Książka nie tylko o oddychaniu poezją…
„Powietrze pełnym zdaniem”
„Powietrze pełnym zdaniem” to najnowsza książka Dominika Górnego, pomysłodawcy i inicjatora Światowego Projektu „Poezja dla Kultury Godności”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Miejskiego Posnania. Książkę można z powodzeniem czytać i oglądać, co udowadnia obecność tzw. „dobrych nazwisk”, które współtworzą jej klimat: przedsłowie napisała językoznawczyni – prof. Halina Zgółkowa, fotografię autora wykonała Ewelina Jaśkowiak a 9 ikonografii, po przeczytaniu tej poezji stworzył prof. Józef Petruk, odpowiedzialny też za autorski projekt liternictwa na okładce.
Książka wpisuje się w cykl publikacji łączących twórczość poznańskiego literata z malarstwem, grafiką i rysunkami: ”Kwadrans dłuższy od piętnastu minut” z reprodukcjami dzieł Wojciecha Siudmaka, „Poemat na Księżyc i Podkowę” z grafikami Ryszarda Kaji, „Malarstwo Rafała Labijaka wyśpiewane w poezji Dominika Górnego” i wiele innych.
Co o twórczości poznańskiego poety i o nim samym piszą ludzie kultury?
Przywołajmy kilka opinii zaczerpniętych z rękopisów, listów i oficjalnych publikacji: Od lat śledzę z wielkim zainteresowaniem i intelektualną satysfakcją twórczość poetycką Dominika Górnego. Podziwiam jego zmaganie się ze słowem, głębię myśli i warsztatową sprawność – prof. Jan Miodek; Dominik to znany i uznany poeta. Ponadto jego warsztat poetycki jest co najmniej tak ustabilizowany, jak jego postać w polskim (i nie tylko polskim) krajobrazie kulturowym – prof. Tadeusz Zgółka; Poezja Dominika Górnego jest wyczuloną na człowieka i świat muzyką płynącą z wnętrza przygody intelektualnej jaką powinien stanowić każdy człowiek myślący, aktywny, budzący się w środku swoich czasów i chcący na te czasy mieć jakiś wpływ, mieć w nich swój głos, swój udział i swoje „pięć minut” – Andrzej Walter; Dominik jest twórcą pięknego polskiego słowa. Z pełną atencją dla jego poetycznej pasji oraz podziwem dla hołdowania pięknemu słowu i wyobraźni – Andrzej Wituski; Ma nieprzeciętny talent do pisania chwytliwych, mądrych i godnych zapamiętania tekstów – Katarzyna Gaertner.
________________
Dominik Górny – należy do Związku Literatów Polskich Oddział w Poznaniu. Pomysłodawca i inicjator Światowego Projektu „Poezja dla Kultury Godności”. Autor 17 tomów poezji. Należy do grona 11 polskich poetów wybranych do europejskiego projektu Esperanckie Piosenki. Jego poezję opublikowano w 19 językach, w ponad 100 międzynarodowych wydawnictwach. Odznaczony m.in.: Brązowym Krzyżem Zasługi nadanym przez Prezydenta RP i Odznaką Honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej” MKIDN. Laureat II Nagrody XXIX Międzynarodowego Listopada Poetyckiego (www.dgorny.pl)
Andrzej Walter
Mały brat prowokator
(tekst tylko dla dorosłych, osoby nadwrażliwe prosi się o rezygnację z lektury)
Wielki Brat patrzy coraz dokładniej. Coraz precyzyjniej odlicza nam dni. Wie o nas już prawie wszystko, tyle że jakaś durna reklama medialna powiedziała ci, iż przecież „prawie” czyni wielką różnicę. Nowy tom Jerzego Jankowskiego, żyrardowskiego mędrca, poety, mistrza detalu i konkretnych, intelektualnych form wydany dopiero co (jeszcze świeży, cieplutki i chrupiący), przez Wydawnictwo Autorskie Andrzeja Dębkowskiego to wydarzenie artystyczne z cyklu „a co nam zrobią, skoro i tak nic nie zrozumieją”. Małe, bo małe, ale mocne w treści.
Autor z nas jakby szydzi, albo ujmijmy to nieco ciężej, ze wszystkiego szydzi, kpi, pyta, aby nie pytać, odpowiada, dopowiada, neguje, przytakuje, byle krótko, byle na temat, albo tak z kropką „nad i albo i ż nad i”, w tych przerażająco krótkich formach pisze dzielnie silny traktat filozoficzny niemal niezrozumiały dla kogoś, kogo czasy uczyniły dziś powierzchownym i trywialnym, kogo zeitgeist zmielił już na drobne, kto naiwnie spogląda śmiało w przyszłość udając, że wielkiego brata nie ma, nie było i nie będzie, a będzie tylko wolność i demokracja, czy też może dosadniej prawo i sprawiedliwość, albo jeszcze dosadniej – wolność, równość i braterstwo. I zostaje mi tylko dopowiedzieć po „autorsku”, a co to jest k... dziś to braterstwo?
Czy to jest poezja? A co to jest poezja? Wy wiecie, ja nie wiem, Pan profesor z niewielkiej litery zaczął tak mniej więcej wykład inaugurując 48. Międzynarodowy Listopad Poetycki w Poznaniu, niedawno, w tym roku, siedziałem i słuchałem tego człowieka i myślałem sobie „mój Boże”... No nie, nie będę się z Wami dzielił co sobie myślałem, bo bardzo źle myślałem, mało poetycznie. Myślałem co on tutaj k... robi. Wy wiecie co to jest to k...? To poezja właśnie. Każdego Polaka poezja XXI wieku – słowa jak hymn określające nas międzynarodowo, dzięki którym jesteśmy rozpoznawalni jak Lewandowski. Taka nowa, lecz stara, taka ka, ka, ka noniczna ka-mać nie kojarzyć proszę z ulicą, na której tron posadziło sobie bratnie (jak czasem) nam stowarzyszenie, w grodzie smoka. Oni też lubią sobie na k... czasami skomentować tę piękną rzeczywistość wierszem płynącą (tyle, że im nie uchodzi się do tego przyznać). I wierszem i rynsztokiem. Poezja nam się dziś skołtuniła. Ktoś mi ostatnio rzucił w twarz: – panie Walter, a czegoż że się pan tego rymu tak uczepił? Nie wiem czy mogę odpowiadać tej pięknej pani, tak czarująco śmiejącej się do dni i nocy, do wzruszeń i podduszeń, do dźwięku i wydźwięku, do głasknięć i poziomek, do snu i jawy. Lepiej śnić niż o drogę pytać.
Jankowski porusza świadomość. Liże rany, miłości zarzuca... ciężką wodę, strachowi, że minie, jak już będzie nam wszystko jedno, a że będzie nam wszystko jedno, to ja akurat nie mam wątpliwości, i to nawet będzie wtedy wszystko jedno tym, którzy dziś są przetłumaczeni na 50 języków świata i osiągają orgazm przed każdym lustrem. O Bogowie, my śmiertelni, tacy dzielni, ale strach ustanie, kiedy już się biec przestanie, kiedy jakiś dziki dzik okiełzna te dziwne języki i wreszcie nam odpowie po co był tu każdy człowiek...
Jankowskiemu ręce nie opadają. Jemu strzelać nie kazano. Ale strzela. Nam w pysk. W tym strzelaniu nas po pysku mistrzowsko uderza. Poczytajcie. To taka poezja od niechcenia, do śmiechu i do zjedzenia, a zwłaszcza do przemyślenia (nieprzyzwyczajonym szkodzi) , kiedy już nam wszystko jedno, ale wciąż u licha żyjemy i żyć nam się chce, i pisać nam się chce, bo wszystko jest poezją, za wyjątkiem gównianych wierszy pewnych egzaltowanych wieszczów na wydechu i bezdechu, tak jak się miłość wyznawało Julii przez Romea, ale to śmieszne przecież było, jest i będzie, a dziś to jakby kabaret do n-tej... – cóż się pan panie Walter tego rymu czepiasz, kiedy zespół Rammstein zaśpiewał sobie ot tak dla milionów utwór „Pussy”... – szokując tym praktycznie wszystkich – nagrał jakże genialną piosenkę, którą rozprawił się jednocześnie z nowym niemieckim „patriotyzmem” owijając pornografię niemiecką flagą oraz z kondycją współczesnego świata. Przytoczę fragment lepiej w oryginale:
Too big, too small,
Size does matter after all.
Zu groß, zu klein,
Er könnte etwas größer sein.
Mercedes-Benz und Autobahn,
Alleine in das Ausland fahren,
Reise, Reise, Fahrvergnügen
Ich will nur Spaß, mich nicht verlieben
Just a little bit...
Just a little bitch!
You've got a pussy,
I have a dick,
So what's the problem?
Let's do it quick.*
(...)
*Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,rammstein,pussy.html
Kto zna języki zrozumie. Nieznającym szczegółów oszczędzimy. Ten fragment wystarczy. Taki jest dziś nasz świat. Młodzież. Seniorzy. Miłość. Intymność. I cytat z Janakowskiego:
O Impoderabiliach
kurwa, co to są
imponderabilia
No właśnie. Ty masz (...), a ja mam (...) – zróbmy to szybko, rach, ciach, ciach, i po krzyku, to po co jakaś poezja, na wdechu czy na wydechu?
I znowu Jankowski.
O prozie – tu nie ma problemu (no nie wiem?!), o poezji – to jest problem...
Poezja to jest problem. Świetna definicja poezji dzisiaj. Poezja to jest problem. Motoryczny, intelektualny, pojęciowy, słowny, czytelniczy gigant problem, mega, hiper i problem jakby wieczności, której przecież nie ma, to cóż ta nieszczęsna poezja, kiedy świat się zatrzymuje (na poezję) to same straty są liczone w bilionach bitcoinów na Kajmanach. Bo to tam kochani są prawdziwe pieniądze, te, liczone w Davos, albo w Grupie Bilderberga, nie te wasze pieniądze śmieci – oszczędności, aby jakoś godnie przeżyć starość, tylko te pieniądze, dzięki którym Mr X zdecyduje – ty żyjesz, ty do gazu. Klocki Lego z obozu koncentracyjnego? To już passe. Dziś misie dostały lepsze zabawki. Twój genotyp, Twoje marzenia, Twoje całe ja. Twoje jutro.
Jakaś wojna na Ukrainie? To dla „zjadaczy chleba”. Poezja Jerzego Jankowskiego nie jest dla chleba zjadaczy. Jest dla... niewypróżnionych. Dla tych bezchlebowych pełnych wiary, nadziei i miłości. Dla naiwnych artystów, tych prawdziwych, szczerych i kroczących drogą donikąd. To takie wspierające szyderstwo podnoszące, a może i nie na duchu, a może i tylko na ciele zbyt skomplikowanym na śmierć. Dla tych pijaków, co wszędzie szukają okazji do znieczulenia. Słowem i toastem.
O nieszczęsny Horacy. "Bo przecież nie cały umrę" to znaczy "non omnis moriar", co wyraża przekonanie o tym, że człowiek (zwłaszcza artysta) nie umrze całkowicie, ponieważ jego sława (cha,cha cha) i dzieła pozostaną po nim na zawsze. No, chyba, że nie pozostaną. Na Kajmanach zdecydują.
Jerzy Jankowski
o wolnej woli
ja mam. ty masz. oni mają.
wolno to idzie. przecież
nie muszę pisać tego wiersza
a piszę. we wszechświecie przybyło
dlatego się rozszerza
No tak. Miliony grafomanów pisze swoje teksty i „się rozszerza”... Po wszystkim rozmiar... ma znaczenie. Tyle o tym Rammstein. Może jednak?
I ten przerażający wiersz Jerzego Jankowskiego na koniec... co zostaje z nas, z tekstów, z myśli, z tego wszystkiego, z kopania się z koniem, z pisania poezji, z objaśniania poezji, z kochania, z życia... Wiersz „o zasadzie zachowania myśli”.
Podobno statystycznie więcej mamy już dziś rocznie samobójstw niż wypadków samochodowych. Usłyszałem to od wziętego psychoterpeuty. Taki świat zaistniał, takim go stworzyliśmy na obraz i podobieństwo... samych siebie, bo żadnego Boga przecież już nie ma. Bogami jesteśmy my, a poezja... „paszła, kak priszła”.
Dobrze to sobie wymyślił – nie, nie wielki brat, tylko ten mały wielki Jankowski – poeta – brat z Żyrardowa i niejako z Warszawy, poeta współczesny, który kulom się nie kłania i leci dzielnie strącają raz za razem kolejny samolot wroga, ale robi to jakby mimochodem, ze smutkiem, smakiem i melancholią. Z flegmą angielskiego Lorda rzuca nam słowem w twarz... Ja się tak poczułem, choć mi to dobrze akurat robi. Wkurza mnie do pisania i piszę. I próbuję ratować resztki tego świata wierząc w coś czego już nie ma i mówiąc Wam – nie jesteście sami. To jedyne chyba dziś pocieszenie, ale niestety są tacy, którzy to braterstwo odsprzedadzą za 51. tłumaczenie na kolejny egzotyczny język – tym razem może nawet marsjański.
Zabolał mnie ten tom, ale i się spodobał. Przerwał ciszę. Już Jankowski po raz drugi. Połknąłem cały już kilka razy. Myślę i czytam, czytam i myślę, myślę i zastanawiam się , tylko nie wiem po co? Tom nazywa się „Drobiazgi znaczące”, Wydawca w swoim słowie wstępnym twierdzi, że „Wcale nie takie drobiazgi”. Andrzej Dębkowski skądinąd słusznie zauważa „To poezja naukowca, który w laboratorium emocji destyluje czysty obraz... zawsze nieoczywisty”. Czy to właśnie jest poezja? Nieoczywistością. Też w to wierzę.
Zostawię Was z tym pytaniem, bo przecież muszę Was z czymś zostawić, zatem niech to będzie takie moje dla was duże nic – znaczący drobiazg rozmyślań.
Wygląda na to, że nas poetów już nie ma, nic po nas nie pozostanie, te wszystkie tomy wyrzucą, przemielą, zasilą złom czasów i przemijania, ale może jednak jakaś iskra zapłonie. Zapłonie wskrzeszając ducha i nadzieję, na jakieś jutro? Lektura krótkich form Jerzego Jankowskiego skłania do konkluzji, że nie. Ja w zasadzie też już wiem, że nie. Tyle, że każdy z nas – zarówno Dębkowski, jak i Jankowski, ale i Walter, wierzymy w te cholerne słowa wypruwane z samego własnego krwioobiegu rzeczywistości i dające choć świadectwo. Jak już kiedyś napisałem – tylko tyle i aż tyle...
Poezjo – bądź – jaka byś nie była, i pozostań z nami do śmierci, naszej albo swojej, choć lepiej jednak tylko naszej.
Andrzej Walter
_____________
Jerzy Jankowski, Drobiazgi znaczące. Redakcja, słowo wstępne, projekt okładki i zdjęcie na I stronie okładki: Andrzej Dębkowski. Zdjęcie autora na IV stronie okładki: Artur Krajewski. Wydawca: Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski, Zelów 2025, s. 44.
Andrzej Dębkowski
Poetycko-muzyczna wędrówka w stronę nieoczywistego światła
Są płyty, które nie tylko towarzyszą słuchaczowi, ale zostają w nim na długo – poruszają, odbijają się echem w pamięci, potrafią zmienić sposób odczuwania rzeczywistości. To albumy, które nie narzucają się siłą, lecz stopniowo oplatają wyobraźnię, tworząc własny, gęsty mikroświat. Takie, które nie tyle prezentują zestaw utworów, ile budują doświadczenie – emocjonalne, zmysłowe, czasem niemal intymne.
Album „Kot Lunatyk” to właśnie takie spotkanie – nie dlatego, że łączy muzykę z poezją, ale dlatego, że robi to organicznie, bez ilustracyjności i bez pokusy podporządkowania jednego drugiemu. KLIW, czyli Igor Lehner, tworzy tu świat muzyczny, który nie interpretuje wierszy Beaty Zalot wprost, lecz wchodzi z nimi w rezonans, pulsuje ich emocją, wyczuwa ich temperaturę i nadaje im nową, bardzo cielesną formę.
Najważniejsza jest tu muzyczna osobowość KLIW – kompozytora i multiinstrumentalisty, który potrafi jednocześnie budować klimat i narrację. Akordeon jest osią albumu: momentami brzmi jak instrument z teatralnej orkiestronu, momentami jak oddech – nierówny, niepewny, ludzki. Gitara wprowadza intymność, często bardzo prostą, nielukrowaną; harmonijka dodaje surowości, która pozwala tekstom Zalot nabrać zupełnie nowych barw. To muzyka, która potrafi być oszczędna, ale gdy trzeba, rozkwita drobnymi ornamentami – skrzypcami, perkusjonaliami, lekkimi dialogami instrumentalnymi tworzonymi przez współpracujących muzyków.
Stylistycznie album dryfuje pomiędzy kilkoma światami. Blisko mu do tradycji Piwnicy pod Baranami, do teatralnej piosenki z odrobiną absurdu Teatru Witkacego, ale KLIW nie zatrzymuje się na nostalgii. Jego aranżacje są dynamiczne, niekiedy wręcz przewrotne; potrafią w jednej chwili przenieść słuchacza do czegoś ludowego i przyziemnego, by zaraz potem, jednym akordem, otworzyć przestrzeń liryczną, mglistą, niemal metafizyczną. To muzyka, która przypomina podróż przez nieprzewidywalny krajobraz – raz to łąka z pastelowego dzieciństwa, raz bar mleczny pachnący ironią, raz kapliczka przydrożna o świcie, a raz klubowy półmrok.
Całość cechuje umiejętność kontrolowania nastroju. KLIW nigdy nie pozwala, by emocje wymknęły się w patos; kiedy tekst jest gorzki – muzyka przygasa, nie krzyczy; kiedy tekst jest lekko groteskowy – aranżacja nie karykaturyzuje, lecz podkreśla absurd delikatnie, jak mrugnięcie okiem. Gdy pojawia się światło, nadzieja czy miękkość, muzyka otwiera przestrzeń i staje się kołysząca, elastyczna, niekiedy niemal modlitewna. To dojrzała intuicja kompozycyjna – rzadko spotykana w projektach łączących poezję i muzykę, gdzie nadmiar często zabija znaczenie.
„Kot Lunatyk” jest także albumem zespołowym. Współpracujący muzycy – skrzypce, cajon, gitara, perkusjonalia – nadają całości nieco przestrzeni koncertowej, żywej, „oddechowej”. Słychać, że te aranżacje dojrzewały na scenach, w galeriach, w miejscach, gdzie poezja spotyka się z publicznością w sposób bezpośredni. To muzyka, którą można sobie wyobrazić w teatrze, w krakowskiej piwnicy, ale też na łące o zmierzchu – jest elastyczna, niejednoznaczna, pełna migotliwości.
Wiersze Zalot – z ich ironią, metafizyką, czułością i namiętną codziennością – stają się na tym albumie materiałem dźwiękowym, a nie tylko literackim. W tej muzyce słowo nie jest „świętym tekstem”, lecz ruchem, impulsem, rytmem oddechu. KLIW nie traktuje poezji muzealnie – wydobywa z niej życie, puls, czasem niepokój, czasem figlarność, czasem ciszę.
Efekt końcowy to album niezwykle spójny, a przy tym bogaty w barwy. Nie jest to płyta dekoracyjna ani przewidywalna. To muzyczna opowieść o świecie widzianym z boku, z ukosa, z wrażliwością na drobiazgi: na koty lunatykujące nocą, na stary kredens, na proroka w barze mlecznym, na anioła, który może jednak nie słyszy.
A same wiersze Beaty Zalot na tej płycie? Są jak „Donos” – wiersz-modlitwa w formie aktu oskarżenia. Jest jednym z najmocniejszych tekstów poetki – krzykiem zrodzonym z bezsilności, odwagą wyrzucenia w stronę Boga całego ludzkiego bólu. Autorka pisze:
piszę donos,
piszę donos
piszę donos
na ułomnego Boga
ukrytego w geniuszu ciszy
To modlitwa, której ton przypomina lirykę Tadeusza Nowaka, a jednocześnie pulsuje nowoczesną szczerością. W muzycznej interpretacji KLIWA słychać napięcie: akordeon zaczyna od wibrującego tremola, które zdaje się zatrzymywać oddech. Wokal pozostaje powściągliwy, prawie spowolniony – jakby wypowiadał słowa niepewne, ale konieczne.
Recytatywność wprowadza rytm kroczący, zaś skrzypce podkreślają dramat lekkimi glissandami przypominającymi zawodzenie. KLIW nie wzmacnia patosu, lecz wydobywa z wiersza człowieczeństwo – kruchość, zmęczenie i potrzebę buntu. Muzyka nie ilustruje tekstu, ale nadbudowuje nad nim przestrzeń, w której emocje mogą wybrzmieć do końca.
„Koniec fasolki po bretońsku” – to groteska z metafizyczną zadyszką, jeden z najbardziej literacko figlarnych wierszy Zalot: groteskowy, przewrotny, pełen absurdalnych zderzeń. Kelner-prorok, Lucyfer grający „Marsz Dąbrowskiego”, metafizyczny bar mleczny – trudno o tekst bardziej podatny na teatralność.
KLIW rewelacyjnie to wykorzystuje. Aranżacja jest tu żywsza: gitara wprowadza ironiczny „szurający” rytm, akordeon podkreśla absurd lekkimi pasażami, które raz brzmią jak muzyka podwórkowa, raz jak karykatura liturgii.
Wokal KLIW nie gra przesadą – to ważne, bo Zalot nie pisze kabaretu, lecz subtelną groteskę, w której za żartem kryje się egzystencjalny niepokój.
Dlatego warstwa muzyczna balansuje na pograniczu: lekko, ale z podszytym smutkiem. Końcowe wersy – z Lucyferem stukającym łyżką w ogromny kocioł – brzmią w interpretacji KLIWA jak apokaliptyczna ballada z ironicznym uśmiechem.
„To się jeszcze może zdarzyć” – hymn nieugaszonej nadziei. To najczystsza liryka w zestawie: ciepła, pełna naturalnych obrazów, zatopiona w aurze odradzającej się miłości. Zalot pisze:
możesz mi się znów przytrafić
znowu mogą barwy lata
zmieszać nas do granic wstydu
KLIW odczytuje ten tekst niezwykle delikatnie. Gitara przejmuje tu rolę narracji – prosta, niemal folkowa fraza idzie równo, nieco kołysząco. Wokal brzmi cieplej niż w poprzednich utworach, jakby zwijał się wokół słów i dawał im miękkie miejsce do istnienia.
To jedna z najpiękniejszych kompozycji na płycie: czułość bez sentymentalizmu, radość, która przechodzi przez filtr melancholii.
Wiersz „Aniele Boży” jest skargą do nieskutecznego opiekuna. Tekst krótki, ale ostry. Poetyka Zalot jest tu pozornie prosta – pytania bez interpunkcji, język skrócony, mówiony. To rozmowa z aniołem, która jest właściwie wyrzutem.
KLIW postawiła na minimalizm. Wokal wypowiadany „jakby między zębami”, z tłumionym żalem. Akordeon pojawia się szczątkowo, jak oddech. Daje to efekt nagiego słowa – słowa, z którym słuchacz zostaje sam.
W zbiorze nie brakuje humoru podszytego wolnością („Palec proboszcza”). Zalot wprowadza tu scenkę jak z ludowej anegdoty: staruszek, który chciałby uciec z mszy na łąkę, ale srogi proboszcz go kontroluje. Tekst lekki, przewrotny, pełen radości życia.
KLIW buduje aranżację na szybkim rytmie, jakby staruszek już biegł przez trawę mimo zakazu. To najbardziej „piosenkowy” moment płyty, żywy, dowcipny. Muzyka zbliża się do konwencji folkowo-teatralnej znanej z Piwnicy pod Baranami.
Z kolei „Kot lunatyk” – to obrazoburczy bohater i wizytówka albumu. Tytułowy tekst to kwintesencja stylu Zalot: niepokorny, humorystyczny, ale głęboko symboliczny. Kot, który robi „nocne szkody”, mężczyzna przysięgający przed świętą Agnieszką, że nic nie pamięta – świat pełen półprawd i półsnów.
KLIW tworzy tu aranżację najbardziej klimatyczną: tajemniczy akordeon w rytmie kołysanki, skrzypce lekko fałszujące „nocną” linię melodyczną. Głos jest półszeptem – jakby opowiadał baśń, której nie da się do końca odczytać.
To serce albumu – gęste, metaforyczne, zmysłowe.
„Zamknę z tobą w szafie się” jest intymnością zapisania chwili. Wiersz jest wyznaniem pełnym czułości, niepewności i pragnienia spotkania. Zalot tworzy tu obraz bardzo współczesny: tęsknota, która nie ma jeszcze twarzy, miłość „na jutro, może”, pragnienie zawieszenia czasu.
Kompozycja KLIWA jest bardzo miękka, pełna powietrza. Gitara układa się jak ciepły koc, wokal jest blisko mikrofonu. To najbardziej intymna piosenka na płycie – przypomina ballady Agi Zaryan czy klimat smooth folk.
„Do świętego Walentego kantyczka” – modlitwa z uśmiechem i ironią. Tekst przewrotny, pełen humoru, lekko rozpustny, a jednocześnie głęboki. Zalot nie boi się grać konwencją modlitwy i świętości, tworząc z Walentego postać trochę z obrazka, trochę z ulicy.
KLIW podkreśla ten charakter rytmiczną, niemal marszową frazą, wzbogaconą akordeonem grającym „świąteczne, ale przekorne” pasaże. To utwór, który mógłby znaleźć się w repertuarze teatralnym – dowcipny, chwytliwy, pełen werwy.
„Nie wyrzucaj mnie jeszcze” – najdelikatniejsza prośba tego albumu. Ten wiersz to głos pełen kruchości – prośba o zachowanie, o schronienie w kredensie, w starym kubku bez ucha. Zalot tworzy metaforę miłości jako domowego przedmiotu, który pragnie być potrzebny.
KLIW odpowiada na tę czułość muzyką stonowaną: wolne tempo, miękkie tony akordeonu, wokal prawie kołysankowy. Ostatnie dźwięki gasną jak oddech – piękne i naturalne zamknięcie albumu...
„Kot Lunatyk” to album dla tych, którzy lubią muzykę oddającą nie tylko dźwięk, ale też stan ducha. Dla słuchaczy, którzy poszukują czegoś pomiędzy piosenką a teatrem, pomiędzy liryką a szorstkością, pomiędzy codziennością a tajemnicą.
To płyta, która nie tylko towarzyszy, ale też zostaje – jak dobry wiersz, który wraca w najmniej spodziewanym momencie.
Andrzej Dębkowski







































































































































































































































































































