Jerzy Marciniak
Wspomnienie (Jana A.P. Kaczmarka)
Studiował prawo w Poznaniu, jak ja. Nie znaliśmy się wtedy i prawdę mówiąc to nigdy się nie poznaliśmy, a jedynie otarliśmy o siebie parę razy. Wtedy On coś zagadał, ja odgadałem lub ja coś powiedziałem, On dopowiedział czy co nieco odpowiedział. I to było tylko tyle, a może aż tyle.
Moje dokonania literackie w czasie studiów prawniczych nie były duże. Wiersz o piratach, napisany na kolonii w Kraszewicach w wieku 11 lat, który wychowawczyni wywiesiła na tablicy w korytarzu. Teksty piosenek do melodii zespołu The Beatles, które wykonywał zespół muzyczny Technikum Włókienniczego w Kaliszu, gdzie zgłębiałem nauki. Od tych tesktów miałem w tamtych latach ksywę – Beatles. Do tego dwie nagrody w konkursach na opowiadania i bodajże tyle samo za wiersze. Jego dokonania muzyczne były w tym czasie chyba porównywalne.
Tuż przed obroną pracy magisterskiej przeżyłem tragedię. Zostałem skazany przez stalinowskiego sędziego dra Jacka S., późniejszego podporucznika Stanu Wojennego i Sędziego-Hejtera Sądu Najwyższego za NIEPOPEŁNIONE przestępstwo. Straciłem więc raz na zawsze wykształcenie prawnicze, które było praktycznie jedyną szansą dla mnie na jakieś normalne życie lub chociażby egzystencję zbliżoną do normalnej.
Byłem też wtedy, przez prawie pięć lat, jedynym obywatelem PRL-u, któremu Sąd odbierał konstytucyjne prawo wystąpienia do Rady Państwa o Akt Łaski/Zatarcie Skazania. Robił to oczywiście ten sam Stalinowiec/Sędzia, podporucznik Stanu Wojennego i Sędzia Sądu Najwyższego. Co oczywiście było Rażącymi Naruszeniami Prawa. Wykonywać pracy fizycznej nie mogłem, bo ze zdrowiem już wtedy miałem spore kłopoty, więc przez prawie pięć lat byłem na utrzymaniu Ojca-Inwalidy wojennego. Sprawa ta, mimo upływu prawie pięćdziesięciu lat, ciągnie się po dzień dzisiejszy. Z różnymi skutkami.
Zawsze miałem poglądy polityczne niestosowne i niepasujące do otaczającej rzeczywistości. Takie gdzieś w okolicach skrajnego narodowego patriotyzmu o zabarwieniu katolickim, ale od czasu do czasu zerkającego jeszcze bardziej w prawą stronę. Pisałem więc pracę magisterską u I Sekretarza PZPR na Wydziale Prawa, później I Sekretarza Uniwersytetu, by szukać tożsamości w skrajnych oddaleniach i skrajnej różnorodności. Po latach wspomnień o promotorze wydrukowałem kilka, bo w Stanie Wojennym zachowywał się odważnie i patriotycznie.
Jan Kaczmarek miał za promotora Zygmunta Ziembińskiego, nazywanego Gandhi. Profesora Logiki, trzeźwo i logicznie myślącego, ale z duszą artysty artystycznego, którego postać po latach zobrazowała profesor Sławomira Wronkowska w swojej książce, u której egzamin z logiki zdałem na czwórkę. Wysłuchałem kilku wykładów Gandhiego, zrobiły na mnie wrażenie, więc napisałem recenzję z książki o nim. Wiedziałem, że Jan Kaczmarek był Jego seminarzystą, więc nadmieniłem, że jednym z seminarzystów był światowej sławy kompozytor muzyki filmowej. Nazwiska nie wymieniłem, bo nie chciałem się podpierać cudzymi osiągnięciami. A po drugie, to mój nauczyciel matematyki z technikum, Andrzej Kiełczewski herbu Pomian, daleki krewny Poli Negri, wpoił nam tę najważniejszą z zasad matematycznych, że w życiu należy liczyć tylko na siebie.
Wykształcenie prawnicze straciłem tuż przed metą i to raz na zawsze. Nie chcąc staczać się w nieskończoność otchłani i pogłębiać pogłębiającej się z każdym dniem depresji, zacząłem szukać ukojenia w literaturze. Napisałem sztukę teatralną i dostałem za nią I nagrodę w konkursie w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Konkursie, który był wtedy jednym z najważniejszych w Polsce. Na drugi rok napisałem następną sztukę teatralną i dostałem wyróżnienie w Teatrze Ateneum w Warszawie. Janusz Warmiński wręczając mi to wyróżnienie, wróżył dużą, wspaniałą przyszłość moich tekstów na teatralnych scenach. Niestety... rzeczywistość okazała się inna, diametralnie odmienna. Poszła na mnie nagonka i mimo wygrania jeszcze wielu konkursów na sztuki teatralne, do teatrów mam wstęp wzbroniony. Po dzień dzisiejszy zresztą.
