Jerzy Stasiewicz
Szlakiem festiwali i salonów 2021 roku
Rok – powiedzmy salonowy – rozpoczął się od styczniowej – rodzinnie – wizyty w pracowni rzeźbiarskiej prof. Mariana Molendy. Mistrz akurat kończył ponad dwumetrową – w glinie – postać rotmistrza Witolda Pileckiego. Latem pomnik z brązu stanął w Opolu.
Artysta – przy lampce przedniego trunku – opowiedział o dylematach twórczych związanych z oddaniem prawdy szczegółu, ale i charakteru osobowości postaci kawalerzysty, znanej przede wszystkim z działalności niepodległościowej i bestialsko zamordowanej. Ale to także malarz – po dziś dzień w kościele parafialnym w Krupie wiszą dwa obrazy pędzla Witolda Pileckiego. Pamiętajmy! Postacie pomnikowe to przecież kiedyś żywi ludzie!
8 kwietnia boleśnie uderzył w Dolnośląski Oddział Związku Literatów Polskich śmierciami: Danuty Kobyłeckiej (covid) rocznik 1963; nysanki, poetki, psychologa, nauczycielki, inicjatorki oświaty niepublicznej, autorki czterech zbiorów wierszy i książki biograficznej Jerzego Kozarzewskiego, patrona Zespołu Szkolno-Przedszkolnego, którego była dyrektorem. I Wiesława Prastowskiego, rocznik 1936, urodzonego w Łunińcu na Polesiu. Wrocławianina, dr n. med., internisty-anginologa, dla którego medycyna była legalną żoną, a poezja kochanką – jak sam mawiał. Nauczyciela akademickiego, ordynatora oddziału. Autora jedenastu tomów wierszy. Poezja Wiesława to zapis refleksji lekarza nad przeżywaniem rzeczywistości, poszukiwaniem prawdy o świecie i człowieku, odczuwania przemijania.
Na początku czerwca ponownie z Violą i Oskarem gościmy w pracowni nad rzeką. Mistrz tworzy pomnik-ławeczkę Jerzego Kozarzewskiego poety, więźnia niemieckich obozów koncentracyjnych, emisariusza rządu londyńskiego, więźnia komunistycznego (dwukrotnie skazanego na śmierć), prawnuka Ksawerego Norwida (rodzonego brata Cypriana Kamila), od 1 listopada 1955 roku mieszkańca Nysy, twórcy Ogniska Muzycznego w naszym mieście, społecznika.
Profesorowi zależało na naszej opinii – że tak powiem – wizualnej, gdyż państwa Kozarzewskich znaliśmy, a Viola w dzieciństwie mieszkała nawet po sąsiedzku przy ulicy Żwirki i Wigury.
„Poeci są blisko” – czerwcowe spotkania w podcieniach „Starej Wagi”, w ramach Nyskiego Salonu Literackiego zgromadziły sporą grupę poetów nie tylko z Opolszczyzny. Nie zawiodły Małgorzaty Bobak: Danuta Bartoszuk (Mazowsze) – indywidualne widzenie świata. I Lucyna Brzozowska (Podbeskidzie), o której pisałem w eseju „Jaskółka... i popiół tajemnicy...”. Siedziała obok mnie – emanując kobiecością. – Na podorędziu wymyśliła haiku sytuacyjne (szkoda, że nie zanotowałem, przepadło). Zaprezentowanym lirykiem poruszyła do głębi licznie zgromadzoną publiczność. Zabrakło krzeseł, ludzie stali półkolem na ulicy. Ruch kołowy zamarł.
W lipcu po raz dziewiętnasty Stasiewiczówka gościła poetów „Bitwą w tle”. Przybyli: Jan Szczurek, František Všetička, Zosia Kulig, Rysio Ścibor, Bożena Tokar-Matkowska, Witek Hreczaniuk, Ada Jarosz, Mundek Borzemski, Gosia Bobak, Daniela Długosz-Penca. Ze łzą w oku wspomniano: Danusię Kobyłecką (zawsze obecną) i Zdzisława Borzemskiego – tatę Edmunda – przyjaciela poetów.
Grażyna Drobek-Bukowska miała być „gwoździem” programu. Cieszyła się ze spotkania z dużą grupą pisarzy. Przygotowała pamięciowo wiersze, krótki fragment prozy, garść anegdot. Nieszczęśliwy upadek (progi) uniemożliwił przyjazd. Ale ból – jak ciemność – nie zamyka świata. Była długa rozmowa telefoniczna z uczestnikami „bitwy”. Były liryki. Ze swojego kalectwa – raczej niemocy – uczyniła metaforę. Sycąc zebranych życiodajnym ogniem. W następnym tygodniu każdy z uczestników otrzymał pocztą tom wierszy Grażyny z obszerną dedykacją...
Esej gospodarza „Tragedia źródłem dobroci – ze szczyptą poetyckiej soli – na drodze życiowej Grażyny Drabek-Bukowskiej”, drukowany w większości gazet literackich w Polsce i pomieszczony w tomie poezji Najpiękniejsze kwiaty dla Stwórcy (2021) przeczytała z atencją Ada Jarosz.
Biesiada u Violi i Jerzego to także dobre jadło i wykwintne trunki – nie mylić z cieczą grafomana – napędzającą dyskusję przy huku armat, szarży konnicy; wdziękach markietanek. I nocy białej jak wiersz.
Na koniec miesiąca z Janem Szczurkiem i Adą Jarosz po raz kolejny – przez Głuchołazy – malowniczą pagórkowatą trasą, wzdłuż całych Czech, ruszyliśmy na podbój Hodanina, ścielącego poezję „Po obu stronach Morawy”. Kwaterą powitała nas parafia czeskiego kościoła husyckiego z jej rezydentką i organizatorem festiwalu – Jarmilą Moosovą. Oficjalne otwarcie w Galerii Sztuk Pięknych. Słowo laudacji Vlado Petroviča, gospodarza po słowackiej stronie. Odbył się także wernisaż połączony z promocją albumu malarsko-poetyckiego Žalmy duše (2020) Jozefa Jelenáka (artysty malarza, rocznik 1935), okraszony liryką Ewy Kubánowej (poetki, urodzonej w 1971 roku), w zabytkowym budynku fabryki fajansu, ufundowanym przez Franciszka Stefana Lotrińskiego z Holičy. Dziś Teatr rodu Švrčków-Beseda. Szukanie inspiracji twórczych w tajemniczych uliczkach Hodonina, na dziedzińcu zamku Holič, letniej rezydencji Habsburgów (Marii Teresy i Franciszka Stefana z Lotaryngii). Następnie rejs po granicznej Morawie statkiem „Konstancja” do kanału Baty. Na górnym pokładzie wystąpienia poetów w języku narodowym, ciekawie (niezrozumiale dla wszystkich) brzmiał język węgierski, urozmaicone muzycznie – ballady Jarmili Synkowej. Wzdłuż przystani ukryte w szuwarach postacie z czechosłowackich bajek. (Dowiedziałem się – o zgrozo – że Rumcajs po słowacku to Rumpel, a byłem święcie przekonany, że to... samochód sąsiada). Nocna biesiada – dawno się nie widzieliśmy – pełna dyskusji o poezji i roli poety w świecie coraz bardziej online. Z osobistą refleksją Ladislava Špánika. Raczeni regionalnym winem (Południowe Morawy), antidotum na covid. Co ciekawsze uczestnicy wykazali jednomyślność nawet przy... kilkunastu toastach, pod nutę słowiańskich pieśni... Tak rodzą się przyjaźnie i współpraca. W przyszłym miesiącu na łamach polskiej prasy zaprezentowałem poezję Mircey Dan Duty – rumuńskiego poety.
20 sierpnia na zawołanie Małgorzaty Bobak-Końcowej – Pierwsza Nyska Noc Poetów! Do Śląskiego Rzymu z najdalszych zakątków Rzeczpospolitej dzielić się słowem, ściągnęli tłumnie – wymienię zapadłych w pamięć i oko: Teresa Bachleda-Kominek, Bogusława Chwierut, Małgorzata Hrycaj, Sławomir Jankowski, Marta Klubowicz, Krzysztof Kokot, Joanna Nowocień, Bogusław Olczak, Izabela Ptak, Małgorzata Skwarek-Gałęska, Joanna Wicherkiewicz, Walter Pyka.
Harry Duda omówił życie i twórczość Cypriana Kamila Norwida „ducha nocy”. Miałem zaszczyt przed takim gremium zaprezentować wiersz pt. „Płomienie poezji sięgają obu fortów”. Liryka przeplatała się z pieśnią, niesiona wiatrem ponad dachem bazyliki pw. świętych Jakuba i Agnieszki (najbardziej stromy dach w Europie), którą nazajutrz poeci mieli okazję zwiedzić, łącznie z poddaszem i wieżą – tylko dla śmiałków (54 m wysokości). Piszący te słowa i Ryszard Grajek po dziś dzień chodzą na gumowych nogach.
Była wędrówka z przewodnikiem po historycznej części miasta i rejs po jeziorze. Dodatkowo goście zostali obdarowani rzeczową publikacją Nysa – wspólne dziedzictwo kulturowe pogranicza i trójpakiem książęcego browaru zawierającym: „nyskie jasne”, „nyskie chmielone”, „Sudety”. Na etykiecie samochód „Nysa”, kojarzony od zawsze z miastem. Piękny, jak żona w dniu ślubu.
23 września odsłonięcie pomnika-ławeczki Jerzego Kozarzewskiego przed Urzędem Miejskim w Nysie. Wieczorem usiadłem przy poecie w świetle reflektorów, zastanawiając się, jak ta skromna osoba czuje się wystawiona na widok publiczny. Wydawało mi się nawet, że Pan Jerzy skulił się w sobie i próbował przepraszać za zamieszanie.
