Andrzej Dębkowski
Poemat o duchowej materii istnienia
Poematy Elżbiety Musiał stanowią jedno z najoryginalniejszych zjawisk we współczesnej poezji polskiej. W epoce przyspieszenia, powierzchowności i rozproszenia, autorka TOTUM wybiera drogę odwrotną – ku skupieniu, refleksji, ku wewnętrznemu pejzażowi człowieka. W jej najnowszym poemacie, będącym zarazem formą filozoficznego traktatu, artystycznej medytacji i poetyckiego wyznania, język staje się narzędziem duchowego poznania. TOTUM nie tylko rozwija wątki obecne w poprzednich książkach Musiał, lecz także syntetyzuje jej dotychczasowe doświadczenie – estetyczne, intelektualne i metafizyczne.
Tytuł poematu sugeruje totalność i jedność – „całość” świata, w której nie ma ostrego rozdziału między tym, co materialne, a tym, co duchowe. U Musiał te sfery przenikają się, tworząc dynamiczną relację między ciałem a duszą, zmysłem a świadomością, życiem a śmiercią. Autorka, w sposób bliski fenomenologicznej refleksji, pokazuje istnienie jako nieustanny proces „ucieleśniania” ducha – i odwrotnie: „uduchawiania” materii. W tej poetyce widać nie tylko filozoficzne inspiracje (od Heraklita po Bergsona), lecz także egzystencjalne i mistyczne intuicje, które nadają jej słowu wymiar niemal sakralny.
Poezja Musiał jest próbą przywrócenia sensu słowu – jego pierwotnej mocy nazywania, odkrywania i tworzenia świata. Autorka stawia się w roli tej, która „uświadamia co nieuświadomione”, podejmuje dialog z samym procesem myślenia, z wewnętrznym głosem istnienia. W TOTUM pojawia się wyraźnie rozpoznawalny ton autoanalizy – podmiot liryczny to istota, która „myśli siebie”, a przez to sama siebie powołuje. „Oto JA. Myśl mnie złowiła – więc jestem” – to parafraza kartezjańskiego „cogito”, ale u Musiał ma ona zupełnie inny, bardziej duchowy wydźwięk. To nie racjonalne „myślę, więc jestem”, lecz raczej: „jestem, bo zostałam pomyślana”, „istnieję w napięciu między świadomością a tajemnicą”.
W warstwie poetyckiej TOTUM operuje językiem gęstym od metafor, paradoksów i duchowych figur. Dusza i ciało, JA i TY, świadomość i sumienie – wszystkie te elementy tworzą swoisty dialog wewnętrzny. Autorka prowadzi z czytelnikiem rozmowę o istocie bytu, o tym, co nieuchwytne, a jednak obecne, co „ulotne, więc najtrwalsze”. To poezja, która nie tyle opisuje świat, ile go „wydobywa” z milczenia, wprowadzając w przestrzeń między byciem a słowem.
Istotną cechą poematu jest jego dialogiczność. Musiał świadomie wchodzi w rozmowę z tradycją – z Baczyńskim, Staffem, Leśmianem, Szymborską, ale także z Baudelairem i całą modernistyczną refleksją nad duchowością. Te dialogi nie są cytatem czy aluzją, lecz głęboko wewnętrznym spotkaniem. Z Baczyńskim łączy ją przekonanie, że słowo ma wymiar ontologiczny – że jest czynem, który współtworzy rzeczywistość. Z Leśmianem – wizja przenikania materii i ducha. Ze Szymborską – ironiczno-czuła refleksja nad istnieniem duszy w świecie, który wątpi. Z kolei Baudelaire i Staff wprowadzają tu pierwiastek estetycznego piękna, afirmacji życia mimo świadomości przemijania.
TOTUM można czytać również jako poemat o poznaniu i sumieniu. Poetka pokazuje, że świadomość – „ta przyrodzona świadomość”, jak pisze – jest wewnętrznym prawem istnienia, instynktem duchowej równowagi. Sumienie staje się tu nie tyle kategorią moralną, ile kosmiczną zasadą porządku. „Nie, nie – tak, tak” – powtarza autorka, tworząc rytm, który przypomina biblijny nakaz prostoty. W tym sensie poemat Musiał to nie tylko dialog z filozofią, lecz także z duchowością chrześcijańską, z jej wiarą w nierozerwalność bytu i sensu.
