Nowości książkowe

 

 

Plakat

ks. Wacław Buryła

 

XXV Ogólnopolski Konkurs Poetycki „O ludzką twarz człowieka”

 

Warunkiem udziału w konkursie jest nadesłanie w terminie do 15 maja 2022 roku zestawu czterech wierszy, w czterech egzemplarzach maszynopisu lub wydruku komputerowego. Zdyskwalifikowane będą te wiersze, które już wcześniej były drukowane lub nagradzane, wiersze, które nadejdą po terminie (jak zawsze decyduje data stempla pocztowego), te, które zostaną przesłane drogą mailową, a także zestawy posiadające więcej lub mniej wierszy niż przewiduje regulamin konkursu, czy też zestawy nadesłane tylko w jednym egzemplarzu lub pisane ręcznie oraz teksty podpisane imieniem i nazwiskiem.

Organizatorzy proszą, aby nie przysyłać wierszy, które zostały już wysłane na inne konkursy poetyckie, gdyż często następuje dublowanie nagród, co nie jest uczciwe, stanowi jakby zaprzeczenie owej ludzkiej twarzy, o którą walczymy. Każdy uczestnik może nadesłać tylko jeden zestaw wierszy. Wszystkie nadesłane wiosze powinny być opatrzone godłem (literowym – niecyfrowym czy rysunkowym). Tym samym godłem powinna być opatrzona koperta zawierająca dane szczegółowe autora: imię i nazwisko, adres, numer telefonu, adres mailowy, krótką notkę biograficzną koniecznie potrzebną do umieszczenia w tomiku konkursowym. Prosimy także o umieszczenie pod biogramem dodatkowego oświadczenia, którego treść umieszczamy na końcu komunikatu. Brak takiego oświadczenia spowoduje natychmiastową dyskwalifikację. Nadesłanie wierszy oznacza zgodę autora na nieodpłatne wykorzystanie ich w prasie oraz okolicznościowym tomiku. Wiersze oceni profesjonalne jury. Organizatorzy nie przewidują możliwości prowadzenia osobistej korespondencji z autorami, oceniania ich tekstów, osobistego powiadamiania o wynikach konkursu wszystkich uczestników (indywidualne powiadomienia otrzymają tylko twórcy nagrodzeni i wyróżnieni) ani zwrotu nadesłanych wierszy.

Uroczyste finały odbędą się 1 października 2022 roku. Organizatorzy przewidują nagrody główne (pieniężne: I – 1.500, II – 1.000, III – 600 + konkursowa statuetka), wyróżnienia główne (5 x 300 zł) i wyróżnienia dodatkowe (do druku). Może zaistnieć konieczność innego rozdziału nagród, ale o tym zadecyduje jury. Ponadto zapewniamy nocleg i wyżywienie dla głównych laureatów.

Organizatorzy informują, że z okazji jubileuszu XXV-lecia konkursu zostanie wydany przekrojowy Almanach zawierający twórcze dokonania laureatów w formie wyboru najwartościowszych utworów ze wszystkich edycji.

Wiersze należy nadsyłać na adres: ks. Wacław Buryła, ul. Polna 2; 56-320 Krośnice. Telefon: 693 104 588. E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

OŚWIADCZENIE

Oświadczam, że wiersze: 1... 2... 3... 4... nie były dotychczas drukowane, nagradzane ani też wysyłane na inne konkursy. W przypadku, gdyby okazało się, że jest inaczej, wtedy ewentualna nagroda czy wyróżnienie podlega zwrotowi. (Czytelny podpis autora wierszy).

 

 

Plakat

Szczęsny Wroński 

 

Ten orzeźwiający „Nurt” 

Kielce, 23-26 listopada 2021

 

Czym jest film dokumentalny i jaka jest jego perspektywa? Takie pytanie zadawałem sobie uczestnicząc jako widz i komentator XXVII Ogólnopolskiego Niezależnego Festiwalu Form Dokumentalnym NURT 2021 w Kielcach. Stosunkowo słabą frekwencję na pokazach festiwalowych tłumaczę nie tylko aktywną wciąż pandemią, lecz również brakiem dostatecznej promocji tego gatunku sztuki filmowej w mediach poświęconych kulturze. Niestety, w powszechnej świadomości film dokumentalny wciąż kojarzy się z faktograficzną, suchą relacją. W odniesieniu do współczesnego dokumentu nic bardziej błędnego, bo forma dokumentalna, preferowana na kieleckim festiwalu, jest przekazem nasączonym poezją i metaforą – może zaspokoić potrzeby estetyczne i poznawcze niemal wszystkich poszukiwaczy prawdy o nas i o naszym świecie. Prawodawca i dyrektor artystyczny Festiwalu, Krzysztof Miklaszewski tak pisze w programie: I jeszcze jedna bardzo istotna i charakterystyczna dla odmienności NURTU cecha, zawarta już w nazwie festiwalu. NURT bowiem to festiwal form dokumentalnych”. Usankcjonowana praktyką niewiara w istnienie <czystych> form dokumentalnej rejestracji i dokumentalnego przekazu, jakim były przez długie lata „film dokumentalny” i „reportaż” sprawiła, że NURT stał się przez lata zbawienną oazą dla form <mieszanych>, tworzonych  często na użytek jednorazowy dla wyrazistej prezentacji życiowego problemu. Stąd  otwarta walka z nic nie znaczącym <estetyzmem>, kultywowanym dotąd w szkolnictwie filmowym. Stąd też preferencja adaptacji wielu gatunkowych <chwytów> z innych dziedzin twórczości: malarstwa, rysunku, ale też literatury i radia na użytek absolutnej prawdy przekazu.

Jednocześnie przy selekcji nadsyłanych filmów decydują koronne zasady, które tak Miklaszewski formułuje: Selekcją podstawową rządzą podstawowe prawa warsztatu filmowego, eliminujące na samym wstępie, wszystkie propozycje , których sposób realizacji  nie wskazuje na zawodowe   umiejętności . Dlatego sam temat, nawet wybrany najtrafniej, nie znajdzie uznania, jeśli realizator nie znajdzie dla niego  odpowiedniej formy jego przedstawienia. I na odwrót: najbardziej wyrafinowana forma, eksponująca bardzo <cienki> , nikogo tak naprawdę nie obchodzący problem, też we wstępnej selekcji wielkich szans nie ma.