Festiwal Poezji Słowiańskiej Czechowice-Dziedzice ma swój klimat i specyfikę porządku. Wszystko tutaj dopięte, dokręcone do ostatniego zwoju. Każdy z poetów jest jednakowo ważny, ma swój – wystarczający – czas na prezentację (szkoły, dom kultury). Ma możliwość poznania i wysłuchania najwybitniejszych. Ale po kolei... Dotarłem w towarzystwie Gosi Bobak i Ady Jarosz. Inauguracja festiwalu w historycznej przestrzeni. W czasie wędrówki z przewodnikiem po najstarszej części miasta – zaskoczenie. Tutejsze tereny wchodziły w skład Księstwa Cieszyńskiego. Jako lenników króla Czech, nie dotknęła nas, Polaków na tych ziemiach, hańba rozbiorów. Tutaj Rysiu Grajek odnalazł źródła Euterpe; słowo – człowiek trwa szlachetnością; poezja to przyjaźń. Najbardziej odczuliśmy to w szkołach, w skupieniu, w zasłuchaniu młodzieży. Odważnej prezentacji uczniów – przy rówieśnikach – młodzieńczych wierszy. W Książnicy Beskidzkiej w rozmowach nie tylko wierszem Barbary Gryszki-Zych z Marianem Kisielem. Juliusza Wątroby z klasykiem Józefem Baranem (utwory w podręcznikach szkolnych). Ale i na sesji literackiej, którą z Wojciechem Kassem (inny kąt nachylenia) prowadziła Agnieszka Herman. No i rozmowy kuluarowe, pełne wiedzy pożytkowanej po czasie. Tu wymiana maili z Pawłem Krupką. Czekanie na jego przekłady wierszy ciekawych poetów z różnych stron świata, recenzje, podsumowanie wydarzeń w dwutygodniku Pisarze.pl.
Podziwiam Joannę Słodyczkę, potrafi w przeciągu kilku godzin – między przesiadkami – zwiedzić niemalże całą Nysę. Od Werblistów, poprzez Rynek Solny, bazylikę, pomnik marszałka Piłsudskiego, Altanę Eichendorffa i przed czasem zapukać do Stasiewiczówki. I trójcą z Janem Szczurkiem przez hrabstwo kłodzkie, stromym podjazdem Monkolna, zawitać na wzgórzu w gigantycznym, benedyktyńskim klasztorze na 22. Dniach Poezji Broumov. Z Verą Kopecką, witającą przybyłych na dziedzińcu, przytulić się czule. (Dwa lata czekaliśmy na powtórne spotkanie). Oczekują nas książki: Světlo a stiny podzimu almanach festiwalowy, mieszczący poetów, uczestników festiwalu z Czech, Bułgarii, Łotwy, Polski, Słowacji i Ukrainy i antologię Cesty – 63 nazwiska. Autorzy spoza Bohemii drukowani w języku ojczystym i tłumaczeni na czeski przez Verę, także autorkę fotografii zamieszczonych w publikacji.
Wystąpienia poetyckie w celi klasztornej, warsztaty w krynickim schronisku (baza festiwalu), gdzie miałem przyjemność zaprezentować swoich Pisarzy wobec zagrożeń cywilizacji, antologię poezji i prozy pod redakcją Ireny i Stanisława Nyczajów, wydanej w Oficynie Wydawniczej „ STON2” w Kielcach.
Gościliśmy w Janoviczkach (widać Śnieżkę) na jubileuszu 30-lecia Polsko-Czeskiego Klubu Artystycznego „Art Studio”, połączonego z wystawą prac malarskich jego członków. Wyróżnieniem jest znać i spotykać takich ludzi, jak: Henryk Hnatiuk, Antoni Matuszkiewicz, Vera Kopecka, Miroslaw Kapusta, Jaroslav Schnerch, Jana Wienerová. Móc porozmawiać z Teresą Bazałą, naczelną „Ziemi Kłodzkiej”, miesięcznika wydawanego w językach: polskim, czeskim i niemieckim.
Do Polanicy Zdroju na Międzynarodowy Festiwal Poezji „Poeci bez granic” im. Andrzeja Bartyńskiego wyruszyłem koleją, malowniczą górską trasą przywróconą niedawno do ruchu przez Otmuchów, Paczków, Kamieniec Ząbkowicki, Bardo Śląskie, Kłodzko. Polecam widoki z okien na zbocza i doliny, ciszę przejazdu. Naprawdę warto zostawić samochód w garażu. Spacerkiem przejść się z dworca do Hotelu „Medical Sensus”. Poczuć wolność wędrowca naładowanego liryką i wzrok samotnych... (?) kuracjuszek.
Wprawdzie spóźniłem się kilka minut, trwało akurat wręczenie „piór zasłużonych literaturze”, tym z powołania – jak podkreślił Andrzej Walter, jeden z pomysłodawców nagrody. Ale zaraz była promocja festiwalowego almanachu Jeszcze zmierzch żarzy (62 autorów z 8 krajów). Pod redakcją i wyborem Kazimierza Burnata. Kaziu nie poddawaj się – trzymamy za ciebie kciuki podparte modlitwą. Zżarty tremą zaprezentowałem miniaturkę prozatorską „Rozdrapywanie krajobrazu”... Tyle wybitnych osobowości.
Nazajutrz założenie kwiatów pod pomnikiem Adama Mickiewicza, recytacja utworów wieszcza. Spacer szlakiem historycznych miejsc miasta i poszukiwanie natchnienia. Wielką zaletą i nauką dla uczestników są referaty tematyczne – wygłoszone przez Andrzeja Dębkowskiego, Andrzeja Waltera, Darka Pawlickiego, Marka Wawrzkiewicza – poświęcone literaturze – z otwartą dyskusją i z udziałem publiczności, przed którą także mieliśmy możliwość wystąpić w kawiarni Bohema na poetyckim Hyde Parku. I w biesiadzie artystycznej.
Festiwal to również „zgrupowania” kuluarowe – miałem zaszczyt poznać: Marię Magdalenę Pocgaj, Zbigniewa Gordzieja. Grono uzupełniali: Zbyszek Niedźwiecki Ravicz, Darek Pawlicki, Anita Pawlak, (odciągnął mnie do swego pokoju na małe co nie co, znawca wykwintnych napitków Józef Frąckowiak, Europejczyk z Ziemi Kępińskiej i miłośnik ko...ni). Alina i Krzysztof Galasowie, Rysiu Grajek – drogą powrotną odstawił mnie do Nysy. A ja po trasie pokazałem mu mury obronne Paczkowa (polskie carcassonne).
W grodzie Przecława z Pogorzeli za parę dni w ramach jesiennych Spotkań Literackich miałem wieczór autorski (z honorarium, dziś zupełnie zapomniane słowo) pt. „Powróciłem” z widownią ponad stu osób. Wielka zasługa dyrektora Andrzeja Kłoczki, potrafiącego połączyć „Książkę na warsztat” – prezentacje powarsztatowe młodzieży PSP nr 3 w Paczkowie (konsultant Danuta Babicz–Lewandowska) z wernisażem poplenerowym Paczkowskiej Grupy Artystycznej i recitalem Kamili Bilewicz.
Mury Zamku Moszna były świadkami promocji 31. numer kwartalnika „LiryDram”. Twarzą tego numeru jest Marcin Orliński. Zamek posiada oryginalnie zachowaną pałacową sień, z największym kominkiem w gmachu – jedyny czynny – śmiejącym się płomieniem dębowych polan do poetów, jak w czas wizyt (polowania) cesarza Wilhelma II. Skrzypienie otwartej, rzeźbionej antresoli i klatki schodowej świadczyło o duchowej obecności Tiele-Wincklerów (śląskiego rodu – potentata węgla i stali – rezydującego w zamku 99 wież i wieżyczek, 365 pomieszczeń – w latach 1866-1945).
Rzeczowe słowo o kwartalniku wygłosiła Marlena Zynger, redaktor naczelna. Przedstawiła zebranym właściciela firmy konserwatorskiej – powinowactwo serca – dokonującej renowacji obiektu. Stąd na łamach czasopisma obszerna historia zamku Moszna i terenów przyległych, i cały rozdział poświęcony twórczości poetyckiej poetów z Opolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Przybyli obowiązkowo z wierszem.
Marek Wawrzkiewicz (pozazdrościć mobilności: Gorzów, Polanica, Moszna. Pomiędzy stolica na zmianę garnituru) przedstawił w obszernym skrócie stulecie działalności początkowo Związku Zawodowego Literatów Polskich, a od 1949 roku posługującego się obecną nazwą. Z pierwszym prezesem po odzyskaniu niepodległości Stefanem Żeromskim.
O twórczości Marcina Orlińskiego ze znawstwem wypowiedział się Rafał Gawin – Dom Literatury Łódź. Zaprezentowano wiersze zamieszczone w periodyku i udzielono głosu poetom przybyłym z najdalszych zakątków kraju: Małgorzata Hrycaj, Rafał Różewicz, Robert Marcinkowski, Beata Zalot. Był czas dla bardów piosenki autorskiej: Janusz Ochocki, Jarosław Kąkol, Sylwia Lehner.
Stoły uginały się od napitków i jadła, co sprzyja biesiadzie i czarom. Dojeżdżając – zabłądziłem. Powrotem – rozbiłem zderzak. Gosia Bobak jako pasażer zniosła to dzielnie, choć odpokutowała covidem.
