Nowości książkowe

 

 

Plakat

Andrzej Dębkowski

 

Zmarła Wiesława Siemaszko-Zielińska

 

7 lipca br., po ciężkiej chorobie, zmarła Wiesława Siemaszko-Zielińska. Urodzona w Lublinie. Mieszkała w Jeleniej Górze.

Członkini Związku Literatów Polskich Oddziału Dolnośląskiego, Międzynarodowego Stowarzyszenia Polskich Dziennikarzy, Pisarzy i Artystów z siedzibą w Szwecji oraz Stowarzyszeń literackich w Jeleniej Górze. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Gdańskiego oraz podyplomowych studiów dziennikarstwa i komunikacji społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Poetka, prozatorka, dziennikarka, pedagog (z II stopniem specjalizacji zawodowej, odznaczona Medalem Komisji Edukacji Narodowej). Autorka wielu tomów poetyckich, książki prozatorskiej, książki publicystyczno-literackiej, książki poetycko-prozatorskiej, cyklu programów literackich w telewizji regionalnej, publikacji w prasie literacko-artystycznej (min. w Okolicach, Dzienniku Bałtyckim, Okolicy Poetów, Kulturze Dolnośląskiej, Kurendzie, Obrzeżach, Kuryerze Jeleniogórskim, Soleckim Peryskopie, Radostowej, Gazecie Kulturalnej, Akancie, Metaforze, Palu, Liście Oceanicznym (w Toronto), Arenie (w Malmö) oraz w Nowinach Jeleniogórskich i Słowie Polskim (tygodnikach regionalnych), jak również w kilkudziesięciu antologiach i almanachach (w tym zagranicznych). Kilkakrotnie prezentowana na antenie Polskiego Radia. Laureatka wielu konkursów poetyckich. Jej utwory tłumaczono na język niemiecki, szwedzki, serbski i ukraiński.

Zdjęcie w tekście: Andrzej Dębkowski

 

 

Plakat

prof. Ignacy S. Fiut

 

Erupcje twórczości autorskiej

 

Nieprzypadkowo ten tom poezji stał się dodatkiem do numeru 3(187) 2023 czasopisma „Topos”, gdyż zawarte tam utwory opisują na wybranych przykładach utworów autorów ukazują ich analizy, dzięki którym przybrały taką, a nie inną formę zawierającą cała gamę treści. Książka właściwie stanowi studia utworów wybranych autorów, które zostały poddane zabiegom analitycznym i heurystycznym, ukazujących alternatywne rozwiązania twórcze ich pierwotnych wierszy. Tych transformacji  dokonał autor tego tomu – Stefan Rusin.

Autor dokonał wyboru tekstów poetyckich z różnych kręgów literackich i pokusił się o ich reinterpretacje oraz semantyczne transformacje, ukazując na czym polega otwartość utworu artystycznego i literackiego w ich osobistym i prywatnym odbiorze. Działania te przypominają poniekąd przygotowanie jakiego złożonego dania. Tom otwiera wiersz inspirowany osobą i myślą Demokryta z Abdery pt. „Demokryt z Abdery”, w którym Rusin pisze: „W Egipcie, Atenach, Persji / podziwiałem mądrość prostaczków. // Zgłębiałem też Leukipposa. / Twierdził, że Pełnia i Próżnia / składają się na Byt, że / Pełnia to nieskończona ilość atomów / i cząstek materii, wzajemnie się uderzając / i popychając tworzą w Próżni / nowe światy. Z wirujących otchłani / kosmicznej wyłonił się ludzki umysł / i świadomość / Przyznają mistrzowi, że wszystko się dzieje / z jakiejś racji i konieczności. / Także w nas, aktywność intelektualna / jest procesem materialnym / i atomowym. // Kierowałem się w życiu powściągliwością, / umiarem, rozumem, by dobra duchowe / stawały się we mnie obfitsze i radosne.”

W innym utworze pt. „Carrara” Rusin z kolei tak pisze: „Stąd wywożono dla Michała Anioła / bloki marmuru. Pozostał największy, / wybrany osobiście przez mistrza. / Stoję w ogromnym wyrobisku, maleńki. / Tutaj kiedyś wody oceanu / nasycały ziemię tajemnicą kosmosu.”

I w kolejnych wierszach poświęconych innym autorom Rusin postępuje analogicznie. I tak dokonuje kolejnych erupcyjnych analiz twórczości w wybranych utworach następujących artystów: „Caligula do Cezonii”, „Wyzwoleniec pisze do cesarza Trajana”, „Naoczny świadek”, „Jan Wiklif”, ‘Konstandinos Kawafis”, „Prokurator”, O świętym Franciszku”, „Walt Whitman”, Reiner Maria Rilke”, „Fryderyk Chopin”, „ Martin Heidegger”, „ Franz Kafka do Felicji Bauer”, „O mędrcach”, „Osip Mandelsztam”, Ignacy Jan Paderewski”, „ Do Brunona Schulza”, „Henryk Worcell”, „Jan Twardowski”,  „O Wojciechu Kawińskim”, „Janusz Korczak”, „O Edmundzie Pietryku”, „Jarosław Iwaszkiewicz”, „Bolesław Leśmian”, „ Do Tadeusza Kantora” (itd.), by wspomnieć jeszcze „Alberta Camusa”, „Edwarda Stachurę”,  „Pawła Jasienicę”, „Bohumila Hrabala”, „Leonarda Cohena”, „Witkacego”, „Marca Chagalla”, „Siergiusza Jesienina”,  i wreszcie: „Arthura Rimbauda i Antoniego Kępińskiego.