Zarazem TOTUM nie jest poezją religijną w tradycyjnym sensie. To raczej mistyczny humanizm – afirmacja człowieka w jego złożoności, w jego „pomiędzy”. Poetka mówi: „Dziękuję ci łupino doczesna, dziękuję szczątku lubieżny. Z tobą idę do siebie, na wskroś siebie”. To wyznanie, w którym ciało nie jest wrogiem ducha, lecz jego niezbędnym współuczestnikiem. Musiał przekracza tym samym opozycje, które przez wieki dzieliły filozofię: duch i materia, sacrum i profanum, myśl i uczucie. W jej świecie wszystkie te elementy są cząstkami jednej całości – totum.
Poemat ten ma również wymiar autotematyczny – opowiada o samej poezji jako akcie bycia. Słowo staje się tu odpowiednikiem tchnienia, a pisanie – formą modlitwy. Autorka „ubiera słowo niewymowne w chimerę poezji, jak inni w modlone kościoły”. W tej metaforze widać cały sens twórczości Musiał: poezja jako sakrament istnienia, jako miejsce, gdzie duch może się ucieleśnić, a milczenie – przemówić.
W kontekście współczesnej poezji TOTUM jawi się jako głos osobny, może nawet opozycyjny wobec tendencji ironicznych, eksperymentalnych, językowych. Musiał nie interesuje dekonstrukcja ani gra formą; jej eksperyment polega raczej na wnikaniu w głąb słowa, na przywróceniu mu metafizycznego ciężaru. Dlatego TOTUM można odczytać jako poetycką próbę ocalenia sensu w świecie, w którym sens się rozprasza.
To także dzieło o niezwykłej samoświadomości artystycznej. Autorka, będąca jednocześnie malarką i graficzką, włącza do swego projektu także warstwę wizualną – okładkę, ilustracje, układ graficzny. TOTUM jest więc nie tylko poematem, lecz także integralnym dziełem sztuki, w którym tekst, obraz i przestrzeń współbrzmią w duchu jedności formy i treści. To spójna koncepcja estetyczna, przywodząca na myśl ideę „syntezy sztuk”, o której marzyli symboliści.
Musiał tworzy język poetycki gęsty, rytmiczny, miejscami hermetyczny, ale zawsze nacechowany wewnętrzną muzyką. To poezja, która wymaga skupienia, powolnego czytania – nie daje się pośpiesznie konsumować. W tym sensie TOTUM jest również gestem sprzeciwu wobec kultury natychmiastowości. Wymaga zatrzymania się, wejścia w rytm bycia, w „wieczną obecność”, o której mówi autorka.
Elżbieta Musiał kontynuuje i odnawia formę poematu filozoficznego, nadając jej nowoczesny, osobisty kształt. Łączy refleksję metafizyczną z głębokim liryzmem, intelekt z intuicją, doświadczenie z tajemnicą. W efekcie powstaje utwór, który można czytać na wielu poziomach – jako duchową autobiografię, traktat o naturze świadomości, poemat o słowie i sumieniu, a także jako modlitwę w języku poezji.
TOTUM to książka, która wymyka się prostym klasyfikacjom. Jest zarazem spowiedzią i manifestem, medytacją i aktem poznania, próbą nazwania tego, co „beznaocznie jest”. W świecie, który traci wiarę w sens, Elżbieta Musiał przypomina, że jeszcze można „uświadomić co nieuświadomione”, że poezja – jeśli jest prawdziwa – staje się formą duchowego poznania.
Andrzej Dębkowski
____________
Elżbieta Musiał, Totum. Poemat. Projekt graficzny, projekt okładki i grafiki: Elżbieta Musiał. Nakład autorski, bez miejsca wydania – 2025, s. 56.
Andrzej Dębkowski
László Krasznahorkai: Nobel w czasach końca słowa
W epoce, w której słowo coraz częściej bywa puste jak zużyta moneta, Szwedzka Akademia zwróciła się ku pisarzowi, który traktuje język jak objawienie – jak apokaliptyczną księgę, którą trzeba czytać z lękiem i zachwytem. László Krasznahorkai, samotny prorok z Węgier, autor gęstej, hipnotyzującej prozy, został laureatem Literackiej Nagrody Nobla 2025. To wybór, który mówi wiele nie tylko o nim, lecz także o naszej epoce.