Z początkiem grudnia zawitałem do Prudnika (willa Frankla) na promocję Nábřeži non / Nabrzeże non Františka Všetički, książki czesko-polskiej w przekładzie Wojciecha Ossolińskiego. Autor jak i translator kontynuują po wiekach przerwy – bez żadnych modyfikacji – strofę włoskiej poezji renesansowej złożonej z dziewięciu dziesięciosylabowych wersów z obrazem rymowym: abababccb. Wprowadzając ją na nowo do czeskiej i polskiej literatury.
Ucztą prawdziwą jest być wśród twórców potrafiących mówić, którym i słuchanie nie jest obce. Współpracujących z sobą dziesiątki lat w przyjaźni – czasem kolczastej. Znakomicie uwiecznionej na obrazie (okładka książki) Pawła Pałczyńskiego. Dziś dopiero dostrzegłem w głębi płótna – nie góry – a rubensowskie kształty kobiece.
Mimo pandemii widać, że życie literackie i towarzyskie powoli wraca na normalne tory. Twórcy odetchnęli, poczuli bliski kontakt z czytelnikiem nie zawsze przestrzegającym obostrzeń? Ale coś za coś. A może to już powrót do normalności. Bo przecież, ile może być kolejnych fal?
Jerzy Stasiewiewicz
Ryszard Mścisz
Nadsańska poezja po raz trzeci
Znany stalowowolski prozaik i poeta Mirosław Osowski doprowadził do powstania trzeciego już almanachu poetyckiego Wiersze znad Sanu. Podobnie jak w przypadku poprzednich, kryterium jest nadsański rodowód twórców w nim obecnych, nie ma natomiast klucza tematycznego, a więc ich poezja nie musi mieć bezpośredniego związku tematycznego z regionem, w którym mieszkają i tworzą. Twórcy ci tworzą Klub Literacki, który zachowuje formułę otwartą, umożliwia im zaprezentowanie (we własnym wyborze) dorobku, dokonań twórczych – zwykle aktualnych, z ostatniego czasu.
W tegorocznych Wierszach znad Sanu prezentowanych jest zdecydowanie najwięcej twórców, bo aż 21 (w pierwszym było 16., w drugim 17.). Obok tych, którzy już w almanachu zaistnieli, zauważalna jest bardzo liczna grupa młodych poetek, często związanych z Warsztatami Poetyckim „Wers” w Stalowej Woli. Karina Jurewicz, Izabela Chyła, Alicja Czech, Aleksandra Knap, Natalia Męcińska i Małgorzata Sobkiewicz to poetki mające na koncie wiele sukcesów w konkursach dla młodzieży szkolnej – między innymi wszystkie były laureatkami różnych edycji Podkarpackiego Konkursu Twórczości Literackiej „Gdy słowa dojrzewają”, organizowanego przez Zespół Szkół w Jeżowem. We wszystkich częściach almanachu, a więc i w tej, swój udział mają: Elżbieta Ferlejko, Henryk J. Giecko, Hiacynt Górnicki, Jacek Kotwica, Marta Męcińska, Grzegorz Męciński, Ryszard Mścisz, Wiktoria Serafin, Bogdan Stangrodzki, Małgorzata Żurecka i Mirosław Osowski.
Także w tym trzecim almanachu jest spora grupa twórców z kręgu rzeszowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich i Stowarzyszenia Literackiego „Witryna” w Stalowej Woli. Pojawiają się także, na równych prawach, twórcy niezrzeszeni, niemający na koncie wydanego tomiku, ale zwykle piszący już od pewnego czasu, którzy odkryli w sobie pasję tworzenia. Niekiedy te almanachy sprawiły, że mogą się ze swoją twórczością pokazać, choć niektórzy twórcy już w czasopismach czy różnych almanachach mieli okazję zaistnieć. Decyduje to o dużej różnorodności prezentowanej poezji, która pod względem formalnym, dojrzałości i poziomu twórczego a także w wymiarze pokoleniowym cechuje się sporym zróżnicowaniem.
Trudno byłoby o taką pełną ocenę zestawu utworów poszczególnych twórców (który wszakże nie musi być też reprezentatywny dla całego dorobku poety), spójrzmy zatem na te propozycje wybiórczo, odwołując się do wybranego utworu z zestawu zaproponowanego przez twórcę. Będzie to pod pewnymi względami forma zachęty do sięgnięcia po inne, zamieszczone w almanachu wiersze twórcy i skonfrontowanie z nimi tego, który zostanie przywołany.
W opisowej Monotonii zimy Izabela Chyła zaczyna od opisu zimowego poranka, który ma po części impresjonistyczny charakter, jednak „wyostrzają” go „kruczoczarne gałęzie”. Panująca wokół cisza, myśli przysłonięte mgłą i jakby zamrożone to wyznaczniki pewnego zagubienia jednostki, braku celu, do którego mogłaby dążyć. Na swój sposób koresponduje z tym utworem wiersz Alicji Czech Matka. Tu jednak wszystko jest zgoła niezimowe, rozjaśnione, tonie w kolorach tęczy, choć w tym „rozbłysku” natury coś nieudanego, jakieś niepowodzenie, cień niepokoju dogasa. W zakończeniu wiersza dochodzą do głosu sprzeczne odczucia: z jednej strony jakaś wiara, pokrzepienie związane z przyszłością, z drugiej strony pewien sceptycyzm, obawa.
Zapytanie o przyszłość, próba przeniknięcia Bożego planu w odniesieniu do podmiotu lirycznego i możliwości kreowania drogi życia przez niego wieńczy wiersz Elżbiety Ferlejko Epilog. Widzimy tu zagubienie osoby mówiącej w „zgiełku” życiowych spraw, których hierarchię, ważność nader trudno ustalić, które ciągle trzeba selekcjonować bez pewności, czy czyni się to właściwie. Zagubienie to wiąże się także z ingerencją innych osób, zdrajców, którzy wiodą nas na manowce, wykorzystując to, co w nas szlachetne – pokazuje to w swoim wierszu Pozwalasz na to od początku Henryk J. Giecko. Tytułowa fraza, która powtarza się refrenowo w wierszu, może być odczytywana jako samooskarżenie, szukanie w sobie winy za taki stan rzeczy. Jednak ta „wina” ma źródło w dobru i szlachetności podmiotu lirycznego, którego wrogowie działają nieetycznie, podstępnie, wykorzystując jego pokłady wiary, nadzieję, złudzenia.
Kontrast między ciemnością i jasnością staje się punktem wyjścia wiersza Hiacynta Górnickiego W ciemności. Ciemność wyczula zmysły, powala słyszeć nawet delikatne głosy, a jasność oślepia. W ciemności zapala się „na dnie oka (…) mała iskierka”, ożywiają się obrazy w pamięci, wyobraźni, dom „wnika do duszy”. Ten ciekawy, pobudzający wyobraźnię wiersz zestawmy z utworem Kariny Jurewicz Gorycz, miękkość, w którym także ciemność nocy i jasność dnia oraz siła wyobraźni odgrywają swoją rolę. Codzienność ma swój gorzki wymiar, noc tasuje blaski i cienie, niesie z sobą grę uczuć, obrazów. Gorycz codzienności łączy się z brakiem bliskiej osoby, naocznością obrazów, wrażeń zmysłowych, które wszakże nabierają „chropowatości”, stają się ambiwalentne, trudne do uchwycenia niczym „miękki ogień”.
Boska muzyka natury, istnienia dominuje w wierszu Aleksandry Knap Bóg – dyrygent. W orkiestrze natury, którą dyryguje Bóg, biorą udział upersonifikowane żywioły i cząstki natury: ocean, skały, wiatr, kamienie. Inny obraz natury odnajdziemy w wierszu Jacka Kotwicy Zmiana pór roku. W jakiejś mierze i tu natura okazuje się być artystą – przedwczesny, a więc przybywający nieco niezgodnie z porządkiem mróz próbuje wszak ożywić sylaby i utrwalić się na płótnie. Zmiana w naturze naznacza swym piętnem czas, nabiera zgoła eschatologicznego wymiaru.
Ptasia nadzieja, wolność, radość w wierszu Marty Męcińskiej Lot jest „skażona” ludzkim bólem, okrucieństwem, tym, co przyziemne. Jest tu jakaś dwoistość natury ptasiej i ludzkiej, ślad metaforycznej metamorfozy – wszak „złamane skrzydła” dotyczą tak człowieka, jak i ptaka. Ów cień złamanych skrzydeł dorosłości daje się zauważyć w interesującym wierszu córki Marty – Natalii Męcińskiej, pod tytułem Stalowa. Obraz „nieżyjącego” miasta po północy, w którym pustoszeje skatepark, opuszczony przez „ostatnich rozbitków”, słychać odgłosy karetek i kół na podmokłym asfalcie, został zestawiony z uciekającą „w mrok” młodością, przemijaniem beztroskich „miodowych lat”. Obraz tej dorosłości znajdziemy w wierszu Przemijanie, napisanym przez tatę Natalii – Grzegorza Męcińskiego. Spojrzenie na młode lata jest zbliżone do tego z wiersza Adama Mickiewicza Polały się łzy. To wprawdzie nie lata „górne i durne”, ale „stracone na hulankach”, w szaleństwach młodości. Teraz podmiot mówiący, obserwując oznaki starzenia się u siebie, dostrzega to, co dobrego przyniosło mu życie, ale poczucie zmarnowanego i uciekającego czasu (również innym – czy to jednak pocieszenie?) go nie opuszcza.
