Andrzej Zaniewski
Tak! Na pewno tak...
horyzont pełen migoczących iluzji
jednej z nich mogę być bohaterką
dla innej mogę pozostać tłem
wszystko jest moim wyborem
Zima, O! Nie!, Marlena Zynger
Cenię wysoko poetów dojrzałych i poetów, których słowa niosą więcej, niż my jesteśmy zdolni odczytać. Inaczej. Cenię poetów nie tylko opisujących, co podejmujących trud wyzwania – wezwania – obowiązku, a więc ufających słowom i powstrzymujących słowa, poetów sięgających po nieosiągalne, i… zdobywających nieosiągalne… Och! Nie mów, że to niemożliwe.
W naszej literackiej dżungli Marlena Zynger porusza się jak doświadczony, zdecydowany łowca. Dostrzega ścieżki, ślady, tropy, i z pełną odpowiedzialnością wybiera tematyczną zwierzynę. Dopasowuje formę utworu do skali i kształtu trofeum… Zawsze celna, nieomylna, nie odpuszcza… Kontroluje również samą siebie – wytrawny myśliwy, któremu wszystko się udaje. To wstępne notatki, refleksje, przy pierwszej lekturze nowego zbioru wierszy Marleny Zynger… Zaletą jest również wyważony krytycyzm, skłonność do polemiki, a nawet prowokacja, ironiczna dygresja. Czy wynika to z charakteru autorki, z burzy uczuć, nad jaką stara się zapanować i z oczywistej wiedzy gromadzonej w różnych momentach życia. Rzeczywistość literacka przeplata się z rzeczywistością naszych losów. Zdania ogólne, uniwersalne są zbieżne, zarówno z faktami przynoszonymi przez media, jak i ze zdarzeniami z naszej codzienności. Sprzyja temu wielość metod narracji – perfekcyjnie dobieranych do każdego utworu. I co najważniejsze! Poetka czuje się odpowiedzialna za każde napisane zdanie, jak i za opisywany, rozgorączkowany świat ukraińskiej wojennej wiosny z najgłębiej wzruszającego wiersza:
szczęśliwe ptaki
zwykle zapowiadające jej nadejście
zamieniły się
w samoloty drony i rakiety
a ptasi świergot
zastąpił huk spadających pocisków
I jeszcze wyjątkowa glosa, zamykająca znakomitą panoramę:
a ona płonęła podobnie jak
polska wiosna ‘40 roku
w cztery strony świata
błagalnie wyciągając ręce
Julian Przyboś – mistrz lirycznej zwięzłości – witał każdą przychodzącą wiosnę kolejnym wierszem. Marlena Zynger też łączy poezję z porami roku, efektownie wyróżniając wiosnę, chociaż pozostałe sekwencje kalendarza też są tu ważne.