W filmach, które obejrzałem, realizatorzy zarówno znajdowali adekwatną formę, jak i udawało im się nadać rzeczy odpowiednie słowo, obraz i dźwięk. Niezwykle cenną wartością Festiwalu jest towarzyszenie dziejącej się rzeczywistości poza wszelką, tendencyjną narracją, która stara się wyjść naprzeciw oczekiwaniom koniunkturalnych sponsorów. Najważniejszą intencją prezentowanych tutaj twórców zdaje się być rozpoznanie tego, co było i co jest  oraz inspirowanie widza do osobistego zaangażowania i formułowania ostrzeżeń przed tym, co może się wydarzyć, jeżeli pozostaniemy obojętni. Obok tematów gorących jak filmy o pandemii, czy o wykluczaniu i stygmatyzowaniu „mniejszości”, obecne były tematy historyczne ukazujące źródło i przyczynę naszych bolączek oraz intelektualnego pomieszania. To prawda, że historia jest nauczycielką życia. Niestety, bez naszej interwencji, wciąż na ślepo kołem się toczy i mimo zatrważających horrorów przeszłości powielamy katastrofalne dla naszego narodowego bytu błędy i zaniechania – choćby tolerowanie symptomów odradzającego się, w naszym, tak doświadczonym historycznie kraju,  narodowego faszyzmu. Dzięki filmowej, twórczej rejestracji można przybliżyć się to tego, co się dzieje, zatrwożyć obecnością niektórych zjawisk w życiu społecznym i indywidualnym – nabrać do nich dystansu, próbować ocenić, szukać szansy ocalenia.

Dlatego ten Nurt orzeźwia. Nie świeci pożyczonym światłem, lecz własnym, pulsującym dociekliwością przemyśleń, intuicji, wrażliwości,  młodości twórców (bez względu na wiek). Wybrane przez jurorów filmy siedzących stawiają na nogi, bo nie można pozostać obojętnym wobec spraw tego świata, które wikłają się na naszych oczach i zmierzają w niebezpiecznych kierunkach zawinionych nie tylko przez nas samych, lecz również, a być może przede wszystkim,  przez krótkowzrocznych, ideologizujących  decydentów. Formy dokumentalne nie pozwalają na obojętność i uwolnienie się, choćby częściowe, z poczucia obowiązku współczującego zaangażowania. Wszystkie prezentowane dzieła zasługują na pełną uwagę, jednak wymienię te, które poruszyły mnie najbardziej, tak zaanonsowane przez Krzysztofa Miklaszewskiego: „Dad you’ve never had” – reż. Dominika Łapka  – o determinacji w poszukiwaniu utraconej, ojcowskiej miłości, „Opowieści o miłości” (reż. Rafał Bryll), będącej wyznaniem starego, umierającego człowieka, który w czasie wojny uratował ukochaną Żydówkę z getta, by później spędzić z nią szczęśliwe życie...

Jednak zdecydowanie „przybił” do foteli dokument Piotra Jaconia „Wszystko o moim dziecku” . To niezwykle przenikająca świadomość i podświadomość opowieść o niewyobrażalnej tragedii dzieci i rodziców wtłoczonych do nieludzkich klatek LGBT, przy czynnej aprobacie i głupocie niektórych „luminarzy” polityki i religii. Wspomnę też o filmie Rafała Małeckiego „Rdza” – o niezwykłej artystce Marioli Wawrzusiak-Borcz, tworzącej w Krakowie i w Bieszczadach – uczłowieczającej poprzez swoją sztukę odpady ze złomowisk. Ten film wciąż „pracuje” we mnie jak rozkwitający obraz niezłomności i nadziei...

Z całą pewnością mogę stwierdzić, że Nurt poszerza i pogłębia granice wyobraźni. To cecha dobrej, inspirującej sztuki, która powinna towarzyszyć naszemu życiu, byśmy na zakolach sielankowości nie usnęli w ciepłym smrodku ciesząc się, że „nasza wieś spokojna”. Wiele z tych pokazów pozostanie w mojej pamięci, bo wywołały we mnie twórczy ferment i zachętę do przekraczania nowych granic. Przede wszystkim „Bukolika”, o niej jednak za chwilę, bo z nią pulsującą w sercu przemierzałem inne  filmowe wyznania. Krzysztof Miklaszewski tak opisał w programie jeden z pokazów przywołujących doświadczenia pandemiczne: Otwierający go reportaż „Podziemie imprezowe w czasie pandemii” (reż. Marcin Wójcik) przedstawiający całkowicie nieodpowiedzialną, egoistyczną twarz polskiej młodzieży, dobrze uzupełniają  trzy dokumentalne spojrzenia: „Kolejka biedy” (reż. Jakub Dreczka) – reportaż o biedzie jako skutku lock-down’u, „Poczekalnia” (reż. Aleksandra Polczak ) –  filmowo-telefoniczna wizja samotności w czasie izolacji w kwarantannie oraz „Nowa Pandemia  Covid – 19. Dzień z piekła na ziemi” (reż. Piotr Owczarski) – relacja z jednego dnia filmowej rejestracji szpitalnych śmierci. Wreszcie: pełna niepokoju relacja z bytowania dwóch maluchów po przeszczepach serca w czasie pandemii („Bracia serce” – reż. Aleksandra Rek).

Dodam, że te relacje celnie i różnorodnie ukazują nasz pandemiczny świat. W odbiorze układają się w komplementarną całość, spuentowane poezją, poczuciem humoru i nadzieją, jaką niesie kreacyjny obraz „Poczekalni”, w reżyserii Aleksandry Folczak, z liryczną wyobraźnią operatorki Desi Kunsy... Jednak wrócę do „Bukoliki”, bo wciąż trudno mi się od niej oderwać. To opowiedziana niemal środkami filmu fabularnego historia dwóch prostych kobiet, matki i córki, bytujących w chacie daleko za wsią, w ekstremalnie trudnych warunkach. Poruszający obraz o poszukiwaniu, a właściwie o odnajdywaniu sensu życia, chwila po chwili, całą sobą, bez żadnych zbędnych kalkulacji, załamywania rąk i obezwładniającego pesymizmu – na miarę możliwości i na miarę chwili.  Reżyser i scenarzysta w jednej osobie, Karol Pałka, nie anektuje na żywo scen zapisanych okiem kamery. Traktuje swoje bohaterki bardzo poważnie dając im zadania aktorskie, z których wywiązują się w sposób wyrazisty i nadzwyczaj sugestywny. Towarzyszy temu magia dobrodusznego i szlachetnie naiwnego zaklinania rzeczywistości. Puentujący film, rytualny taniec córki wokół ognia, w oczekiwaniu na enigmatycznego ukochanego, który kiedyś odszedł i być może już nigdy nie wróci... Ale właściwie, kto to wie?... A ja wiem, że do tego niezwykłego filmu, do zakodowanych w nim metaforycznie znaczeń i intuicji, chciałbym jeszcze powrócić i tak pewnie się stanie... Karol Pałka pracował nad nim cztery lata, żeby, jak wyznał w wywiadzie, zbliżyć się do jego bohaterek. I tamten czas zaowocował wyjątkowo przejmującym i pełnokrwistym artystycznie dziełem.