Poczucie uciekającego czasu, w swej metaforycznej i symbolicznej odsłonie, pojawia się i w wierszu Ryszarda Mścisza U wrót zimy. Frazeologiczne i związane z wieloznacznością słów skojarzenia związane z zimą łączą się nie tyle z dojrzewaniem, co z nowymi czasami, w których wiele rzeczy zatraciło się, zostało „zamrożonych”. Z późną jesienią łączy się natomiast wiersz Anny Nowakowskiej Listopadowa cisza. W tytułowej ciszy, która kryje w sobie wiele smutku, trosk i dramatów (bywa „grobowa”, „wieczna”, myśli w niej „krzyczą” a ptaki zostawiają „niemy ślad”), „czas kamienieje”. Jednak wiersz kończy obraz wiosny, która nadejdzie ze „śpiewem”, a cisza (mająca perspektywę rozśpiewanej wiosny przed sobą) staje się okazją do refleksji, rozmowy z sobą. Dzięki Wiktorii Serafin, za pośrednictwem jej wiersza „Kończy się lato”, możemy cofnąć się od zimy poprzez jesień ku końcu lata. Ten opisowy wiersz ukazuje uroki natury, ale także tę porę roku łączy z wyciszeniem i zamyśleniem. Urokliwe metafory – „zielone spojrzenia (…) drzew”, „błoga cisza się (…) zieleni”, „wśród fioletów myśli niczyje błądzą” – prowadzą do refleksyjnej natury duszy ludzkiej, która znajduje w owym ciepłym pięknie ukojenie, wytchnienie i odczucie błogości.
Wśród bajkowych, dziecięcych wierszy Marty Sienkiewicz znajdziemy także utwór poważny, przeznaczony dla dorosłego odbiorcy – Testament matki. Mądre nauki, życiowe przestrogi matki dla jej dzieci dobitnie wybrzmiewają w wigilijny wieczór, kiedy jej już nie ma. Matka wierzy w opiekę Dziecięcia Jezus nad jej dziećmi, bo sama poleciła swe pociechy Jego opiece, a przestrogi i rady łączy z życzeniami, które tradycyjnie przecież przy tej okazji są wypowiadane. Małgorzata Sobkiewicz jeden ze swoich wierszy dedykuje Matce Bożej. Piękne wyobrażenie Maryi z wiersza Piszę Cię, Niebieska Matko zaczyna się słowami: „promieniem złotego słońca,/ srebrną kroplą wiosennego deszczu/ piszę Cię jak ikonę”. Smutna, nasycona cierpieniem Matka ma wysłuchać modlitwy podmiotu obdarzonego swoimi „cierniami”, obserwującego ludzi o „zamkniętych sercach”, „brudnych duszach”, których uśmiechy są „podszyte kpiną”. Podmiot mówiący pozbył się dziecięcej naiwności, owej uskrzydlonej wiary, ale ta „ikoniczna” Matka jest dla niego oparciem, źródłem sił do życia. Matka pojawia się także w wierszu Bogdana Stangrodzkiego Sen o Matce. Ma być ona dla podmiotu - w swej dobroci i wielkiej miłości – źródłem dobroci, wręcz świętości. Poszukuje tej inspirującej matki wszędzie: zarówno w „zgiełku ulicznym” jak i „u bram raju”. Jej bliskość to dla niego źródło mocy i ocalenia.
Obraz życia w wierszu Beaty Sudoł-Kochan Teatr w znacznej mierze odbiciem odwiecznego motywu theatrum mundi. Podmiot liryczny traktuje to odniesienie życia do teatru zarówno w wymiarze metaforycznym, jak i dosłownym. Trzeba więc dla „widowni” ubrać „nową sukienkę/ żeby ładnie wyglądać”, „odegrać rolę życia”, ale też kupić bilety, zasiąść w teatrze, poczekać aż podniesie się kurtyna i rozkoszować się spektaklem. Jesteśmy wszak w życiu zarówno aktorami, jak i widzami przedstawienia – wszak teatr to życie (jak w piosence rzeszowskiego zespołu RSC i wbrew temu, co odnajdziemy w wierszu-piosence Edwarda Stachury).
W wierszu Marty Zawrotniak Nadzieja na miłość wybrzmiewa pragnienie o spotkaniu kogoś, z kim będzie można iść przez życie „wspólną drogą”. Ma to być ktoś, kto zawsze poda rękę, z kim przez wszystkie życiowe zakręty i trudy będzie można śmiało podążać. Dla podmiotu mówiącego wiersza miłość ma mieć nie tylko wymiar wspólnoty serc, ale być czymś, co wskaże prawdziwy wymiar życia, napełniając go sensem i ratując przed zauroczeniem tym, co materialne. Szczęście i miłość w wierszu Małgorzaty Żureckiej Wystarczy wyłania się z pięknego metaforycznego obrazu: „tętno serca galopuje/ przez trakty spełnionych/ pragnień”. Obrazowo zostaje miłość zderzona z „cierpliwością kota”, który chce „położyć łapę/ na rozgrzanym ciele”. Wszystko to w jakiś sposób ilustruje pewien miłosny paradoks, lęk: kiedy ona „eksploduje”, na dnie duszy, w zakamarkach serca błądzi pytanie: „nie za dużo tej miłości/ czy nie za dużo?”
Podobnie jak w poprzednich almanachach, finalnym akcentem „Wierszy znad Sanu” są aforyzmy Mirosława Osowskiego, w których objawia się cała różnorodność egzystencjalnych refleksji i doznań, mądrości, której życie jest nauczycielką, odkrywczynią. Twórca obnaża tu między innymi przywiązanie człowieka do rzeczy mało ważnych, iluzoryczność i ograniczoność pięknego świata z książek, który wszak świata nie zmienia. Twórca mówi o walcu historii, meandrach polityki i myśleniu, które czasem prowadzi na manowce.
Zaproponowany zaczątek lektury (nawet w omawianych wierszach można odnaleźć więcej, a inne utwory przynoszą kolejne twórcze odsłony autorów) to pewien rys nadsańskiej poezji, prezentowanej przez 21. autorów obecnych w trzecich „Wierszach znad Sanu”. Każdy musi znaleźć własne poetyckie „ślady”, dokonać subiektywnych odkryć w sporym zbiorku, który zawiera ponad 100 wierszy i ponad 50 aforyzmów. Wierzmy, że ta twórcza inicjatywa Mirosława Osowskiego, która zdaje się coraz wydajniej owocować, przyniesie jeszcze sporo poetyckich „wcieleń”.
Ryszard Mścisz
_________________
„Wiersze znad Sanu. Almanach poetycki 3”. Pod redakcją Mirosława Osowskiego, Związek Literatów Polskich Oddział w Rzeszowie, Stalowa Wola 2022.
Andrzej Dębkowski
Nie do zapomnienia...
Czytając najnowszą książkę Marka Wawrzkiewicza i Jerzego Fryckowskiego pt. „Nie do zapomnienia / Z drugiej szuflady” tylko przez moment zastanawiałem się czy jest to literatura wspomnieniowa... Bo według definicji jest to taki rodzaj literatury historycznej, która wykorzystuje czyjeś wspomnienia. I tak też się stało z tą książką. Czy to przypadek? No oczywiście, że nie!
Już wiele lat temu – podczas licznych spotkań na różnych festiwalach literackich – osobiście namawiałem Marka Wawrzkiewicza do spisania swoich wspomnień, do ocalenia dla potomnych tego, co w polskiej literaturze współczesnej jest swoistym spiritus movens, jakimś niesamowitym Enfant terrible, a więc sytuacją łamiącą wszelkie reguły. Ktoś może w tym miejscu powiedzieć: jak to, Wawrzkiewicz jest niedyskretny, nietaktowny? Ale tutaj nie chodzi o jego – Wawrzkiewicza – samozadowolenie, tylko o coś bardziej uniwersalnego, unikatowego... Ale o tym później... Bo chciałem się skupić na samych wspomnieniach, zawartych w tym wywiadzie-rzece.
Literatury pamiętnikarskiej jest obecnie w Polsce dużo, ale niewiele jest takiej, która oddawałaby klimat i barwę epoki, tej naszej epoki, która pokazywałaby środowiska twórcze, artystyczne, a w końcu to, co najważniejsze – ciekawych ludzi. Bo – gdyby ktoś nie wiedział – literaturę i wszystko to, co jest wokół niej tworzą ludzie...
Obecnie tzw. gigantów duchowych jest mało, a literatury pamiętnikarskiej dużo. Jaka więc powinna być dobra książka wspomnieniowa? Ano taka, która precyzyjnie, przyciąga uwagę błyskotliwością oraz aluzyjnością, która skomplikowane myśli autora przekształca w coś unikatowego, niepowtarzalnego, innego. Dlatego ta książka potwierdziła tylko moje odczucia i przemyślenia. Więc co odróżnia książkę Wawrzkiewicza i Fryckowskiego od innych? Przede wszystkim sposób ukazania wspomnień. Bo pomimo tego, że Wawrzkiewicz próbuje odcinać się od stwierdzeń, że przecież nie ma czego żałować, bo życie miałem ciekawe i gęste od ludzi, to jednak można wyraźnie dostrzec ten żal i tęsknotę za minionym, to pragnienie odzyskania straconego uczucia, poczucie straty poprzez zamieranie u współczesnych dawnych ideałów... To tylko nieliczne z uczuć opisywanych, a w zasadzie opowiadanych przez Marka Wawrzkiewicza.
Opowieści-wspomnienia autora Dwunastu listów są nieprawdopodobnie poruszające, a poprzez to prawdziwe. Dzięki tej opowieści stały się one wiecznie żywe – bo zostały spisane, a poprzez to zachowane dla spadkobierców jego literackiej drogi. Ktoś kiedyś powiedział, że twórczość może zapewnić autorowi dostateczną pamięć i sławę, uchroni przed zapomnieniem, że ma ona pomóc w pozostawieniu śladu po ziemskiej egzystencji człowieka. Nie do końca tak jest, gdyż sama twórczość często jest tylko papierkiem lakmusowym – przesiąkniętym roztworem słów autora, który musi jednak wyschnąć, żebyśmy mogli odczytać odczyn życia poety czy pisarza. A to, co staje się legendą, to nasze życie, do którego możemy sięgnąć dzięki pamięci.