Zachwyciły mnie wiersze autobiograficzne, związane z Suchedniowem, miejscem dzieciństwa autorki. Ze wzruszeniem czytałem ten, poświęcony ojcu: Spójrz tato, posłuchaj… W literaturze, nie tylko polskiej, przeważają utwory dedykowane matce, a ojciec wciąż pozostaje na poboczu zainteresowań. Chociaż obszerny poemat poświęcił mu niegdyś rewolucyjny poeta Stanisław Ryszard Stando, a Sławek Kubiński, autor słynnej Ballady o Januszku opisał swego ojca w niewielkim zbiorze lirycznym opublikowanym przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą. Wiersz-tren Marleny Zynger – nota bene też z wiosenną narracją, wypełniony głosami ptaków i zwierząt, oraz szeptami przebijających ziemię roślin, to wyjątkowe zjawisko we współczesnej estetyce pisanego słowa…
A tuż obok na sąsiednich kartkach cudowne pejzaże z jaśminem – tu uwodzicielem, kochankiem, spersonifikowanym poetą pukającym w okno u progu lata… I autorka skwapliwie poddaje się…
I znowu wypada przywołać wielkiego Juliana Przybosia, podkreślającego znaczenie własnego domu – dziedzictwa – miejsca narodzin pisarza – Gwoźnicy pod Strzyżowem na Ziemi Rzeszowskiej. Suchedniów – z bogatą przeszłością – z pamięcią o partyzanckich stenach i wszechwładnym jaśminie to szczególny szlachecki azyl autorki, podróżującej dziś po najdalszych regionach planety. Jednak Stavros na Krecie, Bulwary nad Wisłą, czy ulica Solipska na krańcu Warszawy, są traktowane równorzędnie, pozostają źródłami inspiracji oraz przyczynami wypowiedzi. Oto parateatralne sceny zdarzeń – dowody nieobojętności, próby rozliczeń ze zbuntowaną wewnętrznie cywilizacją, zbudowaną i troskliwie wychowywaną przez wieki, a do której przyjęcia nie jesteśmy przygotowani… Autorka przypomina mit o Atenie wyłaniającej się z głowy Zeusa. My jednak nie jesteśmy nieśmiertelni, a wizja bliskiej operacji przeraża. Kiedy nowy bóg nadchodzi stary umiera. Marlena nie błądzi, nie kokietuje impresjami. Idzie wprost, dokładnie wiedząc dokąd, przeważnie znając, lub intuicyjnie wyczuwając trasę. Podstawą jest realne miejsce akcji utworu – fundament narracji… w Warszawie, nad Wisłą… głębiej obecna niż wielu tu urodzonych warszawskich twórców:
… i tak nowa Europa
da się wkrótce porwać
Zeusowi o nowej twarzy
Odnajdywanie tropów antycznych w nowej oczywistości, to nie tylko dowód wiedzy historycznej i umiejętności kojarzenia – niekiedy nawet przeciwieństw. To obraz świadomości autorki, wiążącej dzieje minione z przyszłością, jakże niepewną. Idziemy więc betonowym nadbrzeżem aż do zatłoczonej kładki, łączącej Powiśle ze Starą Pragą… Bez entuzjazmu! Towarzyszy nam wschodni akcent, pełne śmietniki i ciężkie myśli. W tym zestawie – o wiele bogatszym niż moja relacja – dominuje obok ostrzeżenie – smutek, a dla polepszenia nastroju – ironiczny, a nawet z lekka drwiący styl – uczucie zbliżające autorkę do prawdziwych poglądów większości obywateli. Niespodziewanie otacza nas wizja „drugi upadek pierwszych ludzi” z biblijnym mottem o przebiegłym wężu kłamstwa, intrygi, dezinformacji:
…stopniowo zaciska się
wokół ludzkich szyj
i czułymi słowami otula próżność
cudzymi rękami sięga po owoc z drugiego drzewa…
A więc jabłoń – o ile była to jabłoń – drzewo wiadomości dobrego i złego, tu zostaje powielona. Poetka odważnie otwiera wizję pobiblijnego lasu, w jakim trwamy i ogrodu, który na nowo nas kusi. Nowatorska interpretacja archaicznych motywów. Brawo! Bo przecież codziennie przywabiają mnie niepoznane jeszcze owoce. Otwieramy książkę… Od pierwszych ekspresyjnych zdań o kocie idącym własną drogą, przez nasz świat bezradności, wściekłości, aż po epilog – ośmiowersowe arcydzieło o nieuchronnym przeobrażeniu w zestaw mutujących pierwiastków – czyli o nieobecności. Marlena Zynger przyciąga nas konsekwencjami – zdecydowaniem przesłania, gdzie niepewność staje się łączącym, bo jedynym i ostatecznym pewnikiem świadomości. Podobnie jak zapomniany dziś, czy raczej nie pasujący do wymagań ideologicznych, obowiązujących we współczesnej wizji kultury – Julian Przyboś – Marlena Zynger reaguje na krzywdy, absurdy, groźby swojego stulecia – tysiąclecia. Właściwie każdy wiersz zatrzymuje i domaga się przemyślenia i dalszej akcji intelektualnej. Refleksje – urocze, głęboko uczuciowe, archetypy obok symboli, opisy blisko reportażu… Nic tu nie jest przypadkowe. Całość podporządkowana została wyraźnym wektorom nadziei, że jednak wiemy, a przynajmniej chcemy wiedzieć, skąd, dokąd i po co zdążamy, a raczej przemijamy.
