Nowości książkowe

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Mirosław G. Majewski

 

Kręgi na wodzie

 

„Kręgi na wodzie”, pięknie wydany tom wierszy Adama Gwary ma na mojej półce swoje miejsce obok Leopolda Staffa, Juliana Przybosia, Tadeusza Różewicza, Władysława Broniewskiego, Mirona Białoszewskiego i wielu innych uważanych za klasyków poezji. Adam Gwara (rocznik 1955) jako poeta debiutował bardzo późno, i to zbiorem wierszy dla dzieci w 2018 roku. Wcześniej był aktorem, biznesmen, a nawet politykiem. Swoje życiowe doświadczenie perfekcyjnie przekuł w energetyzującą poezję. Grono jego fanów z każdym opublikowanym wierszem rozrastało się w nieprawdopodobnym tempie, ja również należałem do tego grona...

Adam Gwara, co jest jego wielkim atutem, nie zadziwia „świata swoją dziwnością”, świadomie czy nie poszedł śladem Leopolda Staffa. Wiersze Adama są proste (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), jak podanie ręki, i jasne, jak spojrzenie w oczy, a przy tym bywają wyrafinowane językowo, tak jak choćby wiersz Chagall. Wspominając Staffa, Przybosia, Różewicza, Broniewskiego czy Białoszewskiego chciałem jedynie wskazać jaką poetycką szkołę preferuje Adam Gwara, albo na jakiej szkole jest wychowany. Od razu zastrzegam, że żaden ze mnie krytyk literacki, więc nie będę rozpisywał się na temat zasad rządzących poezją, koncentrując się jedynie na moim subiektywnym odbiorze tej poezji (tak będzie uczciwiej). W tym miejscu przypomnę, jak kiedyś Leszek Żuliński zapytał mnie, co sądzę o jego poetyckiej książce „Ja, Faust” – odpowiedziałem, że nie jestem krytykiem jak on, więc moja opinia będzie nic nie warta. Odpowiedział, że opinie krytyków już zna, chciałby jeszcze poznać opinię zwykłego „zjadacza” poezji. Dokładnie tak samo jest z książką „Kręgi na wodzie”, jest to opinia „normalnego” miłośnika poezji. Z tego co zdążyłem zauważyć należę do wielkiego grona miłośników twórczości Adama Gwary, którzy wręcz wymusili na nim wydanie tej pięknie książki! Twarda oprawa, książka jest szyta, ilustrowana przez Zbigniewa Juszczaka, ze wstępem Urszuli Stefanowicz, zakończonym sentencją Marka Aureliusza „Kiedy człowiek widzi swój koniec, chce wiedzieć, że jego życie nie poszło na marne”.

Nie słyszałem nigdy o takim przypadku, aby czytelnicy wręcz błagali autora, aby ten wydał książkę, a to już o czymś świadczy. Mam mnóstwo poetyckich książek, na których wydanie twórcy wygrzebali jakieś granty, a potem rozdawali je swoim znajomym i znajomym swoich znajomych. Na tym tle wiersze Adama Gwary od razu pretendują do poziomu klasyka.

W żadnym wypadku życie, ani tym bardziej twórczość Adama nie poszły na marne i jestem przekonany, że Adam jeszcze niejednokrotnie nas zaskoczy.

Niech jego poniższy wiersz, który w tej książce robi za wstępniaka, wprowadzi nas w atmosferę tego, tak późno objawionego nam poety.

 

Interwiew...

 

Nie pisze pan o miłości.

Pisałem.

Nie wylewa łez biało czerwonych.

Wylałem.

I co?

I nic. Teraz uczę się anglezować.

Po co?

Żeby dotrzeć od słowa do słowa.

A rymy?

Tylko wtedy, gdy się rozpędzę.

Pan się śpieszy?

Przepraszam, ale już będę leciał.

Och! Niby poeta,

a taki zwrot kolokwialny.

I w ogóle... Co to za chabeta?

Pegaz proszę pani.

 

Końgenialny.

Mirosław G. Majewski

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Mocium panie mam posłanie lub przesłanie

 

Ostatnimi czasy życie literackie w mojej bajce toczyło się wokół wyborów w Związku Literatów Polskich. Oczywiście z perspektywy środowiska literackiego jako takiego, jako pewnego rodzaju jednogatunkowej całości, nie ma i nie miało to większego znaczenia, acz w tym wycinku rzeczywistości oraz w tej konstelacji personalnej owe wybory zajęły nas bez reszty, jakby były to „sprawy wagi państwowej”, choć takimi dawno już nie są i to też przecież wszyscy już wiemy. Jednak jak się bawić to się bawić, zatem bawimy się w ten Związek Literatów Polskich nadal, kontynuując już ponad stuletnią tradycję tych igraszek. Nieco pobłażliwym okiem patrzą na to Koleżanki i Koledzy z ostatnio nawet coraz nam bliższego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, tolerując nasze brewerie zapewne wiedząc, że sami podróżują przez meandry Najjaśniejszej Rzeczpospolitej na tym samym zdezelowanym wózku nieczytanej Literatury, wobec tych samych pospolitych i niedouczonych decydentów naszego wspólnego losu. Bieda nas pogodziła, chichot historii i losu wyrównał, a Najjaśniejsza wypięła się na jednych i drugich. Smutne i prawdziwe.