Wziąłem pod pachę moje nagrodzone sztuki i poszedłem do Teatru Polskiego w Poznaniu. Jan Kaczmarek tam był. Zerknęliśmy na siebie, później popatrzyliśmy trochę po sobie i On coś zagadał, a ja co nieco odgadałem. On zostawił nuty, ja nagrodzone sztuki i wyszliśmy razem.
Na ulicy narzekał, że nie może się przebić ze swoją muzyką. Ja nie narzekałem, bo na sytuację w jakiej byłem, niemożliwe już było dobrać odpowiednie słowa. Potem On klepnął mnie w ramię i odszedł. Ja od dawna nie miałem dokąd iść, więc zostałem na ulicy.
Dokonań muzycznych w rodzinie nie miałem. Ojciec przed wojną był trzy lata w seminarium duchownym we Włocławku, gdzie uczył się gry na organach, ale niczego się nie nauczył, bo nie miał słuchu. Po wojnie śpiewał w chórze kościelnym w Kaliszu, ale po roku czy dwóch kapelmistrz mu podziękował, bo za bardzo fałszował. Mój młodszy syn uczył się gry na gitarze klasycznej, jednak po kilku miesiącach potrafił wygrać tylko trzy melodie. Po następnych kilku miesiącach potrafił wygrać tylko te trzy melodie, a po jeszcze następnym upływie czasu, nadal potrafił wygrać jedynie te trzy melodie. Zdaniem jego prywatnego nauczyciela, dosyć drogiego, powodem małych postępów ucznia były zbyt długie rozłąki między instrumentem a muzykiem. Trwające nieraz kilka dni, a niekiedy po kilka tygodni.
Jedyną perełką w naszej rodzinie była daleka krewna mojego wujka – Rosjanina, skrzypaczka, która pod koniec kariery otrzymała tytuł Narodnyj Artist Sowieckowo Sajuza.
Specjalizowała się w Koncercie D-dur Piotra Czajkowskiego. Z wykształcenia prawnika jak ja i jak Jan Kaczmarek.
Klasykę rosyjską, zarówno w dziedzinie literatury jak i muzyki zawsze bardzo, bardzo lubiłem i ceniłem. Lubienie i cenienie nie jest oczywiście tym samym. I nadal czytam moich ulubionych autorów i nadal słucham moich ulubionych kompozytorów.
Poszedłem na występ chóru uniwersyteckiego, mojej uczelni, gdzie śpiewał mój kolega, student stomatologii. Jan Kaczmarek tam był. Siedział niedaleko i słuchał uważnie. Do taktu postukiwał palcem w kolano. Ja słuchałem też uważnie, ale palcami nie stukałem.
Po koncercie podszedł do mnie na ulicy. Spytał, czy góry przyszły do mnie, czy nadal czekam na ich przyjście. Była to aluzja do mojego opowiadania, wydrukowanego w wychodzącym wtedy w Poznaniu czasopiśmie NURT, które miało tytuł: „Czekanie na przyjście gór”.
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nic do mnie nie przyszło, przyjść nie chce, więc nadal czekam na cośkolwiek. On przytaknął głową, klepnął mnie w ramię i poszedł w dół ulicą Armii Czerwonej. Ja nie mając dokąd iść, zostałem na miejscu.
Po jakimś czasie Jan Kaczmarek wyjechał za granicę i osągnął wielki sukces. Ja też wyjechałem, nawet kilka lat przed nim, ale osiągnąłem wielką... przegraną. Chociaż może tak nie do końca. Starszy syn jest profesorem Högskolan Dalarna/Szkoła Filmowa, a do tego scenarzystą i reżyserem. Jego filmy reprezentujące kraj zamieszkiwania są na najważniejszych festiwalach światowych. Serial „Everything I don’t Remember” syn prezentował na Festiwalu w Genewie, obecny tam był i Roman Polański ze swoim filmem. A ciekawa ciekawostka jest taka, że piękną, oryginalną muzykę do tego serialu napisała kompozytorka, która z wykształcenia jest... malarką i scenografką teatralną. A kolejna ciekawostka jest i taka, że ona dokonania Jana A.P.Kaczmarka zna dobrze i bardzo je ceni.
Dzisiaj nadal mam, jak mam i jest ze mną jak jest...
Mimo wygrania wielu konkursów na sztuki teatralne, kilkudziesięciu na opowiadania i kilkunastu na wiersze, czego aktualnie żaden piszący polski pisarz nie ma w swoim bagażu, na salony mam niezmiennie wstęp wzbroniony, z teatrów lecą na mnie wulgaryzmy, jak leciały. Na syna jeszcze większe. Góry nie przyszły do mnie, sukcesy podobne mają oblicze. Stoję więc w dalszym ciągu na ulicy i w dalszym ciągu nie mam dokąd iść...
Cześć pamięci Jana A.P. Kaczmarka!
Jerzy Marciniak