Jak widać zestaw przywołanych postaci jest niczego sobie, a nawet bardzo zaszczytny. Jednak odnieść można wrażenie, że autor przywołał „wszystkie świętości tego świata”, choć nie mogą one wiele wskórać w aktualnej sytuacji Polski i świata, w którym jest ona usytuowana  we współczesnym świecie zglobalizowanym wielokrotnie .Rządzi się on „pół-„i „ćwierć-prawdami” i jak się mówi, że coś jest” to znaczy tyle, że „coś nie jest”: mówiąc inaczej: wszystko płynie” do świat, z którego ludzi zrobili kloakę.

Należy więc zachować spokój i kultywować postawę godności do ludzi i świat, bo świat nie zginie nigdy, a z ludźmi – to zobaczymy!

prof. Ignacy S. Fiut

_____________

Stefan Rusin, „Bez retuszu”. Wydawca: Stefan Rusin & Instytut Książki, Gdynia – Kraków 2023, s. 96.

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Właściwie nic nie stało się

 

Tak zaczyna się piosenka z lat mojego dzieciństwa, której słucham do dziś, ba, której słowa, ich: sens, znaczenie i wydźwięk doceniłem w zasadzie dopiero po latach, w całej ich głębi, wielkości i potędze, piosenki, którą dziś uznałbym za jedną z najpiękniejszych polskich ballad. Tekst ów jest współautorstwa jednego z najgenialniejszych polskich tekściarzy – Andrzeja Mogielnickiego i Janusza Kruka, a piosenkę tę wykonał niezapomniany, legendarny już zespół 2 plus 1, czyli: Janusz Kruk, Elżbieta Dmoch i Andrzej Rybiński. Zastanówmy się, czy ów tekst nie jest dziś bodaj jeszcze bardziej aktualny niż wtedy (w roku 1983 czyli 40 lat temu)...?

 

Właściwie nic nie stało się, mała śmieszna rzecz
Moje ja, najbliższe mi
Niejasne coś, co w każdym tkwi
Z lat, gdy słowo przyjaźń miało jeszcze treść i sens
Kiedy miłość była prostym drgnieniem serc
Tamto moje ja
w jeden zwykły dzień
Jak najgłupsza rzecz
zginęło mi gdzieś
Tamto moje ja w jeden zwykły dzień
Opuściło mnie

Za oknami wciąż na pozór ten sam świat
I tylko mnie troszeczkę mniej
Coś odeszło,
coś, co waży mniej niż gram
A jednak się
nie stało lżej
Żegnaj, stary cieniu, co poszedłeś spać
Witaj, nowa twarzy nauczona grać

Póki o tym wiem, póki wiedzieć chcę
Niech Ci przyjrzę się, czy dobrze Cię znam
Póki o tym wiem, póki wiedzieć chcę
Niech Ci przyjrzę się, czy dobrze Cię znam

  

Przecież ten tekst opisuje nasz świat. Ten sam świat, który toczy się obok, za oknem, w realnym życiu. Za oknami wciąż na pozór ten sam świat. Właściwie nic nie stało się. Mała śmieszna rzecz. Z czego my robimy problem? Miłość, która była prostym drgnieniem serc? Słowo przyjaźń, które miało treść i sens? Nic się nie stało. Miłość dziś można kupić. Przyjaźnią określa się byle relację, a treść i sens? Po cóż treść i sens, skoro słowa straciły moc. Skoro dziś biblioteki stały się terenem... potańcówek, a młodzi ludzie wypluwani przez system edukacji – już dorośli, pełni energii i zapału do życia odpowiadają na pytanie dziennikarza, że słonina jest mięsem ze słonia... Z litości nie pytajmy o bohaterów literackich. Nic się nie stało.

Właściwie, za oknami wciąż na pozór ten sam świat. Moje ja, najbliższe mnie...

Niejasne coś, co w każdym tkwi.