Jeszcze smutniejsze i jeszcze prawdziwsze jest jednak to, że po naszych salonach poczęły się przechadzać coraz większe literackie kreatury, a nawet wręcz rzekłbym typy spod ciemnej gwiazdy, tak obficie, iż zaczęło to urągać zwyczajnej przyzwoitości. To oczywiście pokłosie pobłażliwości ludzi postawionych na straży kwalifikacji personalnej do tych naszych organizacji. Niestety jest jak jest i musimy się teraz, mocium panie, z tymi wybitnymi indywidualnościami użerać i na co dzień jakoś koegzystować. Jednak kiedy widzę nagle na portalu społecznościowym delikwenta, który po raz nie wiem już który chwali się kolejną nagrodą Ministra Kultury to nie tylko ręce mi opadają na takie dictum, zwłaszcza że sprawa tyczy się postaci ponad wybitnej, znanej nawet z przekładów z węgierskiego, której biogram ulepiony jest z takich nieustannie wyżebranych nagród i odznaczeń, tudzież niedopowiedzeń oraz półprawd wszelakich tworzących jakże piękną i nadobną całość. Człowiek znając konteksty, kulisy i genezy tych nagród i decyzji oraz prawdziwe podłoże tych permanentnie dokładanych laurów miałby ochotę wyć i ciągle zwracać właśnie zjedzony ze smakiem posiłek, a musi w tym towarzystwie „nadal ciągnąć ten wspomniany wcześniej wózek”. Czy musi? To pytanie zawiśnie nad nami już na stałe, gdyż oczywiście nie musi. Tyle że alternatywy za bardzo nie ma. Alternatywą jest wewnętrzna emigracja i zewnętrzne odsunięcie się, które w danych okolicznościach i w takim świecie zakrawa po prostu na dezercję albo choćby sabotaż właśnie wobec tej ukochanej Literatury i wszelakich jej współczesnych przejawów. Czy zatem mamy być strażnikami hucpy? Nie wiem tego na pewno, ale po prostu nie widzę wyjścia z tego zaklętego kręgu rozwiązaniem radykalnym pokroju tyrady Żorża Ponimirskiego. Dotarliśmy bowiem do świata i do czasów, w których prawda wypowiedziana tak otwarcie i radykalnie jak w ostatnich scenach „Kariery Nikodema Dyzmy” również nie będzie przyjęta i rozważona z całą powagą na jaką zasłużyła, co więcej, uznana zostanie za oszołomstwo i szaleństwo, za próbę dyskredytacji świętych krów i próbę bicia jakiejś piany. Pomieszała nam się bowiem w tak stworzonym świecie prawda z fałszem, punkty odniesienia z punktami siedzenia i wizje z uzurpatorstwem oraz błazny z mężami stanu. Smutna to rzeczywistość, w której poseł, właściciel dobrego zawodu, Porsche, Ferrari i kilku nieruchomości wyciąga z Sejmu RP kasę ze względu na „złą sytuację materialną”. Ryba jak wiemy, psuje się od głowy. A głowa zepsuła się już dawno. Kiedy to się zaczęło? Kiedy przestaliśmy wierzyć w socjalizm, jako wersję drogi do komunizmu? A może jeszcze wcześniej?

Wróćmy do literatów. Zepsute środowisko to zjawisko systemowe, jak wszystko co nas otacza. Najpierw rdza pojawia się w pozornie niewidocznych i niezauważalnych miejscach, potem atakuje znienacka całą resztę. A system Literatury upadł pod naporem pozornie wolnego rynku. Akwarium, które tak znamienicie funkcjonowało pod parasolem państwa opiekuńczego całkowicie się pogubiło w nowej drapieżnej rzeczywistości. Rzeczywistość tę jednak niejako postawiono nam wszystkim przed oczami jako jedyną i bezalternatywną opcję świata. Łatwo było się pogubić, zwłaszcza kiedy tak zwany „Zachód” do swojej rzeczywistości dochodził i przedzierał się ponad trzysta lat, a nas postawił przed nią z dnia na dzień, wiedząc jaki będzie tego efekt i jakie skutki. Chodziło rzecz jasna o koniunkturę i wielkie pieniądze, ale przy okazji z kąpielą wstrząsową wylano tak zwaną „kulturę” jako ogniwo najsłabsze i bez systemu zabezpieczeń, jako wątłe dziecko ówczesnego świata, które przecież wydawało się takie silne, takie mocarne i doskonale ustawione. Niestety. Wraz z degradacją kultury do świata kultury wdarli się pozerzy i uzurpatorzy wszelkiej maści, wedle zasady „śpiewać każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej” i śpiewają nam niektórzy coraz donośniej fałszując przy tym niemiłosiernie. A my klaszczemy, po główkach ich głaszczemy i wręczamy kolejne nagrody. Mój Boże.

Nie wiem dlaczego to piszę. Może z powodów terapeutycznych, aby wyrzucić z siebie to zniesmaczenie ową zastaną i skrzeczącą rzeczywistością, w czasie kiedy człowiek obserwuje głupotę tych klakierów i wazeliniarzy, kiedy nic nie jest w stanie z tym zrobić, aby jakąś prawdę ocalić i sądzi, że podzielenie się tymi obserwacjami z wami, z tak zwanym anonimowym czytelnikiem jakoś mu samopoczucie, że jednak coś zrobił – polepszy. Fakty pozostaną faktami. Opisywany przypadek wystąpił. Nagrodzony nie został osobnik, który na to po prostu zasłużył, ale ten, który tę nagrodę w sposób żałosny i żenujący wyżebrał i wyprosił, któryś już raz w taki sam sposób – otwarcie występując do osób i Instytucji o te nagrody. Oczywiście, winni są też ci, którzy podpisali wnioski, pisma, te wystąpienia. Ich słabość, naiwność i źle pojętą dobroć zostawmy i pomińmy milczeniem, nie każdy radzi sobie z chamstwem i namolnością tych zaradnych i przebojowych Nikodemów. Oni są poza tym bardzo chytrzy i przebiegli, czasami tak poustawiają sprawy w życiu i środowisku, że Prezes ten i ów nawet nie jest w stanie zaprotestować czy się oburzyć, zanurzony w układ bezwiednie te wnioski podpisuje, dla świętego spokoju. Tu chodzi o pokazanie, że tych wystawiających piersi do nagród i orderów jest wielu, bardzo wielu, opisywana heca to nieodosobniony przypadek, ale walka o prawdę, to walka z wiatrakami i gdyby tę walkę podjąć to można by chyba sztandar wyprowadzić zamiast dalej działać... Tak to niestety wygląda, w takim otoczeniu działamy i wciąż się pytamy po co?