Akademia nagrodziła go „za hipnotyzującą i wizjonerską prozę, która w obliczu apokaliptycznych lęków dowodzi niegasnącej mocy literatury”. Krasznahorkai nie uprawia narracji lekkich ani komfortowych. Jego świat to pole zgliszcz – duchowych, moralnych, cywilizacyjnych. W jego powieściach – od Szatańskiego tanga po Seiobo tam na dole – każde zdanie jest walką o sens w epoce, która utraciła wiarę w sens. Jego bohaterowie błąkają się jak pielgrzymi w świecie po końcu metafizyki.
Nie sposób mówić o Krasznahorkaim bez wspomnienia Béli Tarra – reżysera, który z jego prozy uczynił obraz i rytm. W ich sztuce nic się nie dzieje, a jednak wszystko się wydarza. To właśnie ta uwaga – uważność wobec świata – jest osią literatury Krasznahorkaia.
Wybór pisarza z małego języka jest gestem symbolicznym. To przypomnienie, że Europa literacka nie kończy się w Paryżu czy Londynie. Akademia wskazuje Węgry – kraj pełen sprzeczności, ale o bogatej tradycji literackiej – i mówi: właśnie tam tli się jedna z najważniejszych świadomości współczesnej prozy.
Tegoroczny Nobel to także gest sprzeciwu wobec pośpiechu i powierzchowności współczesności. Krasznahorkai przypomina, że literatura nie jest po to, by zaspokajać, lecz by budzić głód – głód sensu, głód bycia. W świecie, w którym wszystko staje się jednorazowe, jego proza jest świadectwem, że słowo może być ciężarem wartym dźwigania.
Może właśnie w tym tkwi dziś największe wyzwanie literatury: ocalić powolność czytania. W świecie natychmiastowości i skrótów Krasznahorkai daje znak, że można jeszcze wejść w ciemność języka i odnaleźć w niej światło.
Andrzej Dębkowski
Fot. PAP/EPA/©Gyula Czimbal
Andrzej Dębkowski
Odejścia
Odejście Jana Englerta z Teatru Narodowego – po dwóch dekadach nieprzerwanego kierowania najważniejszą sceną repertuarową w Polsce – jest wydarzeniem symbolicznym nie tylko dla polskiego teatru, lecz także dla sposobu, w jaki instytucje kultury funkcjonują w przestrzeni publicznej, w relacji do państwa, władzy i wspólnoty. Milczenie, które to odejście otacza, wydaje się głośniejsze niż jakiekolwiek słowa pożegnania. Bo to nie jest tylko historia o zmianie dyrektora artystycznego, o pokoleniowej wymianie czy naturalnym biegu instytucjonalnego czasu. To raczej historia o zaniku pewnej formy – formy dialogu, formy wdzięczności, formy ciągłości. I o tym, jak współczesne państwo – w swojej biurokratycznej bezduszności, ale i politycznej lękliwości – coraz mniej potrafi rozmawiać z kulturą nie na własnych warunkach.
Jan Englert, aktor, reżyser, pedagog, przez lata stał się kimś więcej niż dyrektorem Teatru Narodowego. Był jego twarzą, ale także jego sumieniem – strażnikiem pewnej tradycji rozumienia teatru jako instytucji duchowej, miejsca pracy nad językiem i losem człowieka. Kiedy obejmował tę scenę po Jerzym Grzegorzewskim, środowisko teatralne było w stanie fermentu: z jednej strony dogasała epoka wielkich autorskich wizji, z drugiej – pojawiały się nowe, ostre, performatywne głosy, które chciały teatr wyprowadzić z jego świątynnego skupienia w stronę społecznego performansu, prowokacji, politycznego gestu. Englert – człowiek wychowany na klasyce, na Szekspirze, Fredrze, Słowackim – odpowiadał na te zmiany nie przez negację, lecz przez równowagę. Chciał, by Teatr Narodowy był miejscem dialogu tradycji z nowoczesnością, nie jej ofiarą.
Można powiedzieć, że był dyrektorem konserwatywnym, ale tylko w sensie głębokiego szacunku dla warsztatu i słowa. W czasach, gdy teatr coraz częściej staje się komentarzem społecznym, performatywnym krzykiem, Englert obstawał przy tym, że teatr ma być także – a może przede wszystkim – rozmową z tekstem, z myślą, z historią języka. Nie chodziło mu o obronę klasyki jako pomnika, lecz o przekonanie, że dopóki potrafimy zrozumieć Mickiewicza, dopóty jeszcze potrafimy rozmawiać o sobie jako wspólnocie. Ta postawa – wrażliwa, ale wymagająca – nie pasowała do żadnej z dominujących narracji. Ani do tej, która chciała teatru zaangażowanego w sensie ideologicznym, ani do tej, która widziała w kulturze wyłącznie produkt. Englert trwał między nimi, wierny swojej wizji, która z biegiem czasu stawała się coraz bardziej anachroniczna – ale też coraz bardziej potrzebna.