Stworzyliśmy świat, w którym „moje ja” urosło do rangi zasady świata i racji stanu. To wyznacznik kultury i wolności. Wzorzec wszech miar i znaczeń. Podstawa bytu i początek relacji międzyludzkich. „Moje ja” ma prawa. Coraz więcej praw, choć wbrew pozorom, coraz mniej. Moje ja, czy twoje ja, może być ja tylko do punktu, w którym wyraża się w poprawności politycznej i obyczajowej. Jeśli nie daj Bóg, wyraża się tak, jak myśli, to może okazać się, że myśli źle, niepoprawnie, naruszając prawo do demonstrowania swoich preferencji (zwłaszcza seksualnych) mową nienawiści. Taktyka tej nowomowy wydaje się być prowadzącą do obłędu, ale owe ja przecież jest z drugiej strony: podstawą bytu, nie my, nie wy, nie oni, nie żadna grupa czy wspólnota – ja, kategoria najważniejsza, w zależności od pespektywy umiejscawiana przez współczesną psychologię na piedestale stworzenia – jesteś Bogiem, możesz wszystko. Nie oglądaj się na innych. I też nie dostrzegaj tych innych, samorealizuj się. Bądź prawdziwy. Coraz głupszy (bo przecież możesz nie czytać, tylko dajmy na to tańczyć na potańcówkach w bibliotekach), ale jesteś przecież coraz prawdziwszy: cóż z tego, że słonina jest ze słonia, Mona Lisę maluje Leonardo di Caprio, a ścięgno Achillesa jest gdzieś w Polsce – tak widzą świat współcześni maturzyści, z dobrych liceów... (sic!) O czy to świadczy?!

Jak żyć w takim świecie?

Jeśli chcemy dopełnienia obrazu rzeczy posłuchajmy większości współczesnych piosenek, włączmy jakiekolwiek wiadomości, w których dowiemy się jak PiS nap.....la się z PO, kto, gdzie i kogo uśmiercił, kto i komu ukradł rower, czyli kronika kryminalna dla ubogich, ale nie dowiemy się dlaczego Prigrożyn chciał zdobywać Moskwę i po co, albo co z tego wynika. Zapytajmy potem nawet najbliższych, kto to Prigrożyn? A w odpowiedzi otrzymamy martwą ciszę, albo bezdenne zdziwienie.

Jak żyć w takim świecie? Zapytam powtórnie. Choć pytam nie po to, aby poznać odpowiedź, gdyż i tak właśnie w takim świecie nam przyszło żyć. Może zapytać dlaczego tak się stało? Tyle, że i ta odpowiedź jest dość skomplikowana i wielopłaszczyznowa. Może nie pytać. Tylko, kto nie pyta zaczyna błądzić.

Do czego nas doprowadzi system nie czytelnictwa oraz zdebilenia ogólnonarodowego? Do czego już nas doprowadził? Czy ludzie, którzy uważają, że słonina jest ze słonia mogą świadomie i odpowiedzialnie oddać swój głos w wyborach powszechnych w Polsce i będzie to głos sensowny, świadomy i odpowiedzialny? A ci ludzie jak najbardziej będą głosować i wybiorą nam kolejną wersję wszystkowiedzącego panicza na włościach, który ulepszy nam znów ten świat. Pojawi się zatem kolejne pytanie – co z tą demokracją, kiedy rządy większości mogą okazać się rządami kretynów?

I czy nic się znowu nie stanie?

Może i poszliśmy zbyt daleko w tych smutnych i przygnębiających dywagacjach. Może nie tak powinno się obserwować rzeczywistość. Szkoda jednak, że rzeczywistość trzeszczy w posadach, a świat poczyna być powszechnym jarmarkiem pogardy człowieka dla człowieka. Świat poczyna też być zakłamany, jazgotliwy, niesprawiedliwy, dojmująco coraz głupszy i zaśmiecony pseudoinformacją, której wartość straciła na znaczeniu, jak i wartość człowieczeństwa w człowieku. Zaczynamy być tym, co stworzyliśmy odrzucając duchowość, tajemnicę oraz tekst jako podstawowy dokument kulturowy. Zamieniliśmy to na pseudokulturę emocji i obrazka. Na popkulturę opartą na instynkcie coraz niższych lotów i pogaństwie wszelakim wraz z barbarzyństwem idei i znaczeń. Produkujemy wręcz połowicznie wykształconych troglodytów do spełniania zachcianek i smutnych nie kochających nikogo i niczego samotnych lizusów świata opanowanego li tylko poprzez wartości materialne.

Nic się nie stało, ale stało się tak wiele.

Warto przypomnieć postać Andrzeja Mogielnickiego, któremu chcę między słowami zadedykować ten tekst w podziękowaniu za to, że nas (niektórych) wychował tak właśnie tymi swoimi tekstami. Słynnymi tekstami. Co się stało z Magdą K., Nie wierz nigdy kobiecie, Mniej niż zero, Bal wszystkich świętych, Wciąż bardziej obcy, Iść w stronę słońca, Wielki mały człowiek, Nic nie może wiecznie trwać. Ta wyliczanka jest bardzo długa i obszerna, zobaczcie sobie sami – wpiszcie w wyszukiwarkę „Andrzej Mogielnicki” i poczytajcie (przypomnijcie sobie po prostu) co stworzył. Teksty, które nas wychowały, ulepiły, stworzyły jako ludzi, popchnęły do spełniania marzeń i realizacji świata ideałów, wzbudziły tę nadal żyjącą pasję ciekawości świata i zachwytów, które są motorem napędowym do działań wszelakich, do aktywności dla świata i siebie, a nie jedynie dla siebie jak dziś pojmują ludzie coraz powszechniej.

Dobrze, że nadal, po niemal 40 latach Andrzej Mogielnicki wciąż obdarowuje nas swoimi tekstami, które są nadal ważne, nadal poruszają i działają powszechnie. Tak jak choćby „Stacja Warszawa” pełna prawdy o naszej nowej, kapitalistycznej rzeczywistości:

 

W moich snach wciąż Warszawa
pełna ulic, placów, drzew.
Rzadko słyszysz tu brawa
– częściej to drwiący śmiech.

Twarze w metrze są obce,
bo i po co się znać…
To kosztuje zbyt drogo,
lepiej jechać i spać.

 

Wszystko byłoby inne
gdybyś tu była, ja wiem.
Nie tak trudne i dziwne
gdybyś tu była, ja wiem…

 

Noce są zawsze długie,
a za dnia ciągły szum.
Mało kto to zrozumie
dokąd gna zdyszany tłum.

 

To prawda. Wciąż nie rozumiem, dokąd gna ten zdyszany tłum. To kosztuje zbyt drogo, zaprosić znajomych do domu. Brawa? Tyle już widzieliśmy, niemal „wszystko”, więc z brawami oszczędnie. Nas przecież już mało co dziwi, zachwyca, unosi…

Staliśmy się obcy, wyrachowani, coraz pustsi, coraz silniej wyobcowani, szukający kompulsywnie kolejnych rozrywek i atrakcji, w szalonym pędzie – dokąd? Tego nie wie nikt.

Właściwie nic nie stało się. Moja ja, umknęło mi gdzieś…

Bo moje prawdziwe ja zagubiło się. Obserwuję to wszystko w sposób coraz mocniej zdystansowany, zadziwiony i oddalony.

Na upadek i katastrofę tego świata, w tej jego zdeformowanej formie stopniowej agonii, spoglądam z coraz większym spokojem i stoickim pierścieniem zewnętrznej emigracji duchowej. Wraz ze mną, na szczęście nadal, wyemigrowali liczni przyjaciele, przeważnie pisarze i poeci, artyści wszelkiej maści, równie niedostosowani do świata i rzeczywistości, idący własną drogą romantycy przeszłości, patrzący na ten piętrzący się śmietnik życia bardzo podobnie. Ten bal, bal jak na Titanicu, tudzież bal, jak z Mistrza i Małgorzaty – bal w piekle, będzie się nam nadal toczył. Przewijał przed oczami. Zapewne aż do użycia atomowych bombek. Niech przynajmniej ich użyją szybko, skutecznie i powszechnie, a nie tylko na Polskę. Jedno wielkie światowe bum odpowie najlepiej na te wszystkie pytania i dylematy. Zakończy się nam to targowisko próżności, teatr cieni i szarady szarych eminencji. Zblazowany świat odejdzie wtedy naprawdę do lamusa. Wraz z naszą poezją, literaturą i sztuką zbrukanymi wykwitami pożółkłych złudzeń i snów. Nie każdy może się w końcu nazwać... spełnionym. Głód niespełnienia póki co nadal jest dobrą motywacją. Pozdrawiam wszystkich głodnych wciąż serdecznie...

Nic się przecież nie stało...

Andrzej Walter

 

 

Plakat

Irena Nyczaj

 

Woda, ogień, prąd

 

Znów jest w Zakopanem, które skradło jego serce jak żadne inne miejsce, jakie zdarzyło mu się zobaczyć, nawet polubić. Zakopane to była miłość prawdziwa – szczera i trwała.

Który to już raz gości w zakopiańskiej „Astorii”, Domu Pracy Twórczej Literatów, gdzie spotykają się sławni i mniej sławni pisarze. Pamięta, gdy kiedyś niechcący podsłuchał rozmowę dwu znanych i uznanych pisarzy: poety i prozaika. Zwykła zdawało się pogawędka, rozpoczęta zrazu od zwyczajnych pytań i odpowiedzi przekształcać się zaczęła w dwa niezależnie płynące monologi. Uwolnione od przymusu wyjaśnień i ripost – jak odrębne, rwące górskie potoki, które niosą twarde, duże i małe słowa, odbijały się od kontrargumentów rozmówcy i rozpoczynały swój własnowolny byt w świecie równoległym.

Ze wzruszeniem przypomniał inne zdarzenie: to przecież tu Wisława Szymborska 1 października 1996 roku dowiedziała się o przyznaniu jej Nagrody Nobla. Lubiła Zakopane, bywała zarówno w „Astorii”, jak i „Halamie”. Miał szczęście wcześniej spotkać się z Poetką w Opolu, w 1971 roku, na seminarium literackim z jej udziałem, zorganizowanym przez młodych opolskich twórców i nauczycieli z terenu Opolszczyzny. Już wtedy jej dorobek był znaczący, a jego, młodego twórcę, fascynowała głównie aktualność jej poezji, która dotyczyła spraw głęboko zajmujących młodych piszących, skupionych w Korespondencyjnym Klubie Młodych Pisarzy w Opolu – żywotnych dla współczesnego świata i uwikłanego weń człowieka. Chłonął głęboką refleksyjność, mądrość tej poezji, a przy tym zaskakującą prostotę i precyzję słowa. W tych wierszach nie znać piętna wysiłku, żadnego przymusu twórczego, imperatywu, a wręcz przeciwnie – daje się odczuć „Radość pisania”. Po latach napisał dla niej tryptyk limeryczny:

 

1. Szymborska na chmurce pisze wiersz liryczny

dymkiem z papierosa, żeby był magiczny.

Przy tym mruga do kamery,

że to raczej jest limeryk,

do tego szalony, bo tragikomiczny.

 

2. Wygodnie Wisławie na tej chmurce małej.

Jest, choć tak niewielka, jej królestwem całym,

blaskiem słońca okolonym,

snem księżyca posrebrzonym,

gdzie na wywiad się wprasza jedynie wiatr-śmiałek.

 

3. Noblistka odmawia bliższych komentarzy

do czasu, co minął i jaki się zdarzy.

Puszcza z dymkiem papierosa

zapytania koło nosa.

Wszystko, co ustalono, akceptując – podważa.

 

* * *

 

– Wszystko, co mamy, a głównie wodę, zawdzięczamy gwiazdom. Pył międzygwiezdny, przechodząc przez ziemską atmosferę, wchodzi w reakcję z cząsteczkami tlenu i na skutek zawiłych, znanych tylko naukowcom i opisanych przez nich zmian, ruchów – powstaje woda. Pył kosmiczny i woda to najważniejsze czynniki dla powstania życia, które może powstać, choć wcale nie musi.

Wygłosiwszy powyższe mądrości, Poeta popatrzył zadowolony na swojego rozmówcę. Hasior skierował na gościa przenikliwy wzrok. W jego oczach widoczny był ogień.

– Ogień… – wielki artysta zamyślił się, pociągnął łyk herbatki „z prądem” i kontynuował – ogień jest materią maksymalnie uruchamiającą wyobraźnię.

Siedzieli w przestronnej, wielopoziomowej galerii – pracowni artysty, którego cały świat, i naturalnie on, Poeta również, podziwiał od dawna. Zawsze gdy przyjeżdżał do Zakopanego, kierował kroki właśnie do tego wybitnego twórcy, którego dzieła poruszały go, ponieważ – co wcale nie zdarzało się tak często – były uniwersalne i zmuszały do zastanowienia nad światem i miejscem w nim współczesnej sztuki. Tak, jego wyobraźnia jest niekontrolowana – jak ogień. Znalazły się w tej przestrzennej galerii sławne Płonące sztandary ze snów o „błękitnych nadziejach” – jakże łopotały żarliwie, wzniecając niepokój.

 

„Wciąż widzę Twe Płonące drzewo

nie z łuny zachodzącego słońca,

lecz z golgoty strwożonej wyobraźni”.

 

Po latach, zda się, wszystko, co mówił Hasior w czas niezwykłych u niego odwiedzin, zapadało w pamięć i w niej pozostawało. Przyciągał inne znakomitości jak magnes. Żył sztuką, stale byli tam obecni współcześni artyści, którym umożliwiał prezentacje ich prac w swojej przestronnej galerii – malarze, rzeźbiarze, fotograficy, także literaci.

Poeta często powracał pamięcią do tej zadziwiającej zakopiańskiej pracowni, gdzie ekran wybuchał wizjami z wędrówek płonących gwarem miast. A on każdy slajd, jaki prezentował gościowi, brał w dłonie niczym skarb. Wprowadzał go w swoją przestrzeń – bliską estetyce Boscha i Bruegla – piękną i zarazem naznaczoną jakąś brzydotą, potwornością, gdzie świat rzeczywisty przenikał w metaforyczny zaświat, tworząc przy pomocy zwykłych przedmiotów, często wręcz rupieci, unikatowe, nowe znaczenia.

 

„Nawet druty, sprężyny, łańcuchy

z rupieciarni-wysypisk codzienności

splatały się w domyślne kształty,

walcząc o każdy flesz oka

z trefiącymi się manekinami”.

 

Poeta chodził wśród niewiarygodnych eksponatów, jakie w rękach tego wyjątkowego artysty nabrały nowych znaczeń. Żadna rzecz – przyszło mu na myśl – nie jest tu tym, czym w istocie jest, ale tym, do czego ją powołała jego nieokiełznana, szalona wyobraźnia.

 

„Pod dygocącymi od lęku moimi

wpółprzymkniętymi powiekami

tli się wciąż – zadziwiony pięknem grozy –

nieostygły w bezradnej trwodze

cierpki dreszcz Twej hipnotycznej magii”.

 

Ten wiersz napisał Poeta w 2013 roku, w 85-lecie urodzin Władysława Hasiora. I chociaż nie było Go już od 14 lat – wciąż czuło się – odwiedzając jego galerię – tę wielką, magiczną aurę intrygującego artysty i niezwykłego człowieka. I wspominało się z przymrużeniem oka nieodżałowaną herbatkę „z prądem”.

Irena Nyczaj

____________

W opowiadaniu wykorzystane zostały fragmenty wiersza Stanisława Nyczaja Żarliwy niepokój dedykowanego pamięci Władysława Hasiora oraz Tryptyk limeryczny dla Wisławy Szymborskiej.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Jerzy Swoboda

 

Arkady Fiedler w Zelowie i inne wspomnienia

 

Od tego wydarzenia mijają właśnie 74 lata. W ówczesnych warunkach, zaledwie 4 lata po wojnie, była to duża sensacja – pierwsze w ogóle spotkanie znanego pisarza i podróżnika z czytelnikami w małej miejscowości – oficjalnie Zelów był wsią rządzoną przez wójta. Doszło do tego w niecodziennych okolicznościach zaaranżowanych przez trzech uczniów siódmej klasy, którym zaufali wychowawca klasy Wilhelm Najman i dwaj kierownicy szkół – „jedynki” Antoni Kozarzewski i „dwójki” Tomasz Mastej, dysponent sali w tzw. baraku.

Była wiosna 1949 roku. W „Dzienniku Łódzkim” znalazłem wiadomość, że redakcja patronuje spotkaniom autorskim Arkadego Fiedlera z czytelnikami w Łodzi i okolicznych miejscowościach. Ponieważ znałem już kilka jego książek, nie tylko głośny „Dywizjon 303”, pomyślałem, że warto zaprosić go także do Zelowa. Tylko jak to zrobić? Rozmawiałem o tym z najbliższymi kolegami z klasy – Zygmuntem Wejmanem i Jurkiem Michalskim. Poszliśmy do wychowawcy klasy p. Wilhelma Najmana, który poparł nasz pomysł i obiecał, że jeśli rzecz okaże się realna, pomoże nam i poprze. Ojciec naszego kolegi klasowego, dr Włodzimierz Łuczyński – posiadacz telefonu! – na naszą prośbę ochoczo zasięgnął języka u organizatorów w sprawie kosztu, terminu itp. Nie pamiętam szczegółów, ale po naradzie z wychowawcą doszliśmy do wniosku, że przy około 250 uczestnikach cena biletu nie będzie zbyt wysoka, co pozwoli zebrać kwotę wystarczającą na honorarium. Pan Najman rozpoczął podchody do p. Kozarzewskiego, który dał się przekonać pod warunkiem, że kierownik „jedynki” udostępni salę w „baraku”. Zgodę uzależnił od znalezienia paru groszy dla woźnych za przygotowanie sali i sprzątanie.

Po uzgodnieniach na miejscu i skalkulowaniu kosztów – znów z pomocą dra Łuczyńskiego – „zaklepaliśmy” termin (9 czerwca, po południu): namalowaliśmy dwa afisze na bristolu (jeden do drogerii p. Olszewskiego), drugi gdzieś do Rynku. Bilety zrobiliśmy z zeszytu, dziurkując kartki zębatym kółkiem. Na każdym bilecie był kolejny numer i pieczątka szkoły. Sprzedaż i kasowanie nadzorował jeden z nauczycieli.

Spotkanie wywołało szerokie zainteresowanie, nie tylko młodzieży szkolnej i nauczycieli, lecz także licznych dorosłych. Zebrane pieniądze wystarczyły na honorarium i opłacenie woźnych, a także na kwiaty i lemoniadę (innych napojów wtedy nie było), o czym na szczęście pamiętała jedna z pań nauczycielek, bo młodocianym organizatorom nie przyszło to na myśl. Podobno po spotkaniu ktoś z miejscowych „notabli” zapraszał gości na poczęstunek, ale ze względu na późną porę nie skorzystali.

Pan Fiedler barwnie opowiadał o swoich podróżach przed wojną, lecz głównie o swoim pobycie wśród polskich lotników służących w Dywizjonie 303 podczas tzw. Bitwy o Anglię wiosną 1940 roku i o pisaniu książki. Jej pierwsze wydanie po polsku ukazało się w Anglii w 1942 roku, a rok później pierwsze podziemne w okupowanej Polsce (w sumie były cztery – trzy przez Tajne Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie, jedno w Kielcach). Jeszcze przed końcem wojny książka została przełożona na kilka języków obcych.

W 1948 roku pan Fiedler odbył pierwszą po wojnie podróż do Meksyku, książka o niej ukazała się później. Kilka wznowień książek wydanych przed wojną można było nabyć podczas spotkania.

Po prelekcji p. Fiedler poprosił o pytania. Najwięcej dotyczyło „Dywizjonu 303”. Ze względu na barwne opisy działań polskich lotników podczas kilku tygodni Bitwy o Anglię i – mimo upływu lat – utrzymującej się aktualności wspomnień wojennych, był ciągle czytany. Niezawodna pamięć mojej siostry Blanki utrwaliła pytanie jednej z pań z ówczesnej zelowskiej elity: czy Mulatki są naprawdę takie piękne i pociągające. Niestety, odpowiedź nie została zapamiętana, a magnetofonów jeszcze nie wynaleziono...

Na zakończenie spotkania ustawiła się kolejka po autografy, licząca na początku ponad 30 osób. Cierpliwie czekałem prawie do końca, nim zdobyłem się na odwagę i poprosiłem o „specjalną” dedykację. Pan Fiedler podniósł głowę i brwi i zapytał: – Dlaczego? Uprzedził mnie jeden z kolegów i powiedział z lekkim przekąsem: – A bo to jest organizator. Pan Fiedler wykazał zrozumienie i spełnił moją prośbę.

W nie mniejszym stopniu zasługują na pamięć moi koledzy współorganizatorzy. Jurek Michalski po maturze w Liceum Pedagogicznym w Zgierzu ukończył AWF i przez wiele lat był nauczycielem WF w zgierskich szkołach, z kilkuletnią przerwą na kierowanie Wydziałem Kultury Fizycznej w miejskim Inspektoracie Szkolnym. Po przeprowadzce do Rumi (żeby być bliżej córki, która po studiach tam osiadła), nadal aż do emerytury uczył WF. Zmarł w 2020 roku.

Jurek, podobnie jak duża część powojennych roczników młodzieży, był „przerośnięty”, szkołę powszechną kończył z dwuletnim poślizgiem. Rozpierała go energia, także pod względem sportowym, w domu i w szkole. Na tyłach jego domu przy ul. Kilińskiego, bliżej Zelówka, znajdowały się szerokie pasy czegoś, co kiedyś było lasem, z rzadka porośnięte samosiejkami sosen i brzóz, różnymi krzewami i wrzosem. Tam urządził sobie rzutnię kulą, czyli okrągłym kamieniem, skocznię wzwyż, a także próbował rzucać własnoręcznie wystruganym oszczepem.

Naszą szkołę udawał budynek z lat dwudziestych, przy ulicy Szkolnej. Znajdowały się w nim cztery sale lekcyjne dla starszych klas, a na poddaszu pokój nauczycielski i jednoizbowe mieszkanie woźnego. Ubikacja na podwórku, a za boisko służyło klepisko sąsiedniej posesji. Na tym klepisku kopaliśmy piłkę (jeśli akurat była) oraz graliśmy w „dwa ognie” lub w palanta (zużytą piłką tenisową). Z inicjatywy Jurka powstało boisko do siatkówki. Siatkę (lub piłkę) zafundowała nam szkoła – na tyle było ją stać. Na piłkę (lub siatkę) pieniądze zarobiliśmy sami sprzedając podczas dużej przerwy słodkie bułki z piekarni p. Kędzierskiego (róg Kilińskiego i Żeromskiego). „Szefem” handlu – z bardzo małym narzutem – był Zygmunt Wejman. Słupki dostarczyli bracia Lipińscy z Pożdżenic. Niestety, pierwsza piłka była z bardzo kiepskiej skóry, po kilku pierwszych grach zaczęła się rozsypywać. Nie pamiętam, skąd wzięła się następna, znacznie lepsza i trwalsza.

Kolejnym współorganizatorem przyjazdu do Zelowa Arkadego Fiedlera był Zygmunt Wejman, wspaniały i serdeczny kolega, zawsze pogodny i wesoły, pełen najróżniejszych pomysłów. Podobno także po różnych przejściach wojennych i powojennych. Ich powody mogły mieć związek z okresowym ukrywaniem w czasie wojny przez jego rodziców pewnej Żydówki, zanim przedostała się do Generalnej Guberni. Jak było naprawdę, nie wiadomo, chociaż są przypuszczenia, że ten fakt miał wpływ na powojenne represje, którym poddano ojca Zygmunta, Adama. Dla mnie jest to tym bardziej zagadkowa sprawa, że do lata 1949 roku bywałem bardzo często w domu państwa Wejmanów i spotykałem pana Adama.

Moje wspomnienia ze spotkań z rodziną Wejmanów mają jeden wyróżnik: podziw dla ojca Zygmunta. Nazwanie go „złotą rączką” to tak, jakby nie powiedzieć nic o jego umiejętnościach. Na posesji znajdowały się różne urządzenia, m. in. maszyny do wytwarzania kasz z jęczmienia, łuskania gryki, prosa itp. Prawdopodobnie część z nich była według pomysł pana Adama i przez niego wykonana; szkoda, że opatentowanie było niemożliwe. Na strychu domu mieszkalnego było jeszcze jedno czynne urządzenie w jego wykonaniu: gręplarka do wełny. Cała konstrukcja zawierająca przeniesienie napędu z silnika na kilkadziesiąt wałków o różnej średnicy i prędkości obrotowej, obitych specjalną taśmą z metalowymi haczykami do rozrywania i czyszczenia owczej strzyży– budziła mój niekłamany podziw. Na końcu tej „linii produkcyjnej” o szerokości około pół metra i długości ponad dwa metry, składającej się z kilkudziesięciu równolegle rozmieszczonych wałków, wychodził płat przędziwa przypominającego krawiecką watolinę, lepką z powodu dużej ilości lanoliny pokrywającej włókna, o specyficznym zapachu.

Zygmunt nie miał szczęśliwego życia. Wrodzona wada kręgosłupa sprawiła, że po trzydziestce zaczął się pochylać, omalże do kąta prostego. Zmarł w 1974 roku w wieku 41 lat.

Wspomniałem, że spotkanie z Arkadym Fiedlerem odbyło się w baraku. Skąd on się wziął na części targowiska ze zwierzętami (świński rynek), przylegającej do terenu szkoły nr 1?

W 1944 roku Niemcy postawili kilka baraków z drewnianych prefabrykatów na obrzeżu lasów zaraz za ulicą Piotrkowską. Zamieszkali w nich przymusowi robotnicy, których zwieziono do kopania rowu przeciwczołgowego (jeden z bardziej idiotycznych pomysłów niemieckich strategów). Taki rów w obrębie Zelowa zaczynał się na granicy pola-las, w pobliżu istniejącej wtedy wieży triangulacyjnej (zwanej potocznie patrolką) i – skośnie w stosunku do układu pól – miał się kończyć między ulicami Wolności i Piotrkowską, w pobliżu cegielni Frezewitte’a. Najgłębiej wkopano się pod ulicę Wolności, resztę ledwo rozgrzebano.  

Nim w styczniu 1945 roku nadszedł front, robotników wywieziono, a wkrótce po tym miejscowi zajęli się rozkradaniem wyposażenia i rozbiórką baraków. Przypuszczam, że ktoś przytomny w ówczesnych władzach (ciągle był rok 1945) postanowił wykorzystać elementy baraków (z rozbiórki lub zwiezione na budowę, lecz nie wykorzystane) do zbudowania baraku złożonego ze ścian z oknami, z podłogą, lecz bez ścian wewnętrznych, ale z podwyższeniem na scenę. Mimo że od lutego 1945 roku do czerwca 1946 roku chodziłem do tej szkoły, nie pamiętam samej budowy, natomiast doskonale pamiętam nauczyciela Wilhelma Engla, który przez wiele tygodni (chyba w 1946 roku) malował farbami olejnymi na tylnej ścianie sceny olbrzymi obraz (około 2,5-3 m na 8-10 m), który przez wiele lat był tłem dla tego, co się na scenie działo.

Na środku obrazu była rosochata samotna sosna, z jednej strony pola z rzędem mendli zboża, z drugiej jakieś zagajniki, polna droga, miedze. Pan Engiel uczył mnie w klasie czwartej i kiedyś, gdy przyglądałem się jego pracy poprosił, żebym mu przywiózł farby z drogerii pana Olszewskiego.

Od jesieni 1946 roku zmieniłem szkołę na „dwójkę”, trzy lata później przeniosłem się do Pabianic, potem do Łodzi. W Zelowie byłem gościem i nie śledziłem, co się działo z barakiem. Podobno był też zastępczą salą gimnastyczną, potem czymś w rodzaju świetlicy. Jaki był jego koniec? Nie wiem, ale myślę że starsi mieszkańcy Zelowa mogliby tę wiedzę uzupełnić.

Opisane wydarzenia, z punktu widzenia młodzieńczych przyjaźni, mają raczej pesymistyczną wymowę. Ukończenie klasy siódmej dla wielu z nas oznaczało zasadnicze zmiany życiowe. Szkolnictwa na poziomie średnim jeszcze w Zelowie nie było, dopiero tworzono zręby Zasadniczej Szkoły Zawodowej o profilu tkackim i mechanicznym. Żeby myśleć o maturze ogólnokształcącej, trzeba było wyjechać. Pięciu z nas (Janek Pospiszył i Włodek Włodarczyk z „jedynki”, Janusz Kuliński, Włodek Łuczyński i ja z „dwójki”) wylądowaliśmy w ogólniaku im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach. Przez cztery lata nauki mieszkaliśmy na stancjach wyszukiwanych przez rodziców, ponieważ internat dla uczniów ogólniaka zlikwidowano tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Przez cztery lata byliśmy razem, dwóch z nas pełniło nawet funkcję gospodarza klasy (z wyboru). Po maturze czterech dostało się na różne kierunki na Politechnice (Włodek Ł. szukał miejsca na medycynie). Przez całe studia mieszkaliśmy w tym samym akademiku, co znakomicie ułatwiało podtrzymywanie zelowskich więzi, nawet do późnej starości. Do dzisiaj (piszę to w czerwcu 2023 roku) mam kontakt z Włodkiem Włodarczykiem mieszkającym w Cieszynie. Niech ten fakt będzie symboliczną klamrą łączącą rok 1945 (w lutym spotkaliśmy się w tej samej klasie trzeciej, której wychowawczynią była pani Maria Kiełczewska) z dniem dzisiejszym – 23 czerwca 2023 roku. Co wydarzy się w następnych dniach i latach. Ale to zobaczą już inni...

29.06.2023

Jerzy Swoboda

_________________

Powyższy tekst spisał Jerzy Swoboda, urodzony 12 maja 1934 roku, syn Mileny z Matejków i Jana Swobody. Emeryt od 1994 roku. Zelowianin.