Nowości książkowe

 

Plakat

Andrzej Dębkowski 

 

Poetycko-muzyczna wędrówka w stronę nieoczywistego światła 

 

Są płyty, które nie tylko towarzyszą słuchaczowi, ale zostają w nim na długo – poruszają, odbijają się echem w pamięci, potrafią zmienić sposób odczuwania rzeczywistości. To albumy, które nie narzucają się siłą, lecz stopniowo oplatają wyobraźnię, tworząc własny, gęsty mikroświat. Takie, które nie tyle prezentują zestaw utworów, ile budują doświadczenie – emocjonalne, zmysłowe, czasem niemal intymne.

Album „Kot Lunatyk” to właśnie takie spotkanie – nie dlatego, że łączy muzykę z poezją, ale dlatego, że robi to organicznie, bez ilustracyjności i bez pokusy podporządkowania jednego drugiemu. KLIW, czyli Igor Lehner, tworzy tu świat muzyczny, który nie interpretuje wierszy Beaty Zalot wprost, lecz wchodzi z nimi w rezonans, pulsuje ich emocją, wyczuwa ich temperaturę i nadaje im nową, bardzo cielesną formę.

Najważniejsza jest tu muzyczna osobowość KLIW – kompozytora i multiinstrumentalisty, który potrafi jednocześnie budować klimat i narrację. Akordeon jest osią albumu: momentami brzmi jak instrument z teatralnej orkiestronu, momentami jak oddech – nierówny, niepewny, ludzki. Gitara wprowadza intymność, często bardzo prostą, nielukrowaną; harmonijka dodaje surowości, która pozwala tekstom Zalot nabrać zupełnie nowych barw. To muzyka, która potrafi być oszczędna, ale gdy trzeba, rozkwita drobnymi ornamentami – skrzypcami, perkusjonaliami, lekkimi dialogami instrumentalnymi tworzonymi przez współpracujących muzyków.

Stylistycznie album dryfuje pomiędzy kilkoma światami. Blisko mu do tradycji Piwnicy pod Baranami, do teatralnej piosenki z odrobiną absurdu Teatru Witkacego, ale KLIW nie zatrzymuje się na nostalgii. Jego aranżacje są dynamiczne, niekiedy wręcz przewrotne; potrafią w jednej chwili przenieść słuchacza do czegoś ludowego i przyziemnego, by zaraz potem, jednym akordem, otworzyć przestrzeń liryczną, mglistą, niemal metafizyczną. To muzyka, która przypomina podróż przez nieprzewidywalny krajobraz – raz to łąka z pastelowego dzieciństwa, raz bar mleczny pachnący ironią, raz kapliczka przydrożna o świcie, a raz klubowy półmrok.

Całość cechuje umiejętność kontrolowania nastroju. KLIW nigdy nie pozwala, by emocje wymknęły się w patos; kiedy tekst jest gorzki – muzyka przygasa, nie krzyczy; kiedy tekst jest lekko groteskowy – aranżacja nie karykaturyzuje, lecz podkreśla absurd delikatnie, jak mrugnięcie okiem. Gdy pojawia się światło, nadzieja czy miękkość, muzyka otwiera przestrzeń i staje się kołysząca, elastyczna, niekiedy niemal modlitewna. To dojrzała intuicja kompozycyjna – rzadko spotykana w projektach łączących poezję i muzykę, gdzie nadmiar często zabija znaczenie.

„Kot Lunatyk” jest także albumem zespołowym. Współpracujący muzycy – skrzypce, cajon, gitara, perkusjonalia – nadają całości nieco przestrzeni koncertowej, żywej, „oddechowej”. Słychać, że te aranżacje dojrzewały na scenach, w galeriach, w miejscach, gdzie poezja spotyka się z publicznością w sposób bezpośredni. To muzyka, którą można sobie wyobrazić w teatrze, w krakowskiej piwnicy, ale też na łące o zmierzchu – jest elastyczna, niejednoznaczna, pełna migotliwości.

Wiersze Zalot – z ich ironią, metafizyką, czułością i namiętną codziennością – stają się na tym albumie materiałem dźwiękowym, a nie tylko literackim. W tej muzyce słowo nie jest „świętym tekstem”, lecz ruchem, impulsem, rytmem oddechu. KLIW nie traktuje poezji muzealnie – wydobywa z niej życie, puls, czasem niepokój, czasem figlarność, czasem ciszę.

Efekt końcowy to album niezwykle spójny, a przy tym bogaty w barwy. Nie jest to płyta dekoracyjna ani przewidywalna. To muzyczna opowieść o świecie widzianym z boku, z ukosa, z wrażliwością na drobiazgi: na koty lunatykujące nocą, na stary kredens, na proroka w barze mlecznym, na anioła, który może jednak nie słyszy.

A same wiersze Beaty Zalot na tej płycie? Są jak „Donos” – wiersz-modlitwa w formie aktu oskarżenia. Jest jednym z najmocniejszych tekstów poetki – krzykiem zrodzonym z bezsilności, odwagą wyrzucenia w stronę Boga całego ludzkiego bólu. Autorka pisze:

 

piszę donos,

piszę donos

piszę donos

na ułomnego Boga

ukrytego w geniuszu ciszy

 

To modlitwa, której ton przypomina lirykę Tadeusza Nowaka, a jednocześnie pulsuje nowoczesną szczerością. W muzycznej interpretacji KLIWA słychać napięcie: akordeon zaczyna od wibrującego tremola, które zdaje się zatrzymywać oddech. Wokal pozostaje powściągliwy, prawie spowolniony – jakby wypowiadał słowa niepewne, ale konieczne.

Recytatywność wprowadza rytm kroczący, zaś skrzypce podkreślają dramat lekkimi glissandami przypominającymi zawodzenie. KLIW nie wzmacnia patosu, lecz wydobywa z wiersza człowieczeństwo – kruchość, zmęczenie i potrzebę buntu. Muzyka nie ilustruje tekstu, ale nadbudowuje nad nim przestrzeń, w której emocje mogą wybrzmieć do końca.

„Koniec fasolki po bretońsku” – to groteska z metafizyczną zadyszką, jeden z najbardziej literacko figlarnych wierszy Zalot: groteskowy, przewrotny, pełen absurdalnych zderzeń. Kelner-prorok, Lucyfer grający „Marsz Dąbrowskiego”, metafizyczny bar mleczny – trudno o tekst bardziej podatny na teatralność.

KLIW rewelacyjnie to wykorzystuje. Aranżacja jest tu żywsza: gitara wprowadza ironiczny „szurający” rytm, akordeon podkreśla absurd lekkimi pasażami, które raz brzmią jak muzyka podwórkowa, raz jak karykatura liturgii.

Wokal KLIW nie gra przesadą – to ważne, bo Zalot nie pisze kabaretu, lecz subtelną groteskę, w której za żartem kryje się egzystencjalny niepokój.

Dlatego warstwa muzyczna balansuje na pograniczu: lekko, ale z podszytym smutkiem. Końcowe wersy – z Lucyferem stukającym łyżką w ogromny kocioł – brzmią w interpretacji KLIWA jak apokaliptyczna ballada z ironicznym uśmiechem.

„To się jeszcze może zdarzyć” – hymn nieugaszonej nadziei. To najczystsza liryka w zestawie: ciepła, pełna naturalnych obrazów, zatopiona w aurze odradzającej się miłości. Zalot pisze:

 

możesz mi się znów przytrafić

znowu mogą barwy lata

zmieszać nas do granic wstydu

 

KLIW odczytuje ten tekst niezwykle delikatnie. Gitara przejmuje tu rolę narracji – prosta, niemal folkowa fraza idzie równo, nieco kołysząco. Wokal brzmi cieplej niż w poprzednich utworach, jakby zwijał się wokół słów i dawał im miękkie miejsce do istnienia.

To jedna z najpiękniejszych kompozycji na płycie: czułość bez sentymentalizmu, radość, która przechodzi przez filtr melancholii.

Wiersz „Aniele Boży” jest skargą do nieskutecznego opiekuna. Tekst krótki, ale ostry. Poetyka Zalot jest tu pozornie prosta – pytania bez interpunkcji, język skrócony, mówiony. To rozmowa z aniołem, która jest właściwie wyrzutem.

KLIW postawiła na minimalizm. Wokal wypowiadany „jakby między zębami”, z tłumionym żalem. Akordeon pojawia się szczątkowo, jak oddech. Daje to efekt nagiego słowa – słowa, z którym słuchacz zostaje sam.

W zbiorze nie brakuje humoru podszytego wolnością („Palec proboszcza”). Zalot wprowadza tu scenkę jak z ludowej anegdoty: staruszek, który chciałby uciec z mszy na łąkę, ale srogi proboszcz go kontroluje. Tekst lekki, przewrotny, pełen radości życia.

KLIW buduje aranżację na szybkim rytmie, jakby staruszek już biegł przez trawę mimo zakazu. To najbardziej „piosenkowy” moment płyty, żywy, dowcipny. Muzyka zbliża się do konwencji folkowo-teatralnej znanej z Piwnicy pod Baranami.

Z kolei „Kot lunatyk” – to obrazoburczy bohater i wizytówka albumu. Tytułowy tekst to kwintesencja stylu Zalot: niepokorny, humorystyczny, ale głęboko symboliczny. Kot, który robi „nocne szkody”, mężczyzna przysięgający przed świętą Agnieszką, że nic nie pamięta – świat pełen półprawd i półsnów.

KLIW tworzy tu aranżację najbardziej klimatyczną: tajemniczy akordeon w rytmie kołysanki, skrzypce lekko fałszujące „nocną” linię melodyczną. Głos jest półszeptem – jakby opowiadał baśń, której nie da się do końca odczytać.

To serce albumu – gęste, metaforyczne, zmysłowe.

„Zamknę z tobą w szafie się” jest intymnością zapisania chwili. Wiersz jest wyznaniem pełnym czułości, niepewności i pragnienia spotkania. Zalot tworzy tu obraz bardzo współczesny: tęsknota, która nie ma jeszcze twarzy, miłość „na jutro, może”, pragnienie zawieszenia czasu.

Kompozycja KLIWA jest bardzo miękka, pełna powietrza. Gitara układa się jak ciepły koc, wokal jest blisko mikrofonu. To najbardziej intymna piosenka na płycie – przypomina ballady Agi Zaryan czy klimat smooth folk.

„Do świętego Walentego kantyczka” – modlitwa z uśmiechem i ironią. Tekst przewrotny, pełen humoru, lekko rozpustny, a jednocześnie głęboki. Zalot nie boi się grać konwencją modlitwy i świętości, tworząc z Walentego postać trochę z obrazka, trochę z ulicy.

KLIW podkreśla ten charakter rytmiczną, niemal marszową frazą, wzbogaconą akordeonem grającym „świąteczne, ale przekorne” pasaże. To utwór, który mógłby znaleźć się w repertuarze teatralnym – dowcipny, chwytliwy, pełen werwy.

„Nie wyrzucaj mnie jeszcze” – najdelikatniejsza prośba tego albumu. Ten wiersz to głos pełen kruchości – prośba o zachowanie, o schronienie w kredensie, w starym kubku bez ucha. Zalot tworzy metaforę miłości jako domowego przedmiotu, który pragnie być potrzebny.

KLIW odpowiada na tę czułość muzyką stonowaną: wolne tempo, miękkie tony akordeonu, wokal prawie kołysankowy. Ostatnie dźwięki gasną jak oddech – piękne i naturalne zamknięcie albumu...

„Kot Lunatyk” to album dla tych, którzy lubią muzykę oddającą nie tylko dźwięk, ale też stan ducha. Dla słuchaczy, którzy poszukują czegoś pomiędzy piosenką a teatrem, pomiędzy liryką a szorstkością, pomiędzy codziennością a tajemnicą.

To płyta, która nie tylko towarzyszy, ale też zostaje – jak dobry wiersz, który wraca w najmniej spodziewanym momencie.

Andrzej Dębkowski