Milczenie Ministerstwa Kultury wobec jego odejścia jest symptomem głębszej choroby. To nie jest przypadkowy brak gestu, wynik pośpiechu czy nieporozumienia. To raczej przejaw utraty języka szacunku wobec tradycji. Odejście Englerta nie wpisuje się w logikę współczesnego obiegu kultury – bo nie jest ani spektaklem politycznym, ani medialnym skandalem, ani aktem zerwania z „poprzednim porządkiem”. To zwykłe, ciche domknięcie pewnej epoki, które wymagałoby od państwa gestu wdzięczności, słowa uznania, prostego „dziękujemy”. Tego jednak zabrakło. Bo wdzięczność wymaga nie tylko woli, ale też świadomości, że kultura jest czymś więcej niż zbiorem stanowisk do obsadzenia.
To milczenie mówi o nas bardzo dużo. O tym, jak bardzo zanikła w Polsce kultura instytucjonalna – rozumiana nie jako administracja, lecz jako świadomość ciągłości. O tym, że nie potrafimy już mówić o kulturze w kategoriach wspólnego dobra, niezależnego od chwilowych podziałów politycznych. Każda zmiana władzy przynosi dziś symboliczną czystkę: nowe narracje potrzebują nowych twarzy, a przeszłość – nawet ta szlachetna – staje się ciężarem. Englert, który przez lata bronił autonomii Teatru Narodowego wobec polityki, który nie dał się przypisać do żadnego obozu, staje się w tej logice figurą niewygodną. Nie dlatego, że coś zawinił, ale dlatego, że nie pasuje do nowego języka. Jest zbyt „poważny”, zbyt „instytucjonalny”, zbyt „ponadczasowy” – a więc nieużyteczny w świecie, w którym kultura ma przede wszystkim legitymizować bieżącą władzę.
Paradoksalnie, jego ciche odejście jest najbardziej wymownym gestem, jaki mógł pozostawić. W milczeniu, bez konferencji prasowych i teatralnych pożegnań, Englert zamyka rozdział, który – być może – był ostatnim okresem w historii polskich instytucji kultury, w którym słowo „autonomia” miało jeszcze realne znaczenie. Współczesne ministerstwa, bez względu na barwy polityczne, traktują kulturę instrumentalnie: jako pole ekspresji ideologicznej lub wizerunkowej. Tymczasem Englert reprezentował coś przeciwnego – wiarę w kulturę jako przestrzeń, w której państwo ma obowiązek się zatrzymać, ale nie ma prawa wtrącać.
W tym sensie jego odejście to nie tylko sprawa personalna. To cezura instytucjonalna. Zniknięcie Englerta z Narodowego jest równoznaczne z utratą pewnego typu przywództwa – opartego na doświadczeniu, refleksji i etosie pracy, a nie na PR-ze i lojalnościach politycznych. Można się nie zgadzać z jego wizją repertuaru, można zarzucać mu ostrożność wobec nowych form, ale nie można odmówić mu tego, że był dyrektorem, który rozumiał teatr jako misję. Dla niego Teatr Narodowy nie był tylko budynkiem na placu Teatralnym – był metaforą państwa, które ma obowiązek pamiętać o swoim języku, o swoich mitach, o swojej wyobraźni.
Brak pożegnania ze strony państwa to więc także brak pożegnania z samym sobą. Z państwem, które jeszcze rozumiało, że kultura to coś, co wymaga rytuałów i form. Kiedyś instytucjonalne gesty – wręczenie listu, laudacja, wspólne zdjęcie – były nie tylko formalnością, lecz znakiem uznania dla pracy, która przekraczała indywidualne ambicje. Dziś pozostała już tylko administracja, a w niej – cisza. Englert odchodzi w tej ciszy, jakby zabierając ze sobą resztki dawnego porządku, w którym sztuka i władza rozmawiały, nawet jeśli się nie zgadzały.