Chcę jednak abyście wiedzieli. Abyście znali tę prawdę. O ludziach, o nagrodach, o współczesnych – pożal się Boże – „mistrzach”, o znanych i wybitnych, o ponadprzeciętnych przeciętnych poetach i pisarzach stawianych przez samych siebie na pomniki i cokoły, wystawiających pazerne łapska po kolejne laury i kontentujących sobie później te nagrody, aby zbierać lajki i gratulacje. Jak już kiedyś pisałem – to obrzydliwe – było, jest i takim pozostanie. Ci, którym te nagrody naprawdę się należą, latami działają, pracują, poświęcają się i życie swe oddają sprawie i innym ludziom, a ich skromność i naiwność powoduje, że wciąż zostają w cieniu. Nie są w stanie przebić tych bezczelnych i bez skrupułów kreatur, które po trupach dążą do celu. Mogę im tylko, tu i teraz oświadczyć, że pamięć po was szybko uleci w momencie, kiedy was już nie będzie. Swoje nagrody już odebraliście.

Zdaję sobie sprawę, że wchodzę w skórę Żorża Ponimirskiego, że jedni mi nie uwierzą, albo nawet wierząc skrytykują, że to ujawniam na światło dzienne, że jestem niby to jakimś rewolucjonistą, ależ nie, nie jestem, powiedziałem wam, ciężko mi opanować ten niesmak i to zażenowanie. Granice zostały przekroczone, przelało się, roztrzaskało. Nie chcę właśnie rewolucji. Chciałbym żyć i pracować w spokoju, w prawdzie i jakiejś stabilizacji, robić swoje, patrząc na poetów i pisarzy, lepszych, gorszych, ale wyznających jakieś wspólne zasady, granice, jakąś przyzwoitość. A żyję w jakimś kłębowisku żmij, w atmosferze nieustannej wzajemnej zawiści, podkładaniu ciągłym nóg, w chwytach poniżej pasa, w numerach poniżej krytyki, w środowisku, które upada bardziej niż jemu samemu się wydaje. Czy znowu – ja chcę temu środowisku to uświadomić? Niestety, prawda jest bardziej bolesna. To środowisko to doskonale wie, ale nic z tym nie robi. Dlaczego? Przywołajmy prawdę, którą ogłosił swego czasu Kisiel:

 

To, że jesteśmy w dupie to jasne.

Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać.

                                                                                 Stefan Kisielewski

 

Ten właśnie cytat chyba najlepiej oddaje cały mój wywód, ten tekst, wywołany coraz bardziej kanalizowanym moim świętym oburzeniem. Tak, kochani. Zaczyna mi to powoli też... „latać koło pióra”. Zaczynam się urządzać. Wciąż jednak pytam – dlaczego śmierdzi?

Kończąc sam siebie zapytam, mocium panie, mam posłanie? Mogę spać? Czy chcę jeszcze jednak coś wam powiedzieć, przekazać, ujawnić. Zastanawiam się nad tym i doprawdy czuję się coraz słabszy, coraz bardziej kruchy i sam siebie pytam się o sens dalszego działania, pisania, trwania w środowisku, w którym rządzą hochsztaplerzy i gangsterzy. Dokąd zmierzamy? Po co ta gra? Mocium panie... to nie zemsta. Nie wyzwanie. To skonfudowanie i przegrzanie. Wybaczcie –

 

Bardzo proszę, mocium panie,

Mocium panie, me wezwanie,

Mocium panie, wziąć w sposobie,

Mocium... panie

 

Zapomnijcie to czytanie.

Zapomnijcie sobie i w osobie, i w sposobie.

Andrzej Walter

 

 

PS. 1.:

Amerykański ekonomista Chris Lowney napisał kiedyś, że

słabi ludzie sprzedają swoje wartości, gdy jest to wygodne lub korzystne. Ludzie uczciwi trzymają się swoich wartości, nawet gdy jest to trudne lub niepopularne.  

Czy jesteśmy słabi czy uczciwi? A może te cechy się dziś jakimś cudem przenikają i mieszają, raz jesteśmy słabi, raz uczciwi, a realia tworzące chaos stają się nie do ogarnięcia i określenia dobra i zła. Wszystko tak się pomieszało tak, że obydwie strony „mocy” jasna i ciemna stają się nieodzowną codziennością, a my w niej pogubieni nie potrafimy odnaleźć busoli sensu (…)?

Wydarzenia, ludzie i konteksty stały się skomplikowane i złożone. Wybieramy często mniejsze zło. Staram się zrozumieć dlaczego, a nie rozumiem nawet prostego wyboru. Jak wybierać bowiem „mniejsze zło”? To rodzi ból i frustrację, a potem depresję i obojętność, syndrom labiryntu bez wyjścia. Nie jest to łatwe.