Ten wywiad-rzeka to swoisty pamiętnik... Marek Wawrzkiewicz przez te wszystkie lata gromadził i przechowywał wspomnienia, które na szczęście (choć uważam, że nie w całości) zostały dla nas ocalone. To szczęście może być dla niektórych złudne, bo jak napisał w jednym ze swoich esejów Czesław Miłosz – szczęście, to stan trwania „w wiecznym tu i teraz”, oderwanie się od myślenia o przeszłości i przyszłości. Ale Wawrzkiewicz nie bardzo daje się zaszufladkować definicjom Miłosza, bo posiada on w sobie niezwykłą zdolność do zapamiętywania i wspominania, prawdopodobnie dla niektórych największe przekleństwo, a dla innych błogosławieństwo.
Te opowieści to treść życia naszego bohatera zafascynowanego nie tylko samą literaturą, ale tym, co wokół literatury, co tworzy tzw. środowiska.
Rozpamiętywanie lat minionych nie jest u Wawrzkiewicza sposobem ucieczki od teraźniejszości, bezpieczną przestrzenią zamkniętego już okresu w życiu, na który można wciąż spoglądać, ale do którego nie można już wejść. Ten eskapizm, to wędrowanie pośród wspomnień jest dla Wawrzkiewiczą radością. Dlatego dla niego pamięć w literaturze, raz przedstawiana jako dobrodziejstwo, raz jako ciężar i przekleństwo, musi istnieć, a pisanie jest jedną z form jej utrwalania. Przypominanie nigdy nie będzie łatwe, ale życie bez pamięci nigdy nie będzie prawdziwe.
Dawno nie było takiej książki o polskiej literaturze. Jeszcze raz powiem, ile to już lat namawialiśmy Marka Wawrzkiewicza do spisania wspomnień. Nie udawało się, ale udało się wreszcie zrobić z nim wywiad, w którym Wawrzkiewicz opowiada tak barwnie i tak pięknie, że trudno oderwać się choćby na chwilę od tej książki. Jerzy Fryckowski zrobił rzecz monumentalną i chwała mu za to. A Wawrzkiewicz mówi o rzeczach, o których nigdzie nie będzie można się dowiedzieć, o rzeczach, które po przeczytaniu tej książki staną się prawdziwymi „smaczkami” literackimi, o których praktycznie nikt z młodych literatów nie ma „bladego” pojęcia... Pochylcie głowy nad wiedzą i erudycją Wawrzkiewicza... Ta książka uczy pokory, nie tylko literackiej, ale i życiowej...
Część jej druga to zbiór najróżniejszych tekstów Wawrzkiewicza, które ukazywały się na przestrzeni kilkudziesięciu lat Jego niezwykle bogatej i niewiarygodnej kariery pisarskiej i... towarzyskiej.
Ta książka to więcej niż najlepszy podręcznik o współczesnej polskiej literaturze. Powiem trochę przekornie: dobrze, że choć tyle udało się ocalić od zapomnienia...
Andrzej Dębkowski
Barbara Medajska
Życie Polaków w latach wojny – szlachetna postawa Rumunów
1 września 1939 roku hitlerowskie Niemcy zaatakowały Polskę, tego samego roku 17 września Armia Czerwona napadła na nasz kraj. Rumunia, nieobjęta działaniami wojennymi, podjęła się niespotykanej w swojej skali pomocy Polsce. Na jej terenie znaleźli się Prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki, premier Felicjan Sławoj Składkowski, Naczelny Wódz marszałek Polski Edward Śmigły – Rydz, dziesiątki tysięcy osób cywilnych i wojskowych – generałowie, oficerowie, lotnicy, elita intelektualna – m.in. Jerzy Giedroyć, Julian Tuwim, hrabia Roman Potocki i wielu innych.
Niektórzy uchodźcy przebywali w Rumunii krótko, emigrując dalej do innych neutralnych państw. Pozostali, jak m.in. poetka Kazimiera Iłłakowiczówna, spędzili tam wiele lat.
W roku 2022 obchodzimy 83-lecie wielkiego uchodźstwa wojennego Polaków do Rumunii. Jest to doniosłe wydarzenie historyczne.
Polacy nie byli przygotowani do wojny – ...nikt nie mógł przewidzieć tragedii września. (...) Polska była państwem prawdziwie niepodległym, niezależnym od nikogo, była partnerem, który liczył się pod względem dyplomatycznym i wojskowym. (…) Wypowiedzi rzeczników wojskowych były zawsze jednoznaczne: rozbijemy bez trudu armię niemiecką... (...) Trudno było nie wierzyć tym zapewnieniom, skoro pochodziły od oficerów, których zarówno wiedza fachowa, jak patriotyzm nie mogły być i nie były podawane w wątpliwość. Zresztą większość społeczeństwa trwała w przekonaniu, że do wojny nie dojdzie...[i] – stwierdza Aleksandra Biedrzycka-Czudowska, która także schroniła się w Rumunii z mężem Michałem Czudowskim, konsulem polskich placówek.
...wojna może się wlec długo i nie znany nam jest nawet w przybliżeniu jej koniec i dzień naszego spotkania. (…) Jeśli chodzi o nasze losy, to każdego dnia zdaje się nam inny plan stosowniejszy: dziś Francja, jutro Algier, pojutrze Rzym, kiedy indziej pozostanie w Rumunii.[ii] – pisze do żony Bogdan Treter – krakowski konserwator zabytków. Wyjechał do Bukaresztu spontanicznie, uratował wawelskie arrasy. Nie mając żadnego kontaktu z żoną pisał do niej dziennik, który jest wyrazem jego wielkiej troski o polskie dziedzictwo. W Bukareszcie, dzięki pomocy rumuńskich naukowców, wytrwał dziewięć miesięcy. Pogłębiał swoją wiedzę z dziedziny architektury, kultury, etnografii – korzystał z wielu zbiorów archiwów i bibliotek i ta praca stała się dla niego jedynym sensem życia – ...nigdzie korzystniejszych warunków od tych, które tu są, dla uchodźcy nie ma[iii] – tak podsumowuje swój pobyt dwa miesiące przed wyjazdem z Rumunii.
Decyzja powrotu do Ojczyzny w czasie wojny była w wielu przypadkach wynikiem ogromnego niepokoju o losy najbliższych. Kolejne kraje, w tym Rumunia, przyłączały się do walki. Przez coraz ostrzejszą cenzurę na terenie Polski nie zawsze była możliwa korespondencja z najbliższymi, wiele listów nie docierało do adresata.
Sytuacja polskich uchodźców w Rumunii była ogólnie bardzo dobra – znajdowali mieszkanie, zatrudnienie, otrzymywali zasiłki, mieli swoją prasę – m.in. „Biuletyn Uchodźców Polskich w Rumunii” wydawany nakładem Amerykańskiej Komisji Pomocy Polakom, „Przegląd Polski w Rumunii”, „Nowiny Polskie”, tygodnik, a później miesięcznik Polskiego Instytutu w Bukareszcie. Istotnym nośnikiem informacji w tamtym czasie było także radio – O Polsce – o jej życiu pod okupacją – dowiadywaliśmy się tylko z radia.[iv] – notuje porucznik artylerii Wojska Polskiego i historyk, Władysław Pobóg-Malinowski. Oto jak opisuje spokojne, niezmącone żadnym zagrożeniem pierwsze spotkanie z tym krajem: ...patrząc uparcie przez swą szparę w czarną noc, na ostatnie skrawki ziemi ojczystej – nie dostrzegłem wcale szlabanu. W nieprzeniknionej ciemności utonął nawet graniczny most. Gdy ciężarówka nasza – po dłuższym nieco ruchu bez przerwy – zatrzymała się przed jakimś małym domkiem z oświetlonymi oknami – stojący na ganku Żyd poinformował nas łamaną polszczyzną, że jesteśmy już w Rumunii...[v] Dalej podróż przebiegała także bez przeszkód: W pewnej chwili ukazuje się i działać zaczyna rumuński Czerwony Krzyż. Panie z opaskami na rękach wynoszą z najbliższych domów tace. Chleb z masłem, pokrajany na duże kawałki biały ser. Będzie też gorące mleko dla dzieci. Dla dorosłych herbata. (…) Dziękuję – czuję, jak coś mocno ściska mnie za gardło. (...)[vi] Opis tego poczęstunku przy drodze uświadamia, że gest pomocy bliźniemu może być bardzo skromny i zwyczajny – jednak jakże wielka i szlachetna jest to rzecz dla znużonego, skulonego wiele godzin w zatłoczonej ciężarówce uchodźcy, który potrzebuje chleba i coś gorącego do picia. Inaczej miała się sprawa z Polakami we własnym kraju. Nie tylko utracili podstawowe pożywienie, bliskich, domy, szkoły, skarby narodowe, ale także wolność osobistą: W Bydgoszczy za słuchanie radia angielskiego została skazana na karę śmierci Pelagia Bernatowicz [vii]. Dramatyczne wiadomości z Polski załamywały uchodźców, pocieszeniem była modlitwa. Dziś w niedzielę, 3-go grudnia, byłem na Mszy św. o godzinie 12-ej w kościele włoskim przy Bratianu. Mały kościółek. Pomieścić może z 300 osób. (…) Kordon uchodźców otoczył kościółek ze wszech stron. (…) Po Mszy św. kapłan intonuje „Boże coś Polskę!”. Wznosi się potężny chór głosów męskich. Każdy płacze. Kiedy przechodzimy do wierszów „Ojczyznę, wolność, racz nam wrócić Panie.” nagle śpiew się urywa i z piersi śpiewających wydobywa się jeden długi i żałosny jęk. Coś podobnego żem w życiu nie słyszał! [viii] – wspomina Ojciec Justyn, Franciszkanin, Apostoł Polonii. Przez dwa tygodnie pobytu w Bukareszcie pocieszał, a nieraz oddawał swoją strawę nowo przybyłym uciekinierom z Polski.
Były też chwile radosne i budujące: (...) tutaj zegary przesunięte o godzinę, zatem dwa razy przeżywaliśmy Nowy Rok. Pięcioro z nas domowników zebrało się w pokoju przy winie i torciku, ofiarowanym jednemu z panów przez poczciwego profesora, któremu zawdzięczamy to bezpłatne wspaniałe mieszkanie... [ix], lub chęć dzielenia się sztuką ze wszystkimi uchodźcami, rozsianymi po całej Rumunii: Grupa polskich artystów, licząca 14 osób, podjęła się przy współudziale oficjalnych i publicznych czynników rumuńskich, jak również Ambasady Polskiej, wystawienia sztuki teatralnej Stefana Żeromskiego „Uciekła mi przepióreczka” dla liczącej kilkadziesiąt tysięcy masy uchodźców Polskich... [x]
W latach 1939-1940 przez Rumunię przeszło około 60-100 tysięcy polskich uchodźców – dzięki temu większość z nich przeżyła wojnę, co jest dowodem na niezwykłą pomoc Rumunów w okresie, kiedy opór we własnej Ojczyźnie kosztował tysiące istnień ludzkich każdego dnia.
Na pamięć o wojennych latach uchodźców polskich w Rumunii złożyło się wiele książek historycznych, pamiętników, opracowań, zdjęć. Jednak najbardziej wzruszają i pozostają w pamięci zwykłe, ludzkie gesty pomocy bliźniemu – na to przede wszystkim mogli liczyć w czasie wojny polscy uchodźcy.
Vă mulţumesc foarte mult! – dziękowali Rumunom Polacy za okazanie serca w ciężkich chwilach życia.
Barbara Medajska
______________________________
[i] Aleksandra Biedrzycka-Czudowska, Wspomnienia konsulowej z lat 1935-1939. Nakładem Karola Walaszczyka, Radomsko 2002, s. 72.
[ii] Bogdan Treter, Dziennik z Bukaresztu Korespondencja 1939-1940. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980, s 158.
[iii] ibidem, s. 234.
[iv] Władysław Pobóg-Malinowski, Na rumuńskim rozdrożu. Warszawska Oficyna Wydawnicza „Gryf”, Warszawa 1990, s. 37.
[v] ibidem, s. 17.
[vi] ibidem, s. 22.
[vii] „Biuletyn Uchodźców Polskich w Rumunii”, Rubryka „Wieści z kraju”, Nr 124 (269) 1941, Bukareszt.
[viii] Ojciec Justyn, Pustki w piekle, Tom II, Nowiny Polskie Milwaukee, Wis. 1940, s. 400.
[ix] Bogdan Treter, Dziennik z Bukaresztu Korespondencja 1939-1940”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980, s. 98.
[x] Polscy uchodźcy w Rumunii 1939-1947”, Tom I, Część II, Instytut Pamięci Narodowej, Narodowe Archiwa Rumunii. Warszawa – Bukareszt 2013, s. 753.
Andrzej Walter
Marek Wawrzkiewicz
Marek Wawrzkiewcz skończył niedawno 85 lat i być może z tej między innymi okazji pootwierał na oścież swoje szuflady.
To nie jest człowiek wylewny. To nie jest człowiek kameleon, otwarty zawsze i wszędzie, kompatybilny z okolicznościami. Nie rzuca słów na wiatr, ale też nie kłuje słowem bez namysłu, nie rani nim, nie emanuje nadrzędnością swojego poglądu, nie musi być pierwszy wśród równych i równiejszych i nie musi być Noblistą swojej mądrości ponad mądrości już okrzepłe, ugruntowane i stabilne. To nie jest żaden rewolucjonista, buntownik, brawurowy, waleczny Che Guevara, ani też przewidywalny, obliczalny, do bólu wyrachowany i nad wyraz przebiegły salonowy lis.
Marek Wawrzkiewicz jest nader zwyczajny i po prostu urodził się poetą. Urodził się pełnym, wrażliwym, prawdziwym i jednym z ostatnich poetów (idealnie obrazując nieaktualną już definicję, kto może być poetą) i do tego poetą minionej już epoki (książek i poetów odchodzących w nieistnienie), w sensie bardziej głębokim niż ten, który sprowokował onegdaj, że „Wszystko (ponoć) jest poezją”, a nawet jest poetą w sensie bardziej dojmująco wiarygodnym (bez narcyzmu i pozerstwa) niż pomnikowi: Miłosz, Herbert, Różewicz i cała plejada tysięcy zastępów naśladowców.
Marek Wawrzkiewicz jest niejako poetą własnym, osobnym, niezależnym i prawdziwie wolnym, z własnym językiem, z własnym tembrem, kolosalnie prywatnym głosem w tej swojej poezji, z miksturą poezji najprawdziwszego wczoraj, osłodzonego i przyprawionego jakże zauważalnym, realnym dzisiaj. Jest to poezja snutej opowieści, poezja właściwej narracji, poezja będąca wypadkową epok, stylów, wagi słowa, zarówno od strony wizualno-estetycznej jaki i treściowej. Poezja, którą można się całkowicie zaczytać, zaczytać doszczętnie, wniknąć w nią niczym w powieść, której również już nie ma (prawdziwa powieść odeszła do lamusa), a która nas – piszących czy czytających te słowa – wychowała na łaknących poezji, niedzisiejszych najdziwniejszych z dziwnych marzycieli, nieprzystosowanych do coraz powszechniej panujących realiów świata, w którym rządzą, dzielą i królują – silniejsi.
Wawrzkiewicz zaleca dystans, hibernację, zamrożenie myśli i uczuć, poznawanie świata zmysłami, nie orężem, odczuwanie świata uczuciem, nie siłą woli, nie triumfem zwycięzcy, ale łagodnością czułego obserwatora. (Lecz nie czułego narratora Tokarczuk). Może nawet kibica. Widza, a siłą rzeczy i racji stanu mimowolnego i biernego uczestnika upadku tego świata. Nieoderwalnie wpisanego w rytm dziejów, w ducha czasów, w atmosfery, relacje, nastroje i puls krwioobiegu, ale jednocześnie komentującego z perspektywy mędrca, sprawiedliwego i oddalonego od jądra niegodziwości. To oddalenie od niecności, jest u niego bodaj najważniejsze. Niewielu dostrzega to w pełnej jaskrawości, że powiem znów Stachurą. Poetę dziś należy przecież przyspawać do kontekstu.
Wszystkie jątrzące i niesprawiedliwie rzucone oszczerstwa z nadania polityczno-historycznego w przypadku Marka Wawrzkiewicza okazały się kłamstwem, czy choćby nadużyciem, albo propagandą, tendencyjnie przedstawionym pół-faktem, z którego kamienie dawno już zwietrzały, rozproszyły się i rozpadły siłą dawno wypowiedzianych bredni, na potrzeby ówczesnego aktualnego zdeprecjonowania utalentowanego i zaangażowanego, było nie było, społecznie literata. To było ordynarne podstawienie nogi, tylko dlatego, aby przykryć naręcza własnych niedoskonałości pierwszym lepszym kozłem ofiarnym, bez żadnych dowodów, konkretów i faktów, a z nośnym nazwiskiem, człowieka na świeczniku, który był idealnym celem pomówień czy sugestii, które to z kolei doskonale wpisywały się w ducha czasu polowania na bliźniego jako przejaw frustracji i niedomówień, które miały podbudować tę świetlaną, nową, cudowną organizację – niby lepszą, zdrowszą i świeższą. Ci ludzie do dziś podtrzymują te swoje opowieści dziwnej treści, za główny grzech uważając lewicową wrażliwość naszego Jubilata, która zaowocowała przynależnością do przewodniej siły narodu.
Komentarz na to może być tylko jeden. Dzisiejszy socjalizm przerósł wyobraźnię i potencjał socjalistów ówczesnych. Dzisiejsza przewodnia siła narodu jest jeszcze mocniej groteskowa i służalcza neomarksistowskiej jedynie słusznej ideologii, a grzechy przeszłości na tym tle okazały się niewiele znaczącą fraszką adekwatną do minionych (jakże bezpiecznych z dzisiejszej perspektywy) czasów. Nadeszły hordy barbarzyńców, nadciągnęły watahy ludzi bez żadnych właściwości, a za oknami mamy wojnę grubych z chudymi oraz najpodlejszy kabaret rodem z kloaki czasów, w których książkę już nie tyle spalono na stosach (jak za Hitlera), ale po prostu: opluto, wyszydzono i wycięto w pień i zastąpiono wizualizacją rozrywki z właściwą sobie neo-propagandą: jaka oglądana stacja, takie „poglądy”. Człowiek zamienił się w papugę nadawanego komunikatu, najlepiej maksymalnie skróconego, tak, aby zrozumiał go największy ciołek stada. I tak oto społeczeństwo stało się stadem baranów prowadzonych na rzeź.
Zostawmy to. Wróćmy tedy ku poezji, bo tylko poezja, ba, może poezja i przyjaźń pozwoliła wytrwać i przetrwać naszemu Wawrzkiewiczowi w stanie nienaruszonym te czasy burz i naporów, do czasów dzisiejszych – czasów zgnilizny i degrengolady totalnej. A skoro padło tu słowo czy pojęcie – przyjaźń, to warto podkreślić i inne znaczenie, a nawet osiągnięcie Marka Wawrzkiewicza. Najstarsza polska organizacja literacka, ponad już stuletni Związek Literatów Polskich, którego jestem dumnym członkiem, to są trzy nazwiska, nazwiska jakże znamienne dla polskiej historii literatury: otóż są to: Żeromski – Iwaszkiewicz – Wawrzkiewicz, te trzy, nie ujmując nikomu i niczemu, i wszelakim „po drodze” innym ważnym nazwiskom ZLP (jak Tuwim, Przyboś, Broniewski choćby) z noblistami na czele (też przecież członkami ZLP swego czasu).
Piszę to w pełni świadom. Rozważywszy wszelkie za i przeciw. Wszelkie złe instynkty i tendencje wciąż potężnych w środowisku literackim (choć cóż, ono dziś znaczy na tle państwa i społeczeństwa, i obecnej hierarchii szacunku, zatem i ta „potęga” zwietrzała) pewnych osób, które nadal naszego Prezesa, Jubilata, utopiłyby w łyżce wody, jedni najlepiej w święconej, inni najlepiej w morowej. Otóż, Drodzy Czytelnicy, wybaczcie... „powiewa mi to” – że wulgarnie zauważę językiem, ba, slangiem nowomowy, tej bardziej obytej młodzieży. Nie dbam o to. Zapewne ma na to i wpływu ów nieszczęsny kontekst upadku w ogóle tej naszej pożal się boże literackiej pozycji społecznej. Mówię, czy piszę to, co myślę, a jeśli ktoś myśli inaczej, niech dowiedzie swoich tez. Miał na to 30 lat, a ja daję mu kolejne 30. Zapraszam do polemiki. Na argumenty i fakty, a nie subiektywne domniemania i starą śpiewkę jak to zły Generał i tak dalej...
Przypomnę Wam tylko, niestrudzeni obrońcy prawdy i sprawiedliwości, zapominający belkę w swoim oku, a widzący drzazgę w moim, nieszczęśliwi internowani, więzieni, prześladowani i gnębieni, że w ramach robienia karier i lansu, środowisko, które tak pokochaliście, nazwało tego samego Generała, a i kilku innych, też znacznych Generałów „ludźmi honoru”. Ja się niestety z racji wieku na dolce ekstremum odosobnienia nie załapałem, a pewien pułkownik na ówczesnej Katowickiej Akademii Ekonomicznej (dziś Uniwersytet Ekonomiczny) nie zaliczył mi egzaminu ze statystyki, a był to słynny Krwawy Leon, uczelniana gwiazda minionej epoki, idąca za generałami w ogień przemiany dziejów. W sumie wyszło mi to na dobre, gdyż statystykę wystudiowałem gruntownie, a ekonometrię na piątym roku na ocenę celującą zaliczył mi profesor Barczak, promotor naszych polskich późniejszych guru ekonomii – Balcerowicza i Kołodki. Jakie to były tuzy, niech poświadczy fakt, do czego dziś doszliśmy i jakimż to krajem mlekiem i miodem płynącym dziś jesteśmy. Pogratulować. Toż to czysta poezja ekonomii. Z przewrotną metaforą. Choć uprzedzał o tym nasz kochany profesor-ekonometryk, dzieląc się barwnym opisem naszych dziarskich naukowców.
Powróćmy do Marka Wawrzkiewicza, żyjącej legendy literatury, poety niedocenionego, poety wytrawnego, z którego poezji powinny dziś czerpać całe pokolenia młodych, tyle, że nie czerpią. Dlaczego nie czerpią? Bo nie dostali takiej możliwości.
No właśnie nie dlatego, że wrogowie tak zatriumfowali, a on – mistrz i poeta się wycofał. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia temu światu. Nie dlatego, że jego dorobek był tak lichy, że gdzieś tam zostanie w pamięci, ale tych najbliższych, najwytrwalszych, zdeterminowanych. Otóż odwrotnie. Odwrotnie i w dwójnasób. Poezja Marka Wawrzkiewicza jest poezją wybitną. (Być może napisałbym tak jeszcze o: Miłoszu, Różewiczu, Szymborskiej, Zagajewskim, Herbercie, kolejność ma znaczenie, a co do Herberta pewien pytajnik, ale, niech mu będzie). W czym w zasadzie tak naprawdę upatruję tej wybitności poezji Marka Wawrzkiewicza? Otóż w fakcie, że z tych wszystkich gigantycznych nazwisk poetów wymienionych wyżej jedynie Wawrzkiewicz stworzył i zawarł w swojej poezji, w swojej całej twórczości coś, co nazwałbym dziś pomostem pomiędzy epokami – pomiędzy poezją Gałczyńskiego, Baczyńskiego, Staffa, Leśmiana, Broniewskiego oraz wielu innych, pomiędzy epoką Młodej Polski, XX-lecia międzywojennego czy Nowej Fali, a nawet Orientacji Hybrydy, po dzisiejszą poezję: bez wyrazu, bez ładu i składu, bez epok, bez trendów, grup, orientacji i programów. Po dzisiejszą poezję bez ziemi. Dzisiejsza poezja to bowiem chaos, jakiś dychotomiczny efekt motyla zwielokrotniony teorią strun i wielkiego wybuchu zmiksowanego z „zawołaniem ochoczym” – śpiewać każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej, słowem miszmasz do kwadratu z perłami rzucanymi między wieprze. (Może by trzeba stworzyć ranking wieprzy?)
Marek Wawrzkiewicz porządkuje to niejako w swoich wierszach. Jest uczestnikiem i genialnym obserwatorem współczesności, wchłaniającym artystycznie cały ten dramat współczesnego języka, jego skrótu, dosadności, hałaśliwości i jazgotu, wraz z całą drogą ewolucji od epok, o których wspomniałem do katastrofy, którą widać. Wawrzkiewicz w swej poezji wręcz bawi się konwencjami, czasem zaśpiewa echem poezji dawnej, aby cisnąć nam jakże współczesną puentą między oczy, czasem napisze wiersz mocno współczesny, ale jakby inaczej, jakby nie tak do końca tym językiem, nad którym pastwi się dziś tylu poetów. Wawrzkiewicz łączy style, żongluje narracją, cieszy się tworzonym słowem, raduje snutą opowieścią – jest w tym realny, szczery, wiarygodny i świetnie się czytający, czyli jasny i przejrzysty w odbiorze, a przy tym zachowuje ducha, lekkość i świeżość poezji z narzędziem metafor tak bogatym, że ciężko o porównanie. Owszem. To jest lektura dla intelektualisty. Pewien poziom, klasę i zasób wiedzy trzeba posiadać, operować nimi, aby pojąć, zrozumieć i przeżyć, ale Wawrzkiewicz jest w zasięgu dzisiejszego maturzysty, każdego wręcz człowieka, a może być dla niego: drogowskazem, inspiracją i wzorcem poezji. Tutaj mamy tę wybitność. Porzuconą, osamotnioną, niedostrzeżoną i wypartą, ale jakże ma nie być inaczej, skoro współczesny nam profesor literatury na renomowanym uniwersytecie w Polsce szafuje słowem wybitny w wykładzie wymieniając nazwiska co rusz nieznanych nam obszczymurów literatury (którzy tworzą, aby pluć jadem) i indywiduów z przypadkiem wydanymi tomami z żebrów społecznych po różnych instytucjach, gdzie nieistotnym było meritum słowa i sensu tylko siła jęku oraz plecy tatusia albo takiego właśnie profesorka dziedziny upadłej. (Ja rozumiem, on też musi z czegoś żyć).
Szkoda tylko, że martwa krytyka literacka, albo ta ledwie dysząca elokwentnie akademicka, udaje, że czegoś takiego nie widzi. Udaje, bo jednak widzi, widzieć musi, ale przez gardło jej nie przejdzie choć raz napisać prawdę. Zobojętniałość na obiektywizm zastąpiono terapią szoku. Szkoda.
Mój tekst zapewne wzbudzi gniew, bunt, histerię, może szyderstwo, kpiny, lekceważącą wyższość, przemilczenie, nie wiem. Szanowni Państwo. Od blisko 30 lat przeczytałem ponad kilka tysięcy tomów różnej poezji (rocznie w Polsce od 30 lat wychodzi ich około 500, a nawet więcej) – lepszej, gorszej. Wiele tych tomów stoi na moich półkach. To tomy wybrane (malutki procent tamtych liczb) – subiektywnie ukochane, do których chce się wrócić. Wymienione nazwiska są oczywistością w posiadaniu, lekturze, poznaniu. Wnioski, które wysnułem tutaj i którym się z Wami podzieliłem nie są pokłosiem tego, że jestem w Związku Literatów Polskich, że Marek jest mojej Żony i moim Przyjacielem, że mógłby „mi coś załatwić” (niczego nie oczekuję, bo nie dbam o zaszczyty, nagrody, wyróżnienia). Skupiam się żarliwie na meritum, na Sprawie, na prawdzie, na szukaniu poezji w słowie, które dostajemy tu i teraz, ale nie dbam o koniunkturalizm i konieczność bycia oryginalnym, które reprezentują naukowcy i akademicy. Ich relacja z publicznością jest żadna. Rezonans społeczny zerowy. Nic nie znaczą. Sami sobie są winni.
Wnioski, które tutaj wysnułem są prawdą, w którą po prostu głęboko wierzę, a jeśli coś w życiu ukochałem szczególnie, to tę publicystykę „o poezji” i o jej związkach z naszym życiem. Wierzę, że bez tych związków, pomostów, ścieżek i dróg nie byłoby w ogóle tego życia. Nie wszystko jest poezją, ale poezję możemy odczuć i zobaczyć wszędzie, jeśli tylko tego chcemy. Możemy z nią być, możemy za nią tęsknić, przygnieceni codziennością i możemy nią gardzić. Miłość i nienawiść na jednej smyczy chadzają. Możemy poezją wypełnić istnienie w tym sensie, że wszystko co nam się wydarza nabierze głębszego, metaforycznego sensu, a oscyluje wokół: miłości, wiary, piękna, szczęścia, spełnienia i jest tylko wyrażone w słowach, ukrytych w naszych myślach. Ta myśl nie zna ograniczeń języka. Chce wyrazić coś inaczej. Tak rodzi się współczesna poezja. Pozornie wolna, bez ograniczeń, może nazwijmy to, wyzwolona, uwolniona od sztampy, szablonu, wzorca czy okowów poprawności semantycznej, a jednak nieistniejąca bez wzruszenia albo poruszenia czytelnika.
Poezja ma sens tylko wtedy, kiedy porusza jakieś struny w czytelniku, choćby to był jakiś jeden ostatni osamotniony czytelnik. Poezja ma sens, jeśli gra w dwóch duszach – poety i czytelnika. Wtedy tworzy, jak w malarstwie: arcydzieło, na które możemy stale patrzeć. Tak tworzy się też nieskończoność, wieczność, dzieło i sztuka. Delikatnym pociągnięciem pędzla słowa chwytającego światło sensu i twojej i mojej wrażliwości. Marek Wawrzkiewicz jako poeta sztukę tę posiadł do perfekcji. Stworzył wiersze niesamowite. Takie jak choćby poniższy:
„Może być malutka”
Przecież może być malutka
Wiotka jodła
Sosna
Lub świerk srebrny
Przecież może być gałązka
Z szyszką jedną
Lub bez niej
Ale niech ją przedtem wiatr owieje
Śnieg ochłodzi
Ptak trąci w przelocie
Niech w niej gwiazdka zamieszka nocą
Niech się o nią lis otrze
Niech urodzi się lepkim pączkiem
W mchach W paprociach W igliwiu
I niech rośnie aż wreszcie dorośnie
Niech przyjdzie
Przecież może być całkiem malutka
Ale jeśli wiatr Jeśli ptaki
Jeśli śnieg Jeśli gwiazdka
To przecież
Będzie częścią szumiącego lasu
A zapachnie jak las zaszumi
Jakby wiatr skrzydło rozpostarł miękkie
To wystarczy Nic więcej nie trzeba
Już jest dobrze
I bardzo pięknie
Kochani, ja wiem, że Wawrzkiewicz napisał wiersze lepsze, o wiele lepsze. Wiersze mocne, mocniejsze i ważniejsze, wiersze poruszające, wybitne, ba, nawet genialne. Możemy ich tu przytoczyć wiele. Ten wiersz został wybrany dla VII i VIII klasy szkół podstawowych, aby poruszyć strunę wrażliwości tych dzieciaków. Których poetów wybrano? Jak sądzicie? Poruszy? Moją poruszył...
Służę, ów zestaw dla VII i VIII klasy to: Gałczyński dwa razy, Staff dwa razy, Baczyński, Lange, Twardowski i właśnie wyżej zaczerpnięty Marek Wawrzkiewicz. Przeczytałem ten subiektywny (ale dobry) wybór kilka razy. Niestety. Najlepszy jest Wawrzkiewicz. Dlaczego? Bo w wycofaniu, lęku, subtelnej czułości, nieśmiałości jest najbliżej współczesnemu dziecku, które jest zewsząd zaatakowane: wyścigiem szczurów i wojną o prestiż, współzawodnictwem i startem do kariery od najmłodszych już lat. To hodowla. Te dzieci okrada się z dzieciństwa, a poezja, no cóż, poezja jest tu już tylko wycofującą się alternatywą dla tego przerażającego świata. Alternatywą najmniej istotną. Dla wybrańców. Ten przykład moim zdaniem doskonale puentuje cały ten wywód, ten tekst o niejakim Marku Wawrzkiewiczu, polskim poecie przełomu wieków (XX/XXI), który żył w kilku światach, a w sobie miał zawsze ten świat: inny, świat doskonały, wolny, delikatny, idealny, subtelny, świat ucieczkę, świat opatrunek, świat lekarstwo na wszystkie bolączki naszych podłych światów, świat oparty na poezji, na drugim człowieku, który zawsze dla ludzi dobrej woli pozostaje szansą.
Kończąc niech mi będzie wolno na tych łamach podziękować Opatrzności, że splotła moje ścieżki, ze ścieżkami Marka Wawrzkiewicza. To duże szczęście poznać poetę wartego Nagrody Nobla, który otrzymał ją już dawno w głębi wielu czytelniczych serc. Ten Nobel realny, Nobel wypaczonego świata, przyznawany jako wypadkowa: podchodów, gierek, gry politycznej i propagandowego zaangażowania, sił, które „za tym stoją” nijak się nie mają do merytorycznego poziomu, popularności i prawdziwej wybitności tworzonych dzieł. Tak to ten świat poukładano. Naprzeciw temu wszystkiemu jest poezja – to prawdziwie wielka poezja i podróż, obydwie mówią między innymi tak:
Marek Wawrzkiewicz
Podróż
Na bułanych koniach jechaliśmy stępa płytkim potokiem
W stronę zachodzącego słońca. Zdawało się, że płatki
Czerwone z wieczorniejącego nieba spadają nam
Na głowy i ramiona, a potem bez plusku toną
W ledwie szemrzącej wodzie.
Konie niekiedy parskały jakby chciały rozproszyć nasze
Bezwolne zamyślenie i czuły bliskość celu. Cel znała też rzeka,
Wiedziała skąd pochodzi i dokąd zmierza.
Było nas troje – ty, ja i ten nieznajomy
W długim, srebrzyście połyskującym płaszczu.
Domyślałem się kim jest i nie śmiałem
O nic pytać. Może widziałem go przed laty
W „Siódmej pieczęci” Bergmana. Prowadził wtedy na wzgórze
Korowód niewinnych a skazanych. Konie pochylały łby,
Złote krople wody spadały im z pysków.
Wiedziałem: za kępą modrzewi, z których osypywały się igły
Będzie zatoczka i łacha ziarnistego piasku.
Wiedziałem – tam zostanę. A ty pojedziesz za nim
Aż do wschodzącego słońca, a potem jeszcze dalej.
A ja zostanę. Obok szkieletu bułanego konia,
Nad wysychającym, niemym strumieniem.
I będę czekał.
A on powróci.
Marzec, 2019
Będę czekał Marku, zostanę, kiedy pojedziesz aż do wschodzącego słońca, a potem jeszcze dalej. Nie będę tu czekał sam. Wychowałeś przecież mnie i kilku moich przyjaciół, którzy będą tu ze mną w Imię Żeromskiego – Iwaszkiewicza – Wawrzkiewicza i pociągną ten wóz w nowe, przeklęte rewiry przyszłości. To obiecujemy Tobie, a póki co, żyj nam sto lat... i więcej...
Bardzo Was przepraszam, Drodzy Czytelnicy. Właściwie miałem napisać o książce. To w tej książce „Marek Wawrzkiewicz skończył niedawno 85 lat i pootwierał swoje szuflady”. Książka jest zatytułowana „Nie do zapomnienia/ Z drugiej szuflady” i stanowi kompilację dwóch działów – wywiadu – rzeki przeprowadzonego z Markiem Wawrzkiewiczem przez Jerzego Fryckowskiego oraz działu z „drugiej szuflady” stanowiącego z kolei Marka publicystykę. Książka jest niesamowita, ma ponad 500 stron i wydał ją Zaułek Wydawniczy Pomyłka Cezarego Sikorskiego. Panie i Panowie – czapki z głów. O tej książce zapewne jeszcze będzie w Polsce głośno i wielu o niej będzie pisać... Marek jest bowiem człowiekiem, który zaznał czasu literackiej hossy drugiej połowy XX wieku, widział i przeżył rzeczy, sprawy i ludzi, których my możemy sobie jedynie wyobrazić w sensie spotkań autorskich z pełnymi (ba, przepełnionymi) salami, z festiwali, o których randze i prestiżu nam się nawet nie śniło, a do tego zgrzeszył naprawdę świetną publicystyką. Namawiam do lektury, nie będziecie rozczarowani. Właściwie każdy ze środowiska literackiego znajdzie tam coś dla siebie. Poza tym jest ta książka swego rodzaju pomnikiem, kwintesencją, summą świata i życia. Świata, którego już nie ma i życia poezją, któremu Marek Wawrzkiewicz poświęcił całe życie. Do tego pierwszy opublikowany tekst publicystyczny z roku 1988, opublikowany w „Kulturze” pomimo swej ostrości, brawurowości i szczerości jest chyba dziś (o zgrozo) jeszcze bardziej aktualny niż wtedy. Co jest dosyć przerażające, ale musicie stwierdzić to sami. W każdym razie ten tekst powinien stanowić zaczyn do wielowątkowej, pełnej, powszechnej i publicznej dyskusji wszystkich środowisk nad stanem literatury współczesnej jako takiej, z ukierunkowaniem też na poezję, ale nie tylko. To poważna diagnoza o stanie literatury. Jedna z najpoważniejszych jakie czytałem. Nie postawił jej ani Miłosz, ani Herbert, ani Zagajewski, o Rymkiewiczu nie wspominając, choć i oni grzeszyli tego typu publicystyką. Myślę, że do tematu jeszcze powrócę.
Andrzej Walter