Warto zauważyć, że Englert nie jest wyjątkiem. W ostatnich latach z polskiej kultury odchodzą ludzie tej samej formacji – twórcy, którzy wierzyli w instytucje, w etos, w hierarchię wartości. Każde z tych odejść odbywa się podobnie: bez fanfar, bez wdzięczności, często w cieniu drobnych medialnych insynuacji czy proceduralnych uzasadnień. To, co powinno być momentem symbolicznego domknięcia, staje się kolejnym aktem banalnego przemilczenia. Jakbyśmy wszyscy bali się przyznać, że coś ważnego właśnie się kończy.
Bo może rzeczywiście się kończy. Nie tyle epoka Englerta, ile epoka instytucjonalnej powagi. Epoka, w której teatr – a wraz z nim kultura – był traktowany jako miejsce refleksji nad światem, a nie jego kalką. W której dyrektor teatru był kimś w rodzaju strażnika sensu, a nie menedżera od „oferty repertuarowej”. Englert reprezentował ten rodzaj myślenia, w którym sztuka nie podlegała władzy, ale też nie uciekała od odpowiedzialności. Jego teatr był konserwatywny, bo wierzył w człowieka, który mówi wierszem, a nie tylko emocją. I może właśnie dlatego dziś wydaje się anachroniczny – bo my już nie mówimy wierszem.
To, co pozostało po nim, to pewien ton – ton powagi, umiaru, refleksji. W czasach, gdy kultura coraz bardziej przypomina medialny hałas, jego odejście w milczeniu jest aktem godności. Nie ma w tym gestu obrazy, raczej świadomość, że pewne rzeczy trzeba zostawić, by mogły być zrozumiane z dystansu. Ale czy my ten dystans mamy? Czy potrafimy jeszcze dostrzec, że milczenie wokół odejścia Englerta jest również milczeniem wokół wartości, które reprezentował?
To pytanie nie dotyczy tylko teatru. Dotyczy nas wszystkich. Bo kultura nie istnieje bez rytuałów pamięci. Jeśli przestajemy żegnać tych, którzy przez lata tworzyli jej sens, to nie dlatego, że nie mamy czasu – lecz dlatego, że nie potrafimy już rozpoznać, co jest naprawdę ważne. W tym sensie brak pożegnania Englerta nie jest tylko zaniedbaniem ministerstwa. Jest metaforą naszego wspólnego zubożenia – duchowego, symbolicznego, instytucjonalnego. Zubożenia, które zaczyna się od jednego niepowiedzianego „dziękuję”.
Jan Englert odchodzi z Teatru Narodowego w ciszy. Ale ta cisza jest pełna znaczeń. To nie jest cisza końca, lecz cisza sumienia. Bo teatr – ten prawdziwy – nie potrzebuje fanfar. Potrzebuje pamięci.
Andrzej Dębkowski
Andrzej Wołosewicz
Giganci odchodzą albo listopad i literatura
Listopad to okrutny czas dla literatury, bo odruchowo niemal odżywają w nas wspomnienia po nieobecnych już koleżankach i kolegach po piórze. Chcę tę listopadową okrutność złamać pisząc o czterech Gigantach literatury: Andrzeju Tchórzewskim, Krzysztofie Gąsiorowskim, Zbigniewie Jerzynie i... Marku Wawrzkiewiczu. Ostatni z nich to właśnie to przełamanie, bo – mam dla Państwa dobrą wiadomość – Wawrzkiewicz jeszcze żyje! I pisze!
Andrzej Tchórzewski zmarł w tym roku, w maju. Kolejny z wielkich naszej literatury. Znałem Andrzeja przez ostatnie dekady jego życia. I jego twórczość. Dzielę się więc wspomnieniem na kanwie ostatniego tomiku Andrzeja zatytułowanego „Miedza i miecz”, a wydanego już po śmierci autora staraniem Aldony Borowicz, żony i towarzyszki życia Tchórzewskiego.
Zmarł Andrzej Tchórzewski. Nasz poetycki świat znowu się skurczył. Andrzej dożył sędziwego wieku, odszedł mając 88 lat. Zawsze się mówi, że poeci odchodzą, ale ich wiersze zostają. To tak jest, ale to nie to samo – ja wolę świat wierszy razem z ich Autorami.
Patrzę na zdjęcie uśmiechniętego Andrzeja z ptakiem, który usiadł mu na ramieniu. I mam takie skojarzenie, że był On takim Kolorowym Ptakiem naszej poezji, bo szybował w rejonach dla wielu niedostępnych, miał przywilej i umiejętność patrzenia na poetyckie łąki z góry. A to dzięki fenomenalnej erudycji już coraz rzadziej spotykanej. Był Andrzej analitykiem poezji operującym swoim krytycznym skalpelem do granicy niepojmowalnej dla wielu z nas lingwistyki literackiej, co budziło zdumienie, a czasami strach czy nerwowość słuchaczy. Mógł to robić godzinami. Piszę o tym, bo czasami, ale tylko czasami udawało mi się nadawać z Nim na tej samej częstotliwości, a przynajmniej częściowo za Nim nadążać. Nasz poetycki świat stał się uboższy o Wielkie Pióro.
W przypomnianym przez Grzegorza Trochimczuka wierszu Andrzeja cytuje On żonę i literacką towarzyszkę życia Aldonę Borowicz:
„Nie masz o czym To nie pisz
Nie schlebiaj nawykom wykupionym
z niewoli myśli lub języka
Żona mi mówi
A wiem Że nie kłamie”.
Patrzę do Wikipedii. Trzynaście tomików Andrzeja. Ostatni z wymienionych to Chroniąc oczy przed korozją. Wybór poezji, tomik z 2012 roku. Dawno już. Andrzej zostawił nas w 2025. Jaki to był czas, czas poetyckiego milczenia? Pytam, Aldonko, bo nie wiem na ile Wikipedia jest aktualna. A może wolno nam żywić nadzieję na Jego głos z tych ostatnich kilkudziesięciu lat? Ty wiesz najlepiej. Pytam, bo mam – dzięki Marcinowi Jerzynie – takie doświadczenie z wierszami jego ojca, Zbyszka po ostatnim wydanym tomiku. A w poezji kilkanaście lat to czas jest nad wyraz długi. Usłyszymy jeszcze Jego głos? Usłyszymy, już to wiem. Miałem tę przyjemność, że czytałem maszynopis „Miedzy i miecza”, tomiku Andrzeja przygotowanego przez Aldonę do wydania u Adama Marszałka.
Piszę o Gigantach, których nie ma, o moich bardzo prywatnych wspomnieniach z ich odchodzenia, bo miałem honor ich znać i być z ich twórczością do końca, a nawet „maczać” palce w wydaniu dzieł – już niestety – pośmiertnych. Powyższe wspomnienia o Tchórzewskim są moim posłowiem do „Miedzy i miecza”. Aldona zobowiązała mnie i Pawła Łęczuka do pomocy przy wydawaniu – taki ma zamiar – spuścizny twórczej po Andrzeju, tej znanej niepublikowanej, a znanej jej z szuflad i rękopisów. Mam nadzieję, że zdążymy zanim dołączymy do Andrzeja...
Krzysztofowi Gąsiorowskiemu (zmarł w styczniu 2012 roku) poświęciłem wiele uwagi, wiele tekstów (ukazywały się także, a może przede wszystkim na łamach „Migotań”), nie będę tutaj wracał do nich. Chcę natomiast wspomnieć właśnie wydawanie, też traumatyczne!, „Liryki” Krzysztofa, największego (jak dotąd) wyboru jego wierszy, który ukazał się w roku... 2018, a więc 6 lat po śmierci poety. Ale zacząłem wraz z Krzysztofem pracę nad wyborem około 2009 roku. Uderzyliśmy do Wydawnictwa „Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza”, które miało dobre chęci, ale nie miało pieniędzy i zgodziło się wydać o ile... autor sam to sfinansuje. Nie było takiej możliwości, a i Krzysztofa zajmowały bardziej duże kłopoty zdrowotne niż myślenie o swojej spuściźnie literackiej. Proza życia zatriumfowała nad poezją! Sprawa upadła, a zadra po niezrealizowanym przedsięwzięciu pozostała. Los chciał, że jesienią roku 2017 – po wielu latach – wróciła do kraju siostra Krzysztofa, Małgorzata i zdecydowała się wydać wiersze brata w jakimś obfitszym spektrum. Poprzez Bohdana Wrocławskiego dotarła do mnie (to wszystko znajdziecie w notkach właśnie wierszy wybranych Gąsiorowskiego „Liryka”), a ponieważ znaliśmy się i wcześniej, dogadaliśmy się na przełomie listopada i grudnia 2017 roku i zabrałem się do pracy. Pamiętam jeszcze, że Małgosia zaprosiła mnie na spotkanie w drugi dzień Świąt, ale ponieważ Święta tradycyjnie spędzam z rodziną, grzecznie odmówiłem. A po dwóch dniach zadzwonił wydawca. Lech Robakiewicz ze smutną informacją, że Małgosia zmarła i z pytaniem, czy w takim razie ciągniemy sprawę dalej, bo oczywiście pojawiły się kwestie finansowania. Udało się. „Liryka” ukazała się wiosną 2018 roku (spłata zobowiązań finansowych, które z tej okazji podjąłem zajęły mi następne kilka lat, ale nie żałuję tego wysiłku).
Kolejnym Gigantem, któremu towarzyszyłem w wydaniu też niestety pośmiertnym wyboru wierszy jest Zbyszek Jerzyna. Zbyszek zmarł w listopadzie 2010 roku, dwa lata przed Krzysztofem. Jeszcze jesienią tegoż feralnego 2010 zbieraliśmy się do świętowania najświeższego wtedy tomiku Zbyszka „Saneczki”. Premierę promocyjną przesuwało niedomagające już bardzo zdrowie autora na tyle skuteczne, że tej premiery w ogóle nie było. Kiedy ukazał się zbiór „Liryka” Gąsiorowskiego, druga żona Zbyszka, Marta zaczęła rozmowy ze mną, aby – na wzór „Liryki” – wydać wiersze zebrane Jerzyny. Zapału starczyło jej na trzy nasze spotkania, a potem okazało się, że pełnymi prawami do wierszy ojca dysponuje syn, Marcin Jerzyna. Marcin mógł skutecznie zająć się spuścizną swego taty kilka lat później, ale jego starania zwieńczył sukces wydawniczy, bo w roku 2022 ukazały się „Wiersze” Zbigniewa Jerzyny, najobszerniejszy ich wybór, zawierający unikatowe, bo wcześniej nikomu nie znane utwory, które poeta pisał w ostatnich miesiącach, tygodniach i dniach swego życia. Sekundowałem Marcinowi i cieszę się ze swego udziału w tej publikacji. Natomiast martwiło mnie po tych dwóch przygodach wydawniczych, że w obu wypadkach były to wydania pośmiertne. Autorzy wyboru nie mieli już okazji sami ich zobaczyć ani brać udział w wyborze.
Postanowiłem w wypadku kolejnego Giganta, którym tu się zajmuję, Marka Wawrzkiewicza, doprowadzić do sytuacji odwrotnej, aby wybór wierszy był wyborem, który będzie mógł cieszyć także ich autora. Wyszedłem z inicjatywą pracy nad takim wyborem chyba ze dwa lata tremu, sprzedałem pomysł na posiedzeniu Komisji Kwalifikacyjnej ZLP, pomysł spotkał się z aprobatą, a autor, z którym też się swoim pomysłem podzieliłem, jak to Marek, życzliwie przytaknął, nie wpadł w „cielęcy” zachwyt, pewnie wiedziony doświadczeniem, że od pomysłu do realizacji droga wyboista. I miał rację, bo z pomysłem zostałem sam. Że zajmują mnie też inne – zawodowe, związane z filozofią – obowiązki niż pasja do literatury, to znowu utknąłem na czas jakiś. Ale udało mi się nie dalej jak w czerwcu tego roku „ruszyć z posad bryłę świata”. A to dzięki temu, że Marek ponaglany abyśmy do tegoż wyboru przystąpili oznajmił kategorycznie, że wybór jak najbardziej, ale bez jego udziału, że on wybierać nie będzie. Nie miałem – nomen omen – wyboru. Teraz jesteśmy na etapie finalizacji wydania „Wierszy wybranych” Marka Wawrzkiewicza (w Wydawnictwie Adama Marszałka, przyjaciela poezji i poetów albo poetów i poezji – Adamie sam ustal pasującą Ci kolejność). Mam nadzieję, taką umowę zawarłem z Wawrzkiewiczem, że będzie on pierwszym z czwórki Gigantów, który zobaczy własny wybór wierszy. Po prostu zabroniłem mu umierać.
Marek Wawrzkiewicz więc tym smutnym wspominkom Gigantów, którzy kochali Literaturę z wzajemnością – choć ich prywatne oczekiwania i osobistą ocenę społecznego uznania, środowiskowego uznania nie mnie oceniać – nadaje jednak radosny wymiar, bo jest z nami, żyje. Ten radosny wymiar chciałbym pokazać na jednym, jedynym wątku Markowej poezji – na przykładzie miłości, skoro o niej mowa. Wiersze Wawrzkiewicza o miłości są jakoś powtarzalne: wszystkie „takie same”, a każdy inny! Nie wiem, jak poeta to robi, próbuję się w tym tylko trochę połapać ponieważ są mi bliskie i dalekie jednocześnie. Bliskie, bo prawdziwe, dalekie, bo nie moje, bo nie rozpoznaję w nich swoich miłości – jedynie miłość w ogóle, miłość jako taką (powiedziałby przemądrzały filozof). Marka wiersze o miłości dzieją się (najczęściej) nad ranem, u schyłku nocy, bardziej po niż w trakcie. Są cholernie powtarzalne, gdy się je spotyka, a właśnie tego doświadczyłem, siedząc „nad całym” Wawrzkiewiczem jego niemal siedemdziesięcioletnim już poetyckim urobkiem. „Powtarzalność” jego wierszy jest zindywidualizowana (jakkolwiek nielogicznie to brzmi), wiodą nas od kobiet do kobiet, od nastrojów do zwątpień, od zachwytów po starczą rezygnację. Będziecie mogli już mam nadzieję – tej jesieni – ocenić to sami sięgając po „Wiersze wybrane” Wawrzkiewicza.
A jeśli już o miłości mowa, to jest jeszcze ta nadrzędna (chyba), bo nieustająca przez całe życie i nieustająco piękna, jakby nienasycona mimo upływu czasu, miłość do matki. Kończę więc ten tekst o odchodzących Gigantach wierszem ostatniego z nich, który jeszcze nas raduje swoją obecnością, jego pięknym wierszem, a jakże, o matce:
Matka
Niebo, w którym 12 grudnia zamieszkałą moja matka,
Nie jest przesadnie dostojne. Starawa wersalka
Z wytartych chmur, w kącie błękitnej kuchni
Miniaturowa śnieżyca, w której chłodzi się ambrozja
Przypominająca smakiem mleko lub herbatę.
Kilka ulotnych sprzętów
Nieziemskie hologramy rodzinnych zdjęć,
Telewizor z białym ekranem i radio
Nadające dobre, spokojne wiadomości.
Stół pływa na ciepłym strumieniu.
Matka unosi się nad nim. Nakrywa go
Kwitnącym lnem, rozstawia przejrzyste talerze.
Musi być gotowa. Pewnie przyjadą synowie,
Może wpadnie Ojciec Pio. Po kolacji
Zagrają w remika.
Jest mniej zgarbiona. Nareszcie
Odrosły jej włosy. Są jeszcze siwe,
Ale już powoli czernieją. Twarz gładka.
Tylko ręce nie chcą się odmłodzić.
Nie można z nich wygnać zmęczenia.
Ale ogólnie jest nieźle. Przegląda się w krysztale gwiazdy:
Ładnie jej w tym popielatym sweterku od Teresy.
Patrzy na telefon.
Ma – nie wiadomo czemu – kształt serca.
A kiedy dzwoni świetlistą nocą
Zapala się w nim coś w rodzaju
Różowego płomyka.
Jeszcze trzeba odgrzać parówki cielęce,
Pokroić chleb niebieski tym co zwykle promieniem,
Powiesić ręczniki z obłoków
Na wierzbie nad stawem.
Dobrze, że pogoda się wypogodziła.
Łagodne słońce świeci z wszystkich stron.
Zdążą, zdążą przed złotawym zmrokiem.
Już jedziemy, Mamusiu.
Marzec 2003
Do puenty tego wiersza dodam tylko: jeszcze nie Marku, jeszcze nie...

































































































































































































































































