Chcecie wiedzieć jak kończy się demokracja? Jak umiera wolność? Jak milkną zasady? Jak rodzi się faszyzm? Dotąd wydawało mi się, że na wszystkie te pytania odpowiada Literatura, a nawet jeśli niejasno i nie w sposób oczywisty, to przynajmniej je stawia, przynajmniej podejmuje dyskurs, a dziś? Literatura stał się rozrywką, nie pyta, bo pytać już chyba nie potrafi...

 

PS. 2.:

Redaktor Naczelny Pisarze.pl zarzucił mi (czy też nam – stałym współpracownikom) lenistwo, szukanie łatwych tematów, łatwych tekstów, recenzyjek zamiast porządnych esejów o literaturze, słowem trwonienie talentu i daru pisania na łatwiznę, nieróbstwo i marnotrawstwo. Powinienem właściwie się z Szefem zgodzić. To prawda, ale tylko w połowie. Diabeł bowiem, jak zwykle tkwi w szczegółach.

Jesteśmy ponoć artystami, ludźmi pióra, którzy piszą nie na zamówienie, nie jak maszyny, ale z potrzeby serca, z wnętrza i trzewi, z zewu wewnętrznego, że o czymś napisać trzeba. Rzeczywistość nas już w ogóle, ale to w ogóle nie nagradza, wręcz wyśmiewa i wyszydza, piszemy zatem za darmo, jak wspomniałem z potrzeby, a żeby przeżyć, wykonujemy różne zawody, w których, zapewniam Szefa, rzeczywistość skrzeczy tak samo i tak samo miarowo przybija nas do swojego krzyża każąc się uśmiechać i klaskać. Upokarzając nas. Tak samo nas upokarza to opisane przyznawanie nagród – to przypadek nagród państwowych, związanych z polityką i organizacjami. Osobnym jednak tematem są nagrody literackie, kolejne szambo środowiskowe, którego opisania i opowiedzenia się nie podejmuje bez wymieniania nazwisk. Z grubsza nagradza się „ludzi ze swojej stajni”, a stajnie są przeróżne. Wszystkie cuchną łajnem i układami. Kolejny wstydliwy temat, kochany Szefie, temat, którego znowu nikt nie poruszy, gdyż po co się narażać. Ja jako nadworny głupek mam odwagę o tym bagnie choć wspomnieć, bo po prostu straciłem jakąkolwiek nadzieję na cokolwiek dobrego w światku literackim. W takich konstelacjach można by było właściwie zamilknąć, tylko wciąż coś każe pisać...  

Zakończę, drogi Szefie, ten wątek konotacją, o której dobrze wiesz to wszystko, że (ta, albo i inne) nagrody państwowe od dawna należą się Tobie, jako twórcy i kontynuatora najbardziej poczytnego w Polsce pisma literackiego, a nie tym poetom z awansu z wierszami z drugiej ligi, czy też pseudodziałaczom na własny rachunek, ale wiesz też dobrze, gdzie nas mają wszelcy ministrowie kultury w tym kraju razem wzięci, w kraju, w którym „biedny poseł”, właściciel ferrari, bierze jałmużnę finansowaną... przez nas – z naszych podatków – taka to jest tutaj, nad Wisłą sprawiedliwość. To też kieruję do Piotra, który pisał ostatnio o dylemacie głosowania i aspektach polityki. Ja już tracę wszelką nadzieję... tym razem nie głosuję. Nie dokładam się do okradania mnie ze złudzeń, mocium Panie...

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Switłana Bresławska

 

Manuskrypt Piotra Prokopiaka

 

Nieczęsto się zdarza, by książka pisarza ukazała się najpierw w przekładzie na język obcy, a dopiero potem w wersji oryginalniej. Tak jest w przypadku kompletnego zbioru opowiadań Piotra Prokopiaka „Zielony manuskrypt”. Ten fakt sprawia, że zainteresowanie czytelnika staje się jeszcze głębsze i ostrzejsze. Językiem pierwszego wydania jest ukraiński. Na pozór nie mając nic wspólnego z Ukrainą (ani pochodzenia, ani miejsca zamieszkania), myśli i uczucia autora utknęły w naszej ojczyźnie za sprawą Drohobycza i Brunona Schulza, którego twórczość bada od wielu lat.

Piotr Prokopiak należy do średniego pokolenia polskich pisarzy. To generacja, której dzieciństwo upłynęło w warunkach „liberalnego socjalizmu” PRL, jeśli tak można określić system panujący w Polsce do upadku Związku Radzieckiego. Charakteryzował się wieloma prawami i swobodami, takimi jak hegemoniczny wpływ Kościoła na różne sfery życia, przyzwolenie na posiadanie prywatnej własności i małych firm. Dlatego trudne przejście do bezwzględnego systemu kapitalistycznego było postrzegane przez pewną część pokolenia lat 60. i 70. jako kataklizm, który doprowadził do wielu osobistych załamań i tragedii oraz trudnego poszukiwania swojego miejsca w nowej, najczęściej wrogiej rzeczywistości. To zagadnienie jest również szeroko reprezentowane we współczesnej literaturze ukraińskiej, zwłaszcza w latach 90. i na początku XXI wieku.

Owe egzystencjalne tragedie stosunkowo młodego pokolenia znajdują swój odzew w prozie Piotra Prokopiaka, autora trzech powieści, zbiorów opowiadań i wierszy. Gros opowiadań ma charakter nowelistyczny, treść filozoficzną i psychologiczną. Smutek i pesymizm przeplatają się z ironią i nostalgią, mistycyzm z realizmem. W kanwie narracyjnej poszukiwanie samego siebie odbywa się zawsze w ścisłym związku z żywiołami lub przyrodą (las, jezioro), która oczywiście istnieje według własnych praw będących zarazem odbiciem wewnętrznego świata Człowieka. Dla potwierdzenia głównego nastroju swojej narracji autor posługuje się mottem – cytatem z opowiadania Brunona Schulza „Jesień”: „Nie mogę zabrać ze sobą moich piętnastu lat  –  pozostaną tu na zawsze...”.

W treści fabularnej opowiadania Piotra Prokopiaka można podzielić na historie o podłożu wspomnieniowym, realistyczno – mistycznym i egzystencjalno – medytacyjnym. Utwory dotyczące dzieciństwa są napisane ze szczególnym ciepłem. W przeważającej części snute są w pierwszej osobie, co dostarcza więcej środków językowych dla ujawnienia zarówno fabuły, jak i myśli autora. Na przykład w opowiadaniu o nieco dziwnym tytule „1978” świat jawi się czytelnikowi oczami pięcioletniego dziecka, które wraz z ojcem odbywa nocną podróż pociągiem ciągniętym przez lokomotywę parową, która jest „straszna” w swoim groźnym majestacie. Mały chłopiec podróżuje do odległego i tajemniczego świata, aby przeczytać przynajmniej pierwsze strony Wielkiej Księgi Podlasia. Tam, na podwórku i w domu babci Józefy, odkrywa wiele nieznanych, nigdy niewidzianych rzeczy, podobnie jak każdy z nas, kto w dzieciństwie miał szczęście szukać skarbów na strychu rodzinnego domu.

Jednak najciekawsze wspomnienia autora związane są z jego rodzinnym miastem i ulicą, którą umownie nazywa Koszałkową. Tak jest w „Nocy komety”, gdzie ciekawski chłopiec z wielkim smutkiem przeżywa zniknięcie biblioteki, do której często biegał, by wypożyczać „dorosłe lektury”, zwłaszcza powieści historyczne o czasach pierwszych władców polskich. Z kolei w „Przymierzu” mały bohater dzielnie stawia czoła burzliwym żywiołom, a nawet, jak mu się wydaje, zawiera porozumienie z wszechmocnym niebem, by powstrzymać potężną ulewę. „Wagary” to historia nastolatka i jego pierwszym niespodziewanym spotkaniu z dziewczyną. Opowieści o przyjaciołach z dzieciństwa – kolegach z podwórkowej drużyny piłkarskiej („CWKS” i „Optymista”) są przesycone melancholią. Wielu z nich nie było w stanie przetrwać przemian społecznych podczas przechodzenia do tzw. systemu kapitalistycznego. Tekst o znamiennym tytule „Stracone pokolenie” pokazuje, co odczuwał młody człowiek w obliczu twardych realiów życia w rodzącym się imperium wyzysku. Nie mniej ciekawe są przekazy wspomnieniowe „Ostatnia tajemnica ojca” i „Ojczyzna”, gdzie autor nazywa matkę ukochaną, powoli zanikającą ojczyzną.

Mistyczne opowiadania pełne są osobliwych stworzeń i kuriozalnych wydarzeń, które rozgrywają się w bardzo realnej scenerii. Bohatera na strych opuszczonego domu („Dom”) wabi płacz małej dziewczynki, która nagle przeistacza się w „drodze inwolucji” i znika pomiędzy spękanymi deskami. Mężczyzna o duszy nastolatka („Cmentarny chłopiec”) mieszka w kaplicy na miejskim cmentarzu, zakochuje się nawet w wizerunku dziewczyny widniejącym na jednym z grobów, ale pewnego dnia  z wszystkiego, co posiadał, zostaje mu tylko klucz... Opowiadanie „Sen” przypomina średniowieczną opowieść o inkwizycji, gdzie bohater poprzez wymyślne tortury zmuszony jest do wyrzeczenia się swoich przekonań. Opowiadania „Drabina”, „Klucz”, „Mucha” i „Piasek” cechuje niespodziewany rozwój fabuły.

Pewnego dnia przerażająca samotność przeszywa człowieka („Adaptowany liść  –  egzegeza (w) chwili”) i nie pozwala mu iść w przyszłość. Świat ludzki tonie w wyobraźni i świadomości, tworząc w zamian surrealne obrazy wewnętrznej faktyczności. Istnieje tylko fantastyczny nocny las wypełniony niepokojącymi biontami, które żywią się materią, las, do którego emigruje zagubiona dusza, zamknięta w sobie, by „zrozumieć poezję sosny, filozofię dębu, efemeryczność lipy, odczytać sens papirusowych liści topoli”. Jest to rodzaj poszukiwania spokoju – równowagi w  mowie drzew. Zastygając w miejscu, człowiek wędruje przez złożone światy, mając nadzieję, że poprzez doznania i wspomnienia odnajdzie ojczyznę ojczyzn. Wchodząc głębiej, jakby w ciemną toń jeziora, w żywą materię opowieści, można odczuć niepokojące poruszenie związane z uświadomieniem sobie, że  wszystko to istnieje jedynie w ostępach jaźni.

„Autystyczny las”, do którego autor przywiązuje szczególną wagę, oraz „Wyznanie”  –  utrzymane w malowniczych barwach opowiadania mają lekki odcień sarkazmu wobec społeczeństwa i obyczajów społecznych. Autor imponuje bystrą obserwacją rzeczy pozornie banalnych.

Wśród ogólnego egzystencjalizmu wyróżniają się dwa opowiadania oparte na prawdziwych wydarzeniach: „Tratwa” traktuje o bezsensownej śmierci kilku nastolatków, którzy wybrali się na wycieczkę po rzece na własnoręcznie skleconej tratwie, natomiast „Miś” to przygnębiająca relacja o degradacji osobowości uzależnionej od alkoholu.

Być może najlepiej talent literacki Piotra Prokopiaka ujawnia się w jego tekstach medytacyjnych („Dystymia”, „Powrót”, „Tamta jesień”, „Odchodzenie  w Xięgę”), w których narrator poprzez uważną kontemplację praw lasu rozbija na atomy świat wewnętrzny – uczucia i przeżycia związane z tęsknotą za czymś, co nigdy się nie spełni, bo nie mogło się spełnić a priori w racjonalnym świecie ludzkim.

Podsumowując, należy stwierdzić, że opowiadania Piotra Prokopiaka są intelektualną ucztą. Stworzone niezwykle bogatymi środkami językowymi, wymagają odpowiedniego poziomu wrażliwości dla zrozumienia i głębokiej percepcji. W „Autystycznym lesie” autor powiada: „Bo duszę się pośród nas, uważny, ale i powierzchowny czytelniku! Duszę się powoli. Jakbym tkwił w komorze gazowej...” i to jest głos subtelnej duszy wobec powszechnej nieczułości, niewypowiedzianego bólu wśród ogólnej bezduszności i niewrażliwości na cudze cierpienie, głos Człowieka na bezludnej pustyni skomercjalizowanych, okrutnych praw społecznych. Jednak na końcu każdego tunelu widzimy światełko, a to światełko jest zawsze obecne w każdej Księdze Życia, na kartach manuskryptu tak wiecznego, jak ten świat.

Switłana Bresławska

_______________________

Przekład recenzji pierwotnie opublikowanej na ukraińskim portalu książkowym „Буквоїд”.

 

 

Plakat

Mirosław Osowski

 

O tych zapomnianych z Kazachstanu słowo

 

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem książkę wspomnieniowo-historyczną, pióra Anatola Diaczyńskiego „O tych zapomnianych powiedzcie choć słowo”, wydaną po polsku w 2022 roku, a wcześniej, w 2006 roku, w języku rosyjskim. Anatol Diaczyński jest pisarzem i literatem mieszkającym od 28 lat w Stalowej Woli, ale pochodzącym z Kazachstanu i tam urodzonym. Anatol jest Polakiem, synem zesłańców, którzy zostali wysiedleni z Ukrainy do Kazachstanu pod koniec lat 30-tych. Ofiarą tych przymusowych przesiedleń byli zresztą nie tylko Polacy, ale także inne narody: Niemcy, Ukraińcy a nawet Koreańczycy. Polacy „podpadli” Stalinowi za to, że nie chcieli dobrowolnie przystępować do kołchozów, które władze sowieckie uważały zgodnie z ideologią marksistowsko-leninowską za wyższy stopień gospodarki rolnej. Polacy czy Niemcy nie mieli na to ochoty, bo widzieli u swoich sąsiadów, na czym ta wyższość socjalistyczna wygląda. Na Ukrainie tam, gdzie wprowadzono kołchozy wcześniej, zapanował niesamowity głód, hołodomor, a w ciągu 2 lat zmarło tam 2-3 mln ludzi. Polacy czy inne narody, które nie przystąpiły dobrowolnie do kołchozów, choć też cierpieli w tym czasie niedostatek, to jednak udało im się w większości przeżyć. Dla nich to był jasny sygnał, że na własnym gospodarstwie nawet podczas nieurodzaju jest o wiele lepiej niż w kołchozie. Ale władza radziecka z takimi „uparciuchami” łatwo sobie poradziła. W ciągu kliku dni podstawionymi eszelonami – ponad 10 tys. Polaków - w bydlęcych wagonach wywiozła do Kazachstanu i tam zmusiła ich do uprawiania stepowego ugoru. Do tego wcześniej musieli zbudować sobie ziemianki, prymitywne domki z niewypalanej cegły, suszonej na słońcu.

Najpierw jednak należy wyjaśnić, skąd się wzięli Polacy na Ukrainie? To była polska ludność, nie tylko zresztą, która po zawarciu pokoju ryskiego z Sowietami w 1921 roku  znalazła się na wschodniej Ukrainie i na mocy tegoż traktatu została zaanektowana przez Sowietów. Terytorium zamieszkane przez Polaków na obszarze Sowieckiej Republiki Ukraińskiej miało nawet na początku status republiki autonomicznej. Często nazywano ją wówczas Marchlewszczyzną od nazwiska polskiego komunisty, który był zwolennikiem utworzenia Republiki Polskiej w ramach Związku Sowieckiego i gdy zmarł, tak nazwano ten rejon, liczący około 50 tys. mieszkańców, dla uczczenia jego pamięci. Ta autonomia (1925-1935), jak potem się okazało, była czczym frazesem. Utworzono ją po to, by Polacy stali się wzorem dla rodaków w Polsce, jak mają urzeczywistniać socjalistyczną ideologię i gospodarkę. Niestety, eksperyment Sowietom się nie udał, bo Polacy na Marchlewszczyźnie nie tylko nie poddali się kolektywizacji, ale byli też przywiązani do swej religii. Dlatego zostali uznani przez władzę radziecką jako krnąbrni i nieprzydatni. Stalin i jego towarzysze z Biura Politycznego postanowili wywieźć ich do Kazachstanu.

Anatol Diaczyński, potomek zesłańców, opisuje ich gehennę i warunki, w jakich przyszło im żyć w Kazachstanie. Byli traktowani nie tylko jako buntownicy, którzy nie chcieli przystąpić do kolektywizacji i nie przyjmowali narzucanej ideologii, ale jako wrogowie państwa sowieckiego. Za byle co, za nieostrożne słowo można było trafić na Sybir albo po prostu być skazanym na rozstrzelanie jak dziadek Anatola, Józef Diaczyński, który był zdunem i rolnikiem, właścicielem gospodarstwa na tejże Ukrainie. Rodzina zresztą nigdy nie dowiedziała się prawdy o jego śmierci i miejscu pochówku. W późniejszych czasach, już po roku 1956 i po śmierci Stalina, w czasach, które autor nazywa chruszczewowskimi, rodziny na prośbę skierowaną do władz otrzymywały  wiadomość o śmierci skazańca i jego rehabilitacji.

O podróży polskich rodzin w bydlęcych wagonach do Kazachstanu opowiada Anatol Diaczyński w  szczegółach dzięki relacjom swojej babci Ewy, która po zabraniu męża i skazaniu go przez miejscowe władze jako wroga ludu, już więcej go nie zobaczyła i musiała potem samotnie wychowywać kilkoro dzieci w wielkim niedostatku i biedzie oraz braku jakiejkolwiek pomocy ze strony sowieckiego państwa. Akt oskarżenia – jak wspomina autor - opierał się na donosie tylko jednej kobiety, żony jednego z zarządców kołchozu, która nie była zadowolona z odpowiedzi Józefa Diaczyńskiego, bo zabrakło w niej pochlebstwa i braku akceptacji dla nowego płaszcza, w którym paradowała na kołchoźnianej uliczce. To wystarczyło, żeby zostać oskarżonym i potem skazanym jako wróg państwa. W sowieckim sądzie nie było adwokatów, a akt oskarżenia, bywało, opierał się tylko na zeznaniu jednego świadka. Sąd składał się z przedstawicieli miejscowej władzy. W tzw. „trojce”, zasiadał też funkcjonariusz NKWD z tamtejszego rejonu. Taki sąd nie kierował się prawem, ale partyjnymi zaleceniami, bo chodziło o to, by sterroryzować społeczeństwo i zamknąć wszystkim usta. Zmusić do bania się nawet najmniejszego szczebla władzy i ślepego posłuszeństwa wydanym poleceniom.

Diaczyński opisuje w szczegółach warunki, w jakich mieszkali i żyli zesłańcy. Warto przypomnieć, że w Kazachstanie panuje klimat kontynentalny, którego cechują wysokie temperatury latem a niskie zimą. Pierwsze pobudowane przez zesłańców ziemianki nie posiadały żadnych pieców do ogrzewania, jedynie paleniska z gliny do gotowania skromnych posiłków. Nie było też opału poza bydlęcym łajnem. W stepie, na który przybyli zesłańcy, nie było też drzew i lasów. Jedynie czym mogli się dogrzewać, były rosnące w stepie burzany, rośliny o suchych i twardych łodygach. Zimą w ziemiance nawet woda zamarzała. Na szczęście Diaczyńscy przywieźli z Ukrainy pierzynę, pod którą w zimne kazachskie noce spała cała rodzina.

Interesujące jest też, jak dochowała się wśród tamtejszych Polaków, mimo prześladowań, wiara katolicka. W Kazachstanie nie było kościołów ani tradycji katolickiej, a także duchownych, których uwięziono i zesłano na Sybir już wcześniej. Państwo sowieckie deklarowało się jako państwo ateistyczne. I zwalczało wszystkie religie bez różnicy. Wiara katolicka – jak opisuje autor - zachowała się tylko dzięki matkom i babciom, które mimo zakazów władz nadal chrzciły swoje dzieci i wnuki z wody, po kryjomu uczyły zasad wiary, modlitw, pieśni religijnych, a także obchodzenia świąt katolickich. Jakiś czas, już w czasach postalinowskich, za Chruszczowa i Breżniewa, w okresie pewnej odwilży, dojeżdżał do mieszkańców Zielonego Gaju, tak się nazywała wioska, w której żył autor i jego rodzina, jakiś duchowny z Kokczetawy, rejonowego miasteczka, na zakonspirowane w prywatnych domach nabożeństwa i msze, przy okazji chrzcząc i bierzmując, przygotowując do pierwszej komunii oraz nauczając katechizmu. Szybko jednak dowiedziały się o tym miejscowe władze i księdza usunięto z miasta i skazano na Sybir, gdzie potem w obozie odsiadywał wieloletni wyrok. Polacy byli prześladowani przez Sowietów nie tylko za swoją wiarę, ale i pochodzenie. Władza dobrze pamiętała nie tylko klęskę w bitwie warszawskiej w 1920 roku, ale także  buntowniczą naturę Polaków, przekorę oraz poczucie własnej godności, którzy nie dali się skusić, będąc jeszcze na Ukrainie, na obietnice zbudowania raju na ziemi. Woleli pracować na swoim niż w kolektywie pod nadzorem władz. Bo widzieli i poznali na własnej skórze, jak wygląda sowiecka ideologia w praktyce. Do cierpienia zaś przyzwyczaiło ich twarde życie we własnym gospodarstwie. Dlatego mimo wywieranej na nich presji i szykan nie poddali się. Konfrontacja z biedną, kapitalistyczną Polską, którą poznali i zapamiętali wcześniej po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, w porównaniu z tym, co zaoferowano im teraz w Związku Sowieckim, dawała jednoznaczny obraz nowej rzeczywistości. Przedtem, w carskiej Rosji, znosili niewolę narodową, a teraz niby w „lepszym ustroju”, głoszącym sprawiedliwość społeczną, pozbawiono ich wszystkiego: nie tylko własnej kultury, języka, ale wiary i religii, własności, a nawet prawa do obrony i do normalnej ludzkiej egzystencji. Wolność dla Sowietów nic nie znaczyła. Człowiek miał być maszyną do wykonywania poleceń władz.

Diaczyński opisuje w swojej książce także przemiany, jakie się dokonywały w Związku Sowieckim po wojnie. Do czasu śmierci Stalina w sferze ustrojowej, społeczno-politycznej i gospodarczej panował terror i twardy reżim, i nikt nie był pewny własnego życia. Dopiero w okresie Chruszczowa, a potem Breżniewa system zelżał i się nieco zliberalizował, przestały działać wszechwładne „trojki”, choć nie oznacza to, że było ludziom lekko.  Poprawiła się nieco organizacja pracy, technika uprawy, zaczęto uprawiać wzorem amerykańskim kukurydzę, która przynosiła większe plony. Poprawiały się warunki życiowe ludności i kołchoźników oraz zaopatrzenie. Pobudowano nowe szkoły i domy kultury oraz przedszkola i żłobki. Zezwolono kołchoźnikom na posiadanie własnych małych gospodarstw rolnych, głównie skierowanych na samo zaopatrzenie. Ale jak zawsze szwankowała szczególnie w kołchozach organizacja pracy i brak części zamiennych do maszyn rolniczych. Choć system polityczny zelżał i przestał być tak represyjny, i dokuczliwy, ale ideologicznie niewiele się zmienił. Nadal zwalczano religię, nie pozwalano na prywatną inicjatywę w sferze gospodarczej. Wszystko zmieniła dopiero wprowadzona przez Gorbaczowa pierestrojka i głasnost w drugiej połowie lat 80. Ale ani władze, ani społeczeństwo, ani gospodarka nie były przygotowane na tak gwałtowne zmiany. Ludzie przyzwyczajeni do wykonywania rozkazów i poleceń z góry, nie potrafili się odnaleźć w nowej sytuacji. Bo nagle dotychczasowy porządek został zmieniony. Ale ludzie ciągle czekali, aż ktoś za nich podejmie decyzję, a najlepiej, jak rozkaz przyjdzie z góry. Tak działał system sowiecki przez dziesiątki lat. Znakomicie pokazuje to Diaczyński na konkretnych przykładach z własnego podwórka. Niekiedy te doświadczenie są komiczne, szczególnie gdy zaczyna brakować wódki i trzeba ją kupować pokątnie albo po prostu pędząc bimber. Prawie w każdym domu na wsi znajdowała się mała bimbrownia. Na skutek głasnosti nawet profesorowie uczelni, na której studiował Diaczyński, zaczynają tracić głowę, gdy czytają w prasie rzeczy, które zupełnie nie pasują do tego, co dotychczas głosili z katedr. Przyzwyczajeni do wygłaszania ideologicznych sloganów, powoływania się na klasyków marksizmu-leninizmu zdają się dalej czekać na nowe wytyczne. Na początku po wielkim entuzjazmie i zachłyśnięciu się wolnością, niedługo potem przyszło wielkie rozczarowanie: następuje chaos gospodarczy, a w sklepach zaczyna brakować podstawowych artykułów i żywności. Zaczyna się też grabież państwowego majątku. Niestety, i tutaj zaczyna się klęska Gorbaczowowskiej pierestrojki.

W tym czasie Diaczyński już jako dziennikarz lokalnej prasy rosyjskojęzycznej w Kazachstanie na początku lat 90. angażuje się w organizowanie na tamtejszym terenie stowarzyszenia Polaków i stara się nawiązać kontakty z polską ambasadą, a później powstałym w Kazachstanie konsulatem, o który cały czas zabiegał wraz z innymi miejscowymi działaczami polonijnymi. To się udało, ale wsparcie dla tutejszych Polaków ze strony dyplomatów i Wspólnoty Polskiej oraz naszych parlamentarzystów okazało się niewspółmierne do oczekiwań. A co mówili kazachstańskim Polakom i co im obiecywali i co z tego zrealizowali, Diaczyński opowiada w książce z ironicznym uśmiechem. Jeśli ktoś pomagał tamtejszym Polakom, to najczęściej indywidualni ludzie, którzy zapraszali ich do Polski, do swoich domów, przysyłali książki do nauki języka polskiego, a nawet wielu przyjeżdżało uczyć za marną pensję kazachskiego nauczyciela i to w trudnych warunkach, bez podstawowych wygód, jakimi dysponowali w Polsce. W żadnym wypadku to podziękowanie za udzielone wsparcie nie dotyczy urzędników ambasady czy konsulatu oraz Wspólnoty Polskiej powołanej przez Sejm do niesienia pomocy i nawiązywania kontaktów. Jeśli Niemcy – wspomina z goryczą w książce Diaczyński - umożliwili prawie wszystkim swoim rodakom, i to z całymi rodzinami, na powrót do ojczyzny, zapewniając im mieszkania i pracę, to w Polsce były to indywidualne zaproszenia ze strony niektórych wójtów i burmistrzów, których nazwiska Diaczyński m.in. wymienia w swej książce. Na pytania: dlaczego nas na to nie stać, parlamentarzyści i dyplomaci oraz urzędnicy ministerialni grzecznie odpowiadali, bo jesteśmy jeszcze zbyt biednym krajem.

 W końcu udało się Diaczyńskiemu wraz z rodziną zamieszkać w Polsce dzięki właśnie takim pojedynczym ludziom, samorządowcom. Kiedy się już zadomowił, po blisko 10 latach, postanowił odbyć podróż sentymentalną do Kazachstanu, zresztą z niemałymi kłopotami, które w książce opisuje w szczegółach, by odwiedzić pozostałych tam jeszcze członków rodziny, przyjaciół i znajomