. Rozkładali jakieś koce, powystawiali puszki z piwem. Ukazały się też butelki. Chyba wino?

Dojrzeli go, gdy chciał się wycofać, ale niezgrabność nóg spowodowała, że zahaczył o coś i wywrócił się. Pies szczekając chciał może pomóc, ale wszystko to widać wyglądało komicznie, bo cała grupa, ubawiona, jęła głośno wyrażać swą radość, rzucając przy tym przeróżne niewybredne epitety.

Nic to dla kaleki nowego. Jednak wiedział – jest sam, ich wielu, i najlepiej będzie, jak zniknie im z oczu, i to możliwie szybko.

– No nie tak szybko, gościu! Zapraszamy na drinka – to jeden młokos.

– Dajcie mu spokój – to dziewczyna, lecz ją zaraz zakrzyczeli.

– Co, niegościnna jesteś?! Może człowiek spragniony?

– Nie, dziękuję, mieszkam tu niedaleko. Pójdę już.

– Co, z nami się nie napijesz? – padło pytanie klasyczne, na które dobrej odpowiedzi jak wiadomo nie ma.

Człowiek uśmiechnął się zażenowany, więc nalano mu solidną szklankę piwa i przypilnowano, by wypił do dna. Zakręciło się w głowie, bo nie pił nigdy. Alkohol mu szkodził, miał niedomogę serca i nadciśnienie – jak to starszy.

– I jeszcze poprawimy czymś mocniejszym.

Dolali, znowu przymusili. Cóż było robić. Niewiele pamiętał. Nie poczuł nawet za bardzo przenikliwego zimna wody, która objęła go w swe matczyne przepastne ramiona.

 

„Co poczniesz? Gromadzą się chmury

nadlatuje ptak nocy – skrzydłami powietrza

dusi. Więc koniec?”...

Irena Nyczaj

__________________

W opowiadaniu wykorzystano cytaty z wierszy Stanisława Nyczaja: Sercu Ziemi (Tęsknota za nadzieją); z poematu dramatycznego Puls; Inicjacja (Tęsknota za nadzieją).

 

Fot. w tekście: https://www.facebook.com/irenanyczaj/photos_albums