Cenną praktyką Festiwalu były rozmowy z twórcami prowadzane błyskotliwie przez Krzysztofa Miklaszewskiego i Roberta Wieczorka, skutecznie prowokujące publiczność do udziału. Choć uważam, podobnie jak Krzysztof Miklaszewski, że wszystkie 33 filmy zakwalifikowane do 9 pokazów (ze 117 nadesłanych) zasługują na uwagę. Inspirują na do bardziej wnikliwego postrzegania naszego świata i naszej w nim (oby empatycznej i twórczej) obecności.

A oto tegoroczni laureaci z uzasadnieniem Jury:

NAGRODA GŁÓWNA 8.000,00 zł – przyznawana przez Komisję Artystyczną NURT dla Aleksandry Folczak za film „Poczekalnia”: Za znalezienie odkrywczego w swej obrazowej prostocie symbolu samotności  człowieka, czyli każdego z nas – w czasie pandemii. Milczące budynki mieszkalne, szczelnie zamknięte przed zarazą, ledwie słyszalne w tle nieśmiałe kontakty telefoniczne, a także migające gdzieniegdzie w oknach pojedyncze ludzkie sylwetki stają się jedyną formą życia. I jeszcze absurd teleporady... „jesteś 87 w kolejce... Chyba nikt dotychczas tak celnie nie trafił w naszą zbiorową bezradność”.

NAGRODA PUBLICZNOŚCIPrezydenta Miasta Kielce Bogdana Wenty 5.000,00 zł dla Karola Pałki za film „Bukolika”.

NAGRODA DYREKTOR NACZELNEJ KCK AUGUSTYNY NOWACKIEJ 4.000,00 zł – przyznawana przez Komisję Artystyczną NURT dla Piotra Jaconia za film „Wszystko o moim dziecku”: Poruszający reportaż Piotra Jaconia pokazuje ciernistą drogę, którą w naszym kraju muszą przejść dzieci transpłciowe i ich najbliżsi. Wielkim walorem filmu jest przedstawienie młodych ludzi, stojących przed koniecznością korekty płci, wyłącznie z punktu widzenia ich rodziców, bez konfrontacji z nimi samymi. Skomplikowane procedury prawne i medyczne niewiele tu znaczą wobec ostracyzmu otoczenia, podgrzewanego przez hipokryzję i nietolerancyjne wypowiedzi niektórych wybrańców narodu. Piotr Jacoń stworzył zapadający w pamięć, głęboko humanitarny film.”

I Wyróżnienie Komisji Artystycznej dla Ilony Ptak za film „Oczami Ochiro”: W czasach trudnych zapomnieliśmy o dobroci, czułości, akceptacji bliźnich, otwarciu na różnice kultur, autoironicznym dystansie, śmiechu, uśmiechu. Film przypomina o tych elementarnych sprawach. Wielkie słowa zostają wykluczone. Uroczy przybysz mimochodem staje się nauczycielem codziennych cnót. Stąd wyróżnienie. 

II Wyróżnienie Komisji Artystycznej dla Rafała Małeckiego za film „Rdza”: Rdza jest odpychająca, agresywna, przykra w dotyku. Jednak w filmie Rafała Małeckiego zniszczenie rzeczy zyskuje walor rzeźbiarski.. Sugestywny obraz artystki niezależnej, niezwykła wędrówka wyobraźni w znakomicie filmowanych plenerach. Gatunek filmu dokumentalnego o sztuce  w najlepszym wydaniu.

III Wyróżnienie Komisji Artystycznej dla Dominiki Łapki za film „Dad You’ve Never Had”: za wrażliwość, subtelność, a nade wszystko odwagę w poszukiwaniu wszystkiego co najważniejsze, czyli prawdy i miłości.

IV Wyróżnienie Komisji Artystycznej dla Sławomira Koehlera za film „Warchoły”: za dynamiczne w formie i głęboko poruszające w treści, ukazanie tragicznych wydarzeń w Radomiu w 1976 roku oraz ich chwalebnych – dla protestujących – i haniebnych – dla reprezentujących komunistyczną władzę – następstw, widocznych po dziś dzień, w polskim społeczeństwie. 

Nagroda Specjalna Dyrektora Artystycznego Festiwalu Form Dokumentalnych NURT 2021 dla Krzysztofa Krzyżanowskiego za film „I przyszła do nas wojna”: za mistrzostwo wykorzystania unikatowych materiałów z bratobójczych walk na Ukrainie w filmowym proteście wytrawnego dokumentalisty przeciwko wojnie.

Nagroda Specjalna Studenckiego filmowo-teatralnego koła naukowego „TEATR C112” działającego przy Instytucie Literaturoznawstwa i Językoznawstwa Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach dla Karola Pałki za film „Bukolika”.

Nagroda Specjalna Kina MOSKWA im. Andrzeja Koziei dla filmu lub twórcy promującego Kielce i region świętokrzyski dla  Doroty Kosierkiewicz za film  – „U źródła – Marek Cecuła”.

Chwała Krzysztofowi Miklaszewskiemu i niezłomnym rycerzom Jury za zdeklarowaną niezależność i wielkie serce do ludzi i tematów, o których nie wolno nam zapominać. Brawa dla Kieleckiego Centrum Kultury za wzorową organizację i merytoryczne kultywowanie tego niezależnego, humanizującego i uwrażliwiającego na sztukę przedsięwzięcia.  Już czekam na 28` edycję, oby już bez pandemii, z salami pełnymi widzów, którzy poprzez filmowe formy dokumentalne chcieliby zbliżyć się do świata i do samych siebie.

Nade wszystko gratuluję laureatom i publiczności, która wybrała tak twórczy sposób „spędzenia” wolnego czasu... Mam nadzieję, do zobaczenia za rok!

Szczęsny Wroński

 

 

Plakat

Andrzej Zaniewski

 

Pisarz nieobojętny...

 

 

Jesteśmy nieprzygotowani

na pożar

i poparzenie szczęściem.

 

„Pisarzu! Pamiętaj zawsze o Zoli broniącym Dreyfusa!”– wciąż powraca do mnie zdanie aktualne, ważne. Sadzę, że czytelnicy pamiętają tamten haniebny epizod z dziejów Francji i dramatyczny apel –,,Oskarżam” – Emila Zoli adresowany do społeczeństwa – narodu – ludzkości...

Antysemityzm został oficjalnie potępiony, osądzony, nazwany, chociaż istnieje...

Dzisiaj pojawiły się sprawy inne – też nienowe, również bolesne, gorzkie i to niedaleko nas, obok, a często i przy naszych drzwiach. Pomijane, niedostrzegane, spychane na pobocze, jątrzące.

I o tych właśnie palących i parzących zjawiskach i zdarzeniach pisze Janusz Szot – uważny obserwator i wrażliwy poeta, muzyk, malarz, artysta, wizjoner z pierwszych dekad XXI wieku.