Tytuł zbioru, jak i jego podział wydaje się w pełni uzasadniony i precyzyjny. To zaplanowana kompozycja. O! Nie! – złościmy się, gniewamy, protestujemy… Oburzenie trwa, lecz już bez wykrzykników… pozostaje nam tylko powtarzać „Nie”. Nie ma jednak efektów, bo siły przebicia też nie ma. „O!” tyle się dzieje, lecz nie stać mnie na bunt, mogę tylko wskazać palcem. Nie podejmuję się jednoznacznego zdefiniowania czy przeważają tu wątki epickie, czy wizje liryczne – urzeka mnie wielobarwność i przejrzystość tekstów, fascynuje trafność obrazów i precyzja celu, nie tylko pisarskiego.
Osobiście, dziękuję Ci Marleno za wiersz w obronie Pałacu Kultury i Nauki, bo wiąże mnie z nim wiele wspomnień, a codzienne spojrzenia na wysmukłą, choć przyciężką budowlę podpowiadają, że lepiej budować niż niszczyć.
Wdzięczny jestem też za gorzki i sugestywny wiersz dura lex sed lex o dzieciach, uchodźcach, nie tylko z Michałowa, ze smutnym, przejmującym zakończeniem:
jak widać dobro może być względne
a Polska nie jest mesjaszem narodów.
A wnioski z lektury? Cieszmy się, że w skłóconym świecie biznesowych drapieżców, gdzie wszystko może być prawdą / nawet kłamstwo spotykamy utalentowaną, mądrą, pracowitą, może nieco szaloną autorkę, Marlenę Zynger.
Andrzej Zaniewski
Anna Andrych
Czarodziej Cyganik
Zobaczyłam go na szosie. Stał zapatrzony w Skamieniałe Miasto, a właściwie jego progi, z „Grunwaldem” zachęcającym do wejścia. Zbliżałam się tam, niedaleko po drugiej stronie, wcześniej podziwiając skalną „Czarownicę”. Po chwili zszedł na pobocze, umożliwiając przejazd nielicznym samochodom. Białe spodnie i sweter, z powtarzającym się barwnym motywem – pomyślałam: ciekawy facet, chyba góral, albo ktoś, kto kocha góry. Patrzył na drzewa w kolorach jesieni, wzgórza, rzeźbienia w skalnych zlepieńcach i piaskowcach. Pamiętam wyraz jego oczu. Może niejednokrotnie lubił zagłębić się między drzewa, skały i ścieżki, by dojść aż do „Wodospadu Czarownic”, tylko nie tym razem. A może był myślami zupełnie gdzie indziej. Wkrótce wsiadł z kimś do samochodu i odjechał.
Późnym popołudniem w Kąśnej Dolnej obok Ciężkowic był obecny na podsumowaniu konkursu poetyckiego „O Laur Pogórza”. Całością, jak przez wiele lat „dyrygował” Andrzej Grabowski. Podczas pięknej imprezy kulturalnej w Dworku Paderewskiego dowiedziałam się, kim jest i poznałam zagadkowego mężczyznę spod „Grunwaldu”.
Zdarzyło się to ponad 30 lat temu. Później bywałam na „Jesieniach Pogórza Ciężkowickiego” i „Laurach Tarnowskiej Starówki”. Poznałam Jerzego Harasymowicza, Annę i Jacka Kajtochów, Leszka Żulińskiego... Henryka Cyganika spotykałam jeszcze kilkakrotnie na Ogólnopolskich Konfrontacjach Literackich w Zelowie i Międzynarodowych Listopadach Poetyckich w Poznaniu. Do dzisiaj jest wspominany, jako jedna z ciekawszych postaci literackich.