W przejrzystym, zwięzłym, chwilami niemal reporterskim stylu opowiada o sytuacjach – moim zdaniem autentycznych – z którymi jakże często nie chcą, a może nie potrafią się pogodzić napastliwi moraliści, nie tylko prowincjonalni...

Rzeczywistość zaskakuje, irytuje, drażni... Ktoś zginął, popełnił samobójstwo, zabił, a granice przestają być granicami przyjaźni i braterstwa, i najeżone kolczastymi pułapkami mają zrażać, odpędzać i grozić...

Janusz Szot – debiutant z roku 1997, a więc autor w pełni dojrzały i zapewne już „po przejściach” różnorodnych, nie zgadza się na nietolerancję, na pychę i bezczelność, na zakazy, rozkazy i prawa zagradzające nam drogę do szczęścia i tych chwil indywidualnej wolności jakich tak bardzo potrzebujemy. Spieszę tu wyjaśnić, że o ile mój odbiór jego prozy można określić emocjonalnym, to sam tekst tych opowieści emanuje formalnym zdyscyplinowaniem, spokojem i wyważoną relacją, a nawet zamierzonym zapewne dystansem do opisywanych faktów.

W tym oryginalnym i dopracowanym artystycznie zbiorze opowiadań o znamiennym tytule ,,Na tarasie piekła” autor krąży wśród tematów moralnie niepokojących, dla tych wszystkich – interesujących się nadgorliwie cudzym życiem. Prawdopodobnie wielu czytelników pomyśli: To o mnie.

Kiedy James Joyce w ,,Ulissesie” poświęcił kilka stron na rozważaniu Leopolda Bluma w wychodku – a mija właśnie sto lat od ukazania się w Paryżu pierwszego wydania arcydzieła – krytyka lewitowała między zachwytem a oburzeniem... Janusz Szot już nie szokuje, lecz wprawia w zakłopotanie, obnażając jak głęboko zależni jesteśmy od fizjologii i jest chyba jedynym znanym mi bliżej pisarzem, postrzegającym wydalanie za kluczowy przejaw naszej obecności na Ziemi... A zasady demokracji, wolności i równości sprawdzają się najpełniej w zacisznych korytarzach miejskich toalet. I nie jest to obraz jedynie satyryczny, lecz realny, bliski mieszkańcom wybetonowanych metropolii.

We wszystkich opowiadaniach uwagę przykuwa wyrazista fabuła, atrakcyjna – żywa akcja, ekspresja narracji... Każdy moment z życia bohaterów jest zaplanowany, uzasadniony rozwojem przewidzianych sytuacji. Janusz Szot prowadzi czytelników wprost, bezpośrednio w skomponowany przez siebie obraz świata – również świata własnych idei umiejętnie, dyskretnie nam podpowiadanych, otwierając możliwości osobistych, autonomicznych interpretacji.

Urzekła mnie, analityczna opowieść o czysto kobiecej miłości z delikatnie zarysowanymi sylwetkami bohaterek. Odkrywanie urody uczuć, próbę stworzenia nowej rodziny i uchronienia własnego szczęścia przed jakąkolwiek ingerencją, opisane subtelnie i uzasadnione psychologicznie. Przywołałem z pamięci lesbijki – przyjaciółki, jeszcze z czasów Kickiego, żony, córki moich współtowarzyszy losów i wynikające z ich inności problemy, dostosowanie się do tradycyjnych reguł.

Janusz Szot idzie za ciosem, słusznie i celowo... Scena rodzinna, gdy zebrani dowiadują się o miłosnym związku swej babci – mamy z Ewą, przyciąga przenikliwością, jasnością i prostotą odważnej decyzji.

Podobnie utwór o Nieszczęśniku, któremu trudno pogodzić się z odejściem ukochanej... Autor nie rozwija szerzej wątku ewentualnej miłości z partnerem, lecz my – czytelnicy zastanawiamy się czy to uzasadnione i jedyne panaceum na przeżywaną rozterką?

Pisarz porusza się po wrażliwym – nadwrażliwym terenie nie unikając, a raczej poszukując atrakcyjnych wątków tabu. Na pograniczu przeznaczenia, czy zbiegów okoliczności, rodzi się płomienna miłość trójki adoptowanego niegdyś rodzeństwa. Szlachetne uczucia zderzają się z brutalną przeszłością... A czytelnik zastanawia się czy zła prawda powinna niszczyć z trudem znalezione szczęście? I co dalej? Janusz Szot pozostawia nas wśród pytań...

Kolejne opowiadanie i... prosty wniosek: Nigdy nie dawaj swemu dziecku do rąk niewłaściwych zabawek, szczególnie jak masz nerwową małżonkę...

Czy w świetle tych opinii można nazwać Janusz Szota – pisarzem – prowokatorem?

Oczywiście! Prawdziwy, utalentowany pisarz zawsze prowokuje, pyta, krytykuje, domaga się zmian w obyczajach, w przyzwyczajeniach, w mentalności...

Jednak Janusz Szot to poeta, autor czterech zbiorów oryginalnych, wartościowych wierszy, indywidualnie postrzegający znaczenie formy, kształtu narracji, symbolu... Inaczej: nieobojętny wobec obojętności, krzywdy, nietolerancji...

Rozważane, bezkompromisowe opinie mogą drażnić, denerwować, budzić wątpliwości i dlatego są potrzebne, konieczne. Tylko czy musimy je rozstrzygać, decydować: za czy przeciw?

Czy raczej zaakceptować, zgodzić się, że taki będzie nasz świat?

Pomaga w tej akceptacji różnorodności życia, atrakcyjny styl zwięzły, przejrzysty, bez barokowych opisów i nadmiaru przyrodoznawczych refleksji.

Janusz Szot prowadzi czytelników przez znaną nam, nieco zmęczoną rzeczywistość polskiej codzienności, z żelazną konsekwencją, do przeważnie niespodziewanej pointy...

I ulegamy fascynacji, strona za stroną, podziwiając fabularną precyzję, wczuwając się w psychologiczne relacje, poznając myśli niepokornego autora.

Andrzej Zaniewski

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Nic już nie będzie takie samo

 

Myśląc o przyszłości nasza wyobraźnia ogranicza się do tworzenia scenariuszy wedle zaczerpniętych doświadczeń, przeczytanych książek czy znanych nam rozważań naukowców. Niestety nadchodzą ku nam czasy, w których będziemy musieli zweryfikować i poszerzyć swoje horyzonty do rozwiązań niemal spoza naszej wyobraźni. Nadchodzą bowiem czasy, kiedy zanany nam świat przestanie w zasadzie istnieć w wymiarze tak dalece nam nieprawdopodobnym, że raczej przekroczy to ową ukształtowaną i względnie stałą wyobraźnię, przedefiniuje całą naszą mentalność, hierarchię potrzeb i tak zwane poglądy.

Maria Chilicka z Bydgoszczy jest jedną z autorek, która w dosyć przystępnej formie przybliża nam wizję przyszłości na podstawie dość wnikliwej analizy sztucznej inteligencji, której technologie już są wprowadzane w życie i testowane na nas dosyć powszechnie, a implikacje tych prób oraz ich bardziej bądź mniej jawne użycie przez współczesne nam korporacje takie jak choćby Google czy Microsoft nawet obecnie wpływają już masowo na naszą rzeczywistość. Warto zatem przeczytać i zapoznać się dokładnie z treścią jej książki sprzed dwóch lat zatytułowanej „Sztuczna Inteligencja”.

Wszystkie te prognozy mamy praktycznie na wyciągnięcie ręki, a ich konsekwencje mogą de facto zmienić wszystko. Po prostu nic nie będzie już takie samo. Zauważmy też, że suma naszych COVID-owych doświadczeń ostatniego czasu może być w świetle owych eksperymentów społecznych uznana za swego rodzaju test na ludzkości.

Książka nie jest przeładowana treścią. Jest może nawet lapidarna do bólu, a przy tym napisana z właściwą werwą, logicznie interpretuje wszelkie fakty i wciąga literacko na tyle, że można ją wchłonąć natychmiastowo, no, powiedzmy w dwa wieczory. Ta lektura nie jest jednak aż tak bardzo przyjemna (pomijając aspekt literacki) . Ciarki przechodzą po plecach, kiedy uświadomimy sobie obraz świata zdominowanego przez te nowe technologie i mogącego być kontrolowanym przez odpowiednie służby, jakby żywcem zaczerpnięte z lektury powieści Orwella lub Huxleya. Ta lektura jest jednak nasycona ogromną wartością poznawczą i powiedzmy sobie otwarcie – ostrzegawczą, choć obawiam się, że owej fali niesionej siłą potęgi zysku jako kategorii sprawczej wprowadzania tych komputerowych (inteligentnych) rozwiązań nie zatrzymamy w żaden sposób. Jedyne co nam tu pozostaje to mieć zwyczajnie świadomość dokąd zmierzamy, a ta książka dalece nam to umożliwia.

Jakie zatem konsekwencje nas czekają? Otóż w skrócie, będzie to coś co już dziś możemy śmiało nazwać kapitalizmem inwigilacyjnym, częściowo made in China, częściowo made in USA, ale generalnie będzie to świat, w którym zniknie co najmniej połowa zawodów, a w konsekwencji ludzkość stanie się zbędnym balastem. Praca będzie przywilejem, a większość jej wykonają maszyny uradowane uczącym się algorytmem, a my... no cóż, możemy przez to stać się nieco zbędni.

Jakie genialne czasy i miejsce na poezję? Tyle, że będzie to trochę inna poezja. Pełna bólu i rozterki emocjonalno-duchowej, pełna lęku i depresji, a może nawet swojego rodzaju dekadencji, nie wiem... Może będzie to punkt wyjścia do kolejnego przedefiniowania relacji człowiek – maszyna, który to już raz w historii inspirującej literacko, ale tym razem w rzeczywistości nie do końca umożliwiającą swobodną wypowiedź... i tutaj dochodzimy do sedna spraw, a mianowicie, do problemu określenia od nowa (w takim świecie) realiów i sensu naszej wolności...

Świetnie ów problem uwypuklił nam Adam Zagajewski w swojej książce „Substancja nieuporządkowana”.

Wolność tkwi w otwartych nożycach podejmowanych przez nas wyborów. A sztuka pomaga nam w utrzymaniu tej wolności. Jej nieuporządkowana substancja daje nam energię, jak szampan przenosi nas na wyższe piętro życia – mówi poeta, autor wydanych pod tym samym tytułem esejów.

Rozważania o sztuce i wolności moglibyśmy pociągnąć w nieskończoność. Już wiemy, że jak mawiał Bergson, wolności nie da się zdefiniować i czy się w tym zgadzamy, czy też nie, warto powrócić na łamy nietuzinkowej książki Marii Chilickiej.

Czy powinniśmy już zacząć się bać?

Z tym pytaniem Was pozostawię, ba, z tym pytaniem pozostaniecie sami sobie po intrygującej lekturze „Sztucznej inteligencji” Marii Chilickiej, bydgoskiej autorki. Sądzę, że współczesność, w której otoczyliśmy się światem wirtualnym w sensie daleko wykraczającym poza normalne ramy i proporcje z życiem, już teraz, mocno zaburza naszą: duchowość, percepcję i wyobraźnię. Wpływa to na nasze wybory, później wedle algorytmu samouczącego się podsuwając nam konkretne rozwiązania zakupowe, decyzyjne i dotyczące konkretnych działań, które czasami świadomie, a czasami nie podejmujemy, aby zrealizować dopiero co wykreowaną potrzebę. Jesteśmy podsłuchiwani, inwigilowani, śledzeni, a co najistotniejsze (gdzieś tam, pomiędzy wierszami, drobnym drukiem) sami wyraziliśmy na to zgodę.

To znamienne, że sieć steruje już naszymi poczynaniami – tam przecież przeniosło się niemal wszystko. Nawet zwyczajowe zaproszenia na wieczory autorskie ogłasza się i promuje publikując na portalach, a maile zapraszające rozsyła się elektronicznie. Cóż powiedzieć o zakupach, które coraz śmielej również przenoszą się na Allegro i inne sklepy internetowe również zaopatrzone niemal we wszystko... Owo wszystko, słowo klucz - doskonała wydawałoby się totalność i masowość, to chyba właśnie droga do tego ubezwłasnowolnienia. Skrajny dobrostan dobrobytu i możliwości personalizacji każdego elementu tożsamości...

Na razie korporacje usiłują sprostać logistyce zalążka takiego właśnie, sztuczno-inteligentnego świata, jednak coraz szybciej sobie z nim radzą. Nasza potrzeba błyskawiczności znajduje nowe możliwości technologiczne i generuje zysk. Machina świata się domyka i popędza nas w dalece nieznane, acz przerażające rejony coraz to wymyślniejszych rozwiązań i technologii zaspokajania choćby i zachcianek… Co potem? Potem trzeba zapamiętywać: loginy, hasła, kanały dostępu i odciski palca. Szafujemy swoimi danymi, a te pozwalają Im (?) na nową jeszcze nienazwaną ich analizę, z której Bóg wie co wyniknie...

Człowiek chyba w takim świecie przestaje być podmiotem, a staje się przedmiotem. W zasadzie sam siebie uprzedmiotawia. Przeczy swemu duchowi, swojej naturze, zaczyna sam działać jak maszyna. Od takiego świata już krok do klonowania i całkowitego zamglenia własnej tożsamości. Pisarzy i poetów się nie słucha, raczej traktuje ich jako nieco zabawnych trubadurów wieczności, w którą przestało się przecież już dawno wierzyć.