W Tarnowie brałam do ręki „Tarniny”, a potem też „Dziś i jutro”. Kiedyś namiętnie oglądałam „Spotkania z balladą”, słuchałam piosenek Anny Tretter. Oczywistym było, że każdy element Cyganikowego tworzenia, który oczarowywał ludzi, także i mnie, to nie tylko owoc pracy, ale przede wszystkim serca i talentu. Dzielił je pomiędzy współpracę z teatrami, radiem, telewizją i prasą. Były konkursy i wiele przedsięwzięć, częstokroć adresowanych do młodzieży. Przy tak rozlicznych zajęciach trudno uwierzyć, jak znajdował jeszcze czas dla rodziny, przyjaciół, współpracowników.
Czas ten cenił sobie najbardziej. Potem w alkowie doznań i przemyśleń obcował z Weną – pochylał się nad słowem i – czarował. Budził do życia wiersze, pozostające dzisiaj mimo upływu lat nadal świeże, prawdziwe, pełne myśli mądrych, które czytelnika nie pozostawiają obojętnym.
Obok wierszy powstawały inne formy literackie.
Urodził się 17 lutego 1946 roku w Maniowych, zmarł w Krakowie, 23 lutego 2005 roku. Mówił, że jest mieszańcem, powstałym z genów góralskich i podkrakowskich. Ukończył Akademię Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie. Nie wiedziałam, że jeden z wątków jego biografii dotyczy bliskiej mi Łodzi, konkretnie Teatru Lalki i Aktora „Pinokio”. Przede wszystkim jednak to poeta, pisarz, satyryk, dziennikarz i publicysta.
Henryk Cyganik był zakochany w gwarze i kulturze góralskiej. Tańczył w czasie biesiady na Konfrontacjach Artystycznych, kiedy muzyka porwała uczestników do tańca. Był człowiekiem skromnym, zdystansowanym, ale też i otwartym na ludzi i ich sprawy. Tak go postrzegałam, podobnie jak znajomi z kręgów literackich. Nikogo nie lekceważył, nie uważał, że jest kimś wyjątkowym i nie nosił głowy wysoko. Poetów wstępujących na Parnas nie traktował z góry – wręcz przeciwnie – bardzo życzliwie, a rozmowy przebiegały w naturalnej, koleżeńskiej tonacji.
Ważne są dla mnie dedykacje w książkach, ich treść. Autorzy czasem z przymrużeniem oka traktują akt dedykacji z autografem. Henio Cyganik przykładał wagę do tych kilku słów przed złożeniem pod nimi podpisu. Często zawierały swoisty przekaz, wskazówkę, ważką puentę jego własnego wiersza.
Nie wszyscy go kochali. Ale – każdemu z nas można coś zarzucić, nikt nie jest święty, zwłaszcza jeśli za takiego się uważa. Mówiąc źle o innych, sobie samemu wystawia świadectwo. Każdy człowiek ma inną naturę i wrażliwość. Nie można zaprzeczyć, że Cyganik był osobowością twórczą, człowiekiem orkiestrą. Sam siebie nazywał „wyrobnikiem pióra”.
Nie ma Henia Cyganika wśród nas od dwudziestu już lat... A ja ciągle go widzę przed Skamieniałym Miastem. Zapewne z tamtej strony tęczy patrzy na ludzi bliskich sercu, na swój Kraków, a także góry, te wysokie i takie, co to „nie wyrosły”, a cieszą... Może jesienią, gdy przychodzi czas minionych literackich spotkań na Pogórzu Ciężkowickim wypatruje poetów i śladów własnej obecności w ich pamięci.
Anna Andrych
Fot. Andrzej Dębkowski
Henryk Cyganik
Trzy siostry
kiedy tracę grunt pod nogami
i czas przesypuje się przez palce
jak groszowy bilon
kiedy wygasa domowe ognisko
i na świecie brakuje kąta
gdzie mógłbym zawyć
kiedy już nie ma szans
na choćby jedno olśnienie
choćby jeden taniec
i jedno kiełkujące ziarno
zawsze mogę liczyć
na cztery ostatnie deski ratunku
i na trzy siostry wierne
górę
metaforę
i ciszę
Kinga Młynarska
Miałam kiedyś brata
Są książki, które sieją wewnętrzne spustoszenie. „Miałam kiedyś brata” to jedna z nich. I wcale nie chodzi tylko o to, że tom wierszy Renaty Blicharz wyrósł na kanwie jej intymnych doświadczeń i dlatego tak mocno wstrząsa. Ta poezja opowiada o najtrudniejszym z ludzkich przeżyć – pożegnaniu bliskiej osoby. A to zawsze będzie poruszać, jeśli jest podejmowane w osobistej relacji.
Śmierć to przecież temat w literaturze już naprawdę mocno eksploatowany, a jednak każda kolejna publikacja wykorzystuje go nieco inaczej, prezentując z odmiennej strony, innymi środkami. Przede wszystkim jednak ten motyw wyzwala w nas potężne uczucia, dlatego też tak do niego (nawet mimochodem) lgniemy.
Tom Blicharz to właściwie liryczny zapis próby pogodzenia się z odejściem brata. Swoista kronika, wszak swą opowieść podmiot rozpoczyna od nakreślenia tła, miejsca, czasu i kluczowego zdarzenia. To sprawia, że czytelnik już od początku jest uwikłany w tę historię. Zostaliśmy świadkami, nie można teraz się wycofać.
„Miałam kiedyś brata” odczytuję jako studium uczuć. Różnych. Może nawet wszystkich. One się materializują czasem w dość niezwykłych okolicznościach. Pierwsze co napotkamy to wątpliwość, podburzona pewność siebie, rozczarowanie, utrata wiary, może tez i nadziei. Otwierający wiersz – ta miniaturka – mówi bardzo wiele o twórczości Blicharz. Pokazuje, jak autorka potrafi wyławiać słowa z ogromu leksykalnego morza. I jak za pomocą jednego wyrazu tworzy opowieść zgodną z jej koncepcją. Tu akurat wprowadza niepozorne „ponoć”, które ma przecież wielką siłę rażenia! I oto widać, co takie pięć liter potrafi zrobić z człowiekiem, jak grać na jego emocjach, jak burzyć to, co buduje się latami.
W następnych tekstach dostrzeżemy kolejne stałe elementy tej poezji – m.in. kreację podmiotu (tu ewidentnie alter ego Blicharz) obdarzonego wielką wrażliwością, ale przede wszystkim – uważnością. Na słowo, na świat wokół, na drugą osobę, ale i na własne wnętrze. I doskonałą relację podmiotu z czytelnikiem – opartą na szczerym wyznaniu (bez patosu, bez ukrywania się za fikuśnymi metaforami czy barokowymi ozdobnikami).
Opis ostatnich chwil zmarłego jest przeszywający. W celowych powtórzeniach, w niedopowiedzeniach i niedookreśleniach potęguje się ból podmiotu. Kobieta zmaga się w tych wierszach z bezwzględnością śmierci i własną bezsilnością. To ta ostateczność zdarzenia jest bodaj najtrudniejsza do zrozumienia i zaakceptowania.
Wnikliwy czytelnik może odczytać w tych wierszach także i swoiste, kilkustopniowe etapy żałoby. Choć może nie w klasycznych realizacjach, ale dostrzegamy ból, zaprzeczenie, wszelkie te rozedrgania, powierzanie się woli boskiej, to znów ciche dyskusje (choć głównie w domyśle) ze Stwórcą.
Bardzo podoba mi się wplecenie do tej osobistej opowieści głosów z „offu”. Tych, co to każdy z nas słyszy na przy okazji przekazywania tragicznych wieści, podczas pogrzebów, czy na cmentarzu. Blicharz potrafi słuchać otoczeniu, co udowodniła nie raz, ale chyba w „Miałam kiedyś brata” ten głos z zewnątrz wybija się najmocniej. Być może to przez ten kontrast, który autorka delikatnie, ale konsekwentnie eksponuje – zderzenia się czegoś mistycznego, sakralnego z pospolitym, wywodzącym się ze strefy profanum. Podczas trwającego nieprzerwanie misterium śmierci słychać bowiem (utarte już w polszczyźnie): „tam będzie my lepiej”, „taki młody, mógł jeszcze pożyć”.
Śmierć zmienia optykę. Widać to choćby w „Starości”, gdzie podmiot postrzega starość (tę, na którą się w innych okolicznościach wyłącznie utyskuje) jako „przywilej”. Co, rzecz jasna, ma także podkreślić, że brat zmarł zbyt wcześnie, jako młody jeszcze człowiek.
Podmiot jest poetką, a zatem nie dziwi, że z tematem umierania usiłuje uporać się poprzez literaturę. Zapuszcza się przy tym w głębiny języka, w „semantykę”. Żali się na leksykę, która gmatwa to doświadczenie, przez eufemizmy nie oddaje jego bezbrzeżnego bólu, a nawet i komprymuje to dramatyczne przeżycie.
„Uśmiech pośmiertny”
Dlaczego nie uśmiechasz się
lekko, tak leciutko,
niemal niezauważalnie,
jak każdy normalny
nieboszczyk!?
Pytam o to w duchu
tylko siebie.
I wiem, że na to też
nigdy nie znajdę odpowiedzi.
Śmierć brata generuje serię pytań i wątpliwości. Od tych kluczowych, jakie pojawiają się zawsze do takich, jakich się raczej nie spodziewamy. Mnogość pytań, szczególnie kierowanych do zmarłego, do Boga, losu, świata czy samej siebie, świadczy o wielkim chaosie, jaki towarzyszy podmiotowi. Jej uporządkowany świat runął, teraz stąpa po zgliszczach i co krok osuwa się na niestabilnych gruzach. Szuka odpowiedzi na nawet te najbardziej abstrakcyjne pytania. Dla mnie to kolejne podkreślenie tego, jak bardzo śmierć jest zjawiskiem skomplikowanym, pustoszącym, wymagającym.
Gdzieś, pomiędzy tymi wierszami, przemyka też kwestia samotności. Zwykło się mówić, że samotny jest ten, kto opłakuje zmarłego. A podmiot Blicharz (jak to często bywa) postrzega rzecz zgoła inaczej, skupiając się w pierwszej kolejności na kimś (nie na własnym bólu), jak np.:
„Wielka samotność”
Trumna
w żałobników tłumie.
Ty sam.
Samotny w trumnie.
Kończący tom cykl haiku to jeden z najbardziej emocjonalnych fragmentów tej książki.
Dobrym rozwiązaniem było złożenie tej książki z miniatur poetyckich. Krótka forma trafia celniej i głębiej. To krótkie komunikaty, które możemy odczytywać jako liryczne spazmy, z przerwą na zaczerpnięcie oddechu. U Blicharz jest wszystko to, co istotne, każdy utwór skupia się na konkretnej myśli, chwili, pewnym zdarzeniu. Podmiot wyjaśnia to w wierszu bez tytułu:
Z czasem przekonuję się
coraz bardziej,
że nie trzeba wielu słów
żeby wyrazić
to, co
tam,
najgłębiej.
„Miałam kiedyś brata” to zatem liryczne oswajanie cierpienia. Pewnego rodzaju pamiętnik żałobny, w którym podmiot szuka wyjaśnień, docieka, ale te próby prowadzą w ślepe uliczki – ciągle dochodzi się do ściany. A jednak, jak mi się wydaje, wcale nie chodzi tu o to, aby uzyskać odpowiedzi, ale by nieustannie pytać...
Kinga Młynarska