Andrzej Walter

____________ 

Maria Chilicka, „Sztuczna inteligencja”. Wydawnictwo Pisarzy i Artystów TEMAT, Bydgoszcz 2020, s. 98.

Adam Zagajewski, „Substancja uporządkowana”. Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2019, s. 208.

 

 

Plakat

Jerzy Lengauer

 

Rozgwieżdżone niebo

 

 W bibliotece na mazurskiej prowincji...

Jeszcze przy zasuniętej kurtynie wysłuchaliśmy krótkiego wprowadzenia o idei Teatru Przy Stoliku i niewielkiego rysu literackiego na temat odnoszącego sukcesy w Hiszpanii dramatu na dwoje aktorów. Nim zdążyliśmy sobie wyobrazić teatralny dzwonek na scenie ukazało się dwoje lektorów. Agnieszka Giza-Gradowska jako wymarzona, rozkochana Laura i Paweł Parczewski w roli błaznującego, niedojrzałego Juana. Niewątpliwy artyzm sceniczny, bogactwo mimiki i rozmaitość gestów oraz doskonała interpretacja dialogów wzbudzały w publice aplauz, skłonność do uśmiechu i aprobatę dla lektorów-aktorów. Gdzieś z boku pojawiał się cień smutku i konstatacja nad życiowymi wyborami bohaterów, niespełnionymi marzeniami, próbami ucieczki od przykrej rzeczywistości i obroną przed rozczarowaniami. Zanim jednak tekst sztuki zdołał przywołać przeróżne dygresje, tuż po rozsunięciu kurtyny rozbawieni zostaliśmy drobnym lapsusem, będącym niezamierzenie znakomitym wprowadzeniem do jakże przecież żartobliwego „Przystojniaczka”.

Dzwonek do drzwi. Tak zaczyna się sztuka Carlesa Alberoli „Przystojniaczek”. W ten sam sposób kończy. Ale i dokładnie taki ma finał pierwsza część. Do położonego na strychu mieszkania prawie trzydziestoletniego mężczyzny wchodzi równa mu wiekiem dziewczyna. Zaskakuje gospodarza przychodząc zbyt wcześnie. Podobno to ona nalegała na wieczorne spotkanie.

Wita ją stolik przygotowany do kolacji. Dwa kieliszki czekają na wino, które ma przynieść Laura. Na scenie przykuwa uwagę obraz odwróconej tyłem nagiej kobiety. Postawiony jest na sztalugach. Obok taboret, przybory do malowania. Jesteśmy w pracowni malarskiej. Fotografia, którą będą brali w dłonie Laura i Juan sprawia wrażenie podstawki pod kieliszek. Wspomnienia z liceum, uwieczniona na zdjęciu grupa koleżanek i kolegów na rekolekcjach staną się jednym z tematów spotkania. Nie ma się co dziwić, przecież bohaterowie nie widzieli od lat. Związek się rozpadł. Jego wspomnienie jest dziwne. Laura opowiada, że Juan był jedynym mężczyzną, z którym spała a dotykał ją tylko łokciem. To jeden z żartów, od których iskrzy się rozmowa. Ale najpierw musi obydwoje opuścić konfuzja.

Laura jest bardziej zdenerwowana, niespokojna, niepewna siebie. Drży jej głos. Przy pierwszym toaście wypija cały kieliszek. Za chwilę następny. Jej wypowiedzi są przerywane, niedokończone. W dążeniu do celu wizyty nie pomaga jej Juan, który swój niepokój i nerwowość przykrywa ironią, żartami, kpiną. A przecież Laura chce zrobić i powiedzieć tyle pięknych rzeczy! Przynosi ulubione przez mężczyznę dwunastoletnie Vega Sicilia, przymila się, wręcz łasi, wychwala mieszkanie, zachwyca się rozgwieżdżonym niebem widocznym przez szklany dach.

Być może Juan przeczuwa co się święci, ale nadal stoi za granicą humoru, jakby zmuszając Laurę do wykrzyczenia w końcu tego, co rozdziera jej serce. Ten krzyk ma zburzyć emocjonalne fortyfikacje budowane przez Juana od chwili pojawienia się dziewczyny w drzwiach. W końcu okazuje się to dla niej łatwe. Wychodzi niedługo za mąż. Tak, za tego, którego przed chwilą wspominali, z którego dopiero co kpili, jak zresztą z innych widocznych na fotografii sprzed lat. Żartobliwy nastrój w Juanie przygasa. Jeszcze się broni, ale powoli maska komika opada. Na kilka chwil znowu zamienia się w błazna, gdy słyszy, że to on jest tym wyśnionym, wytęsknionym ideałem, księciem, jej przeznaczeniem od lat. I to nie jest krzyk. Zamiast niego wydobywa się z ust Laury łkanie przepełnione strachem, że zostanie odrzucona.

I już obydwoje się nie bronią, nie zasłaniają. Nabierają pewności, utwierdzają we wspólnej przyszłości. Willa, basen, czwórka synów, ona będzie jego utrzymywać, on opalać i patrzeć jak dzieci pluskają się w wodzie niczym rybki oraz czekać na twórczą wenę. Gdy Laura jest już tylko w body i znika w sypialni, do której zbliża się Juan, rozlega się dzwonek do drzwi. I właściwie na tym można byłoby zakończyć, gdyby nie bylibyśmy świadkami jedynie finału pierwszej części.

Juan przenosi w inne miejsce fragment rozgwieżdżonego nieba, które okazuje się wielkim billboardem reklamowym. To przełomowa scena, która przerywa Juanowy sen, marzenia wiecznego chłopca z kompleksem Piotrusia Pana, niedojrzałego trzydziestolatka w przeddzień urodzin, malarza, który sprzedał dotychczas tylko jeden obraz, młodego mężczyzny, któremu za wynajem mieszkania płaci matka. O tym jest „Przystojniaczek” (w oryginale „Mandíbula afilada”), ale rzecz jasna nie tylko.

Co tak naprawdę za kulisy wynosi Juan? Czego alegorią jest niebo pełne gwiazd nagle zamienione w boleśnie prozaiczny billboard? Pieniądze, praca... Uzdolniony, prawie genialny malarz z pewnością nie zyskuje w artystycznym środowisku aprobaty. Być może dlatego, że jeden obraz maluje przez kilka lat. Ma mnóstwo niedokończonych pomysłów. Piotruś Pan nie chce zajmować się jakąkolwiek pracą? Nawet taką, która nie musi przynosić mu pieniędzy a wyłącznie przyjemność i satysfakcję? Czyżby jego prawdziwym życiem były tylko utopie i imaginacje? Co zatem z ukończonym obrazem nagiej kobiety? Jeśli niechcianą rzeczywistość Juan odrzuca, gdzie podziewają się miraże? Czy jest coś pomiędzy nimi? W jakim miejscu rzeczywistości bądź ułudy teraz malarz przebywa? Drzwi się otwierają, ale kto przez nie wchodzi? Czy to niedoszły narzeczony Laury przyszedł zastrzelić a przynajmniej pobić Juana? A może po prostu dostawca pizzy? Wchodzi do mieszkania spóźniony na spotkanie realizm, bo tylko w nim mogą się spełnić wyobrażenia. Nigdy w całości, absolutnie nie do końca, na pewno nie na całe życie. Ale niewątpliwie dający możliwość urzeczywistnienia w jakiejś części pragnień, ziszczenia życzeń, choćby dlatego, że były pielęgnowane i malowane przez lata. Bez względu na to, czy pod rozgwieżdżonym niebem, czy obok reklamowego billboardu. 

Jerzy Lengauer

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Jak pokochać wiersze Ojca 

 

 Trzymam w dłoni znakomity tom, jest z papieru, prawdziwy,

prawie jak dzisiejszy dzień, a mamy 7 grudnia 2021

  

Tom Zbigniewa Joachimiaka Córka. Tom dwujęzyczny, właściwie wybór, polsko-angielski, wybór wytrawny w swoim przesłaniu, wybór fascynujących wierszy poety dojrzałego, wystudzonego, osiadłego w wymowie i cieniu, poety, który przecież jak wino z najwyższej półki konesera, nabrał już mocy, nabrał dystansu, swego rodzaju charakteru i nieśpiesznie delektuje się poezjowaniem na tym dziwnym łez padole. Córka jest jedynie punktem odniesienia, a jednocześnie najgłębszą tęsknotą, ale i punktem dojścia, a może wyjścia, czy może nawet i wejścia: w świat nieskończony, w świat zaskakujący i nowy, a zarazem budujący słowny pomost pomiędzy tym, co było, a co jeszcze być powinno i wydarzy się nam nieuchronnie.

Potem, tak piszesz w swoim liście, całe to trwanie przestanie istnieć.

Niesamowite wiersze, wiersze szlachetne, dojmująco wnikliwe, mądre, napisane nieśpieszną frazą, utkane każdym słowem we właściwym miejscu, staromodną poezją najwyższej próby. Córka to opowieść o wielu aspektach świata, o sensualizmie ojczyzny, o meandrach przemijania i o wszystkich tych naszych sprawach, które nam się przydarzają, a ich jakby nie widać. Widzimy tylko powierzchnię spraw, ich odbicie w wydarzeniach, ich powłokę w ciężkich pancerzach, a pod skórą jest przecież inny świat, świat kołyszących się myśli i słów lekkich jak śmierć i życie bez żadnych kotwic i ograniczeń.

Odnajdziemy w tym tomie zmysłową nostalgię. Dawkę spowiedzi wobec absolutu, wyznań intymnych i przenikliwych jak:

 

(…) zielona wiosna,

jak wieża Babel powiększasz się

i czujesz, że pomiędzy jawą a snem, jest przepaść,

że nie jest to most, co łączy rozdzielane,

że dystans pomniejszyć tylko może miłość albo śmierć.

(…)

Rośniesz, jeszcze nie wiesz,

że miłość to ciężar który ciebie też poniesie

i też złamie, odwiedzie od śmierci

i do niej zbliży

ciebie niedostępną dla mnie.

 

Tylko miłość albo śmierć. W zasadzie przecież poruszamy się tylko w tych płaszczyznach. Czy jednak jest to wszystko to, co mamy? O nie. Mamy myśli i słowa, nieosiągalne światy i konstrukcje, całe budowle, przeogromne, monumentalne, nasze wizje i marzenia, i zawsze, wszędzie cel, że każde następne słowo znów coś odkryje, każde kolejne słowo dokądś nas doprowadzi, każdy kolejny wers wejdzie głębiej i stworzy niepowtarzalną, nową wizję, metaforę spełnionego snu i nadziei.

Ta poezja, poezja Zbigniewa Joachimiaka powoli nas Tam prowadzi. To jest droga bez końca, bez mety i bez finału. Droga pytań, wątpliwości, ale też powiedzmy otwarcie: droga jasna, przejrzysta, pachnąca dobrem i poezją, słowem czymś jedynym, co posiadamy. Może to i niewiele, ale jakąż daje siłę i moc. Idzie się pod prąd. Wbrew światu walczy się o każdy następny numer Migotań, o każdą następną publikację, wydanie, o kolejne wielkie forum dla ludzi i świata literatury.

Siła bowiem jest ukryta w aktywności nie dla siebie, lecz w działaniu dla innych. W poświęceniu czasu i życia dla idei większej, potężniejszej i ważniejszej niż własne ja. Kiedy poznałem poezję Zbigniewa Joachimiaka wszystko się dla mnie stało jasne. Oczywiste. Już wiem jaka siła jest potrzebna, aby nie poddawać się. To jest takie proste: dawać, nie brać, rozdawać, oddawać, ofiarować. Brać też potrafić, ale na drugim miejscu. Na pierwszym – nauczyć się dawać. Oddawać.

 

Oddaj wszystko co masz i pójdź za mną

 

Dziś – powód szyderstwa i drwin.

 

Czy wielki naród to ten, który wydaje wielkich poetów, a ich nie chce słuchać,

który buduje wielkie mosty, po których nikt nie chce i nie będzie chodzić,

i stawia budowle, w których pustka głucha tylko swego echa szuka?

 

Naród to zaiste, chyba mały. Choć na ogromnej traumie powstał, w cierpieniach i w osamotnieniu, na krwi przelewanej zbyt często i gęsto i bez dogmatu, ale jakże nonszalancko toczonej i z gestem rozdawanej szczodrze tu i tam. Naród, który dziś: zanika, znika, emigruje, kurczy się, obumiera. Dlaczego? Dramatycznie zapytam.

 

(…)

u nas zawsze tak było

każdy miał swojego Żyda albo księdza

w każdym siedzi Ks. Robak

Jankiel i Konrad Wallenrod

                                          Tadeusz Różewicz („Nożyk profesora”, 2001)

 

Zbigniew Joachimiak zadał retoryczne pytania do Nieprzyjaciół Moskali, po zdobyciu Krymu w 2014 roku. Ciekawe jakie by zadał dziś, kiedy na wschodniej ukraińskiej granicy z Rosją stoi sto tysięcy wojska Moskali – przyjaciół? Nieprzyjaciół? Stoi i czeka na rozkaz z Kremla. A świat obserwuje to w bezsilności swej odwiecznej i permanentnej, na którą nie ma żadnego panaceum. Władza, pozostanie władzą, przemoc, przemocą, podstęp podstępem, a... poezja poezją. Tylko po co nam w takim świecie poezja?

Sięgnijcie po Córkę Zbigniewa Joachimiaka. To zbiór wierszy ważnych, mocno przestrzennych, sięgających poza każdy horyzont, to wybór dobry, albo nawet bardzo dobry, wiersze starsze, znakomicie wplecione w wiersze najnowsze, nigdy wcześniej niepublikowane. Każdy tam coś odnajdzie, zaduma się, zastanowi. Zachwyci. Autorowi gratuluję. Życzę długiego życia, bo rzadko dzieli się z nami swoją sztuką, a chciałbym jeszcze doczekać się kolejnych tomów na naszej obfitej w puste słowa pustyni zapełnionej coraz gęściej poezją szczenięcego skrótu zamiast mądrej metafory w świecie poezji bez poezji, która zagryzła chyba samą siebie.

Zbigniew Joachimiak, Jerzy Kronhold, Marek Wawrzkiewicz, Andrzej Dębkowski, Piotr Müldner-Nieckowski, Taduesz Zawadowski, Adam Zagajewski, Bohdan Wrocławski czy choćby Stefan Jurkowski oraz wielu, wielu innych (wybaczcie niewymienieni), dowodzą oni swoimi wierszami, że klasyka formy jest nam nadal niezbędna, aby utrzymać busolę sensownego kursu ku przyszłości, która nie odczłowieczy nas całkowicie i nie poprowadzi w chaos i lęk, w miejsce miłości i śmierci, pojęć już niemodnych, wręcz wstydliwych dla pozbawionych korzeni nomadycznie obłąkanych piewców postępu.

Ich wybitność (tych nowoczesnych nic niemówiących pozerów poezji) zasadza się na dekadenckiej akademickiej tęsknocie za przebrzmiałą wielkością i przejawia się na niedostępnych osamotnionych salonach, od których zalatuje zapaszkiem tej pseudonowoczesnej stęchlizny, i owszem oklaskiwanej i nagradzanej tu i tam, przez chwilę, przez kulminacyjne dwa dni z rzędu, aż po szlachetne zapomnienie bez balsamu i fanfar (bez mumifikacji😊). Pochłania ich później milczący niebyt, jak wydaje się nas wszystkich, lecz na tym świecie tak już jest, że prawda zawsze na wierzch wypłynie i zasadnicza wartość klasyków jakoś nie przemija i nie przeminie.

Przemijają nowości, sponsorzy, mecenasi. Prawdziwa sztuka żyje i trwa. Rozpięta pomiędzy miłość i śmierć właśnie. Wzorzec bowiem musi być z marmuru. Jak aleja w Knossos. Kto wie, być może to tam umarła legendarna Atlantyda? Tyle, że Ona wciąż żyje, (w naszych wizjach i snach) (…) a to bezcenne.

Andrzej Walter

 

_________________

Zbigniew Joachimiak, „Córka”. Tłumaczenie na język angielski: Anna Gąsienica-Byrcyn. Wydawnictwo Fundacji Światło Literatury, Gdańsk 2021, s. 140.

 

 

Plakat

Kinga Młynarska

 

„Wojak Janunio” 

 

Wojak Janunio to swoisty literacki pamiętnik młodego poborowego. Jan Stępień wykorzystał własne doświadczenia, dołożył do tego co nieco i tak oto powstała opowieść – my w nią ślepo wierzymy i przeżywamy równie mocno, co sam narrator.

To świetna książka, w której mieszą się wrażliwość bohatera z surowymi realiami jego położenia oraz absurdami życia. A przy tym Wojak Janunio jest także historią ponadczasową i uniwersalną, opowiadającą przecież o człowieku i świecie w ogóle – o emocjach, relacjach i wszelkich zależnościach.

Janunio opisuje swoje przygody podczas „służby w kompanii czołgów”. Mówi o trudnym życiu „kota”, tym trudniejszym, jeśli zdarza mu się obrazić przełożonego... Większość tych opowiastek jest pełna humoru, ale nawet w zabawnych zdarzeniach odbija się sporo gorzkiej prawdy o człowieku.

Janunio to typ wrażliwca, ale trzeba przyznać, że kiedy trzeba, umie się też postawić. Może nie zawsze dobrze na tym wychodzi, ale chociaż nie przyjmuje biernie tego, co go spotyka. Życie pokazuje Januniowi, że bywa przewrotne i czasem człowiek musi mierzyć się i z niesprawiedliwością, i zawodem, nierzadko też bólem, strachem czy smutkiem. Janunia spotykają też sytuacje makabryczne czy po prostu dziwne. Zdarzyło się kilka razy, że bohater Stępnia czuł się nieswojo, a rzeczywistość wprawiała go w osłupienie.

W Wojaku... mamy jednak cały wachlarz emocji i zdarzeń. Wszystko, co spotyka „ładowniczego Słodka” Janunio próbuje sobie objaśniać na rozmaite sposoby. Szuka więc sensu w śmierci czy w rozczarowaniu, próbuje zrozumieć chęć ludzi do robienia złośliwości, ich potrzebę dominacji czy choćby różne rodzaje odmienności. Każde z opowiadań przynosi jakąś wiedzę o świecie, o ludziach i tym, co nas łączy, ale i różni. W zasadzie odbija się tu każdy z nas po trochu. A trzeba przyznać, że Januniowi nie brakuje tych momentów, w jakich musi wykazać się inwencją. Wszak życie młodego poborowego nie jest usłane różami. Na każdym kroku bohater widzi absurdy i bezsensowność pewnych spraw, jak np. wojskowe warty, gdzie strzeże się czołgów T-34 („kto by chciał ukraść metalową trumnę, która waży 20 ton?”). A do tego i ludzie są jacy są... I, niestety, to się zupełnie nie zmieniło na przestrzeni tych wielu lat.

My oczywiście jesteśmy najmocniej związani z Januniem, więc to jemu kibicujemy. Z uwagą śledzimy to, co mu się przydarza i jak na to reaguje. A on uczy nas spokoju i optymizmu. W każdej, nawet najtrudniejszej, sytuacji bohater stara się odnaleźć coś pozytywnego. Z kłopotów tworzy wyzwania, z niewdzięcznych zajęć – chwilę na rozmyślania, z aresztu – możliwość swobodnego pisania wierzy, z niekorzystnych splotów okoliczności – lekcję na przyszłość itd. Warto zaprzyjaźnić się z ładowniczym Słodkiem. I dać się porwać tym opowieściom, nieco przewrotnym, nieco żartobliwym, a przecież jak najbardziej serio. Znakomite są także rysunki autora! Jan Stępień to przecież artysta wszechstronny.

Kinga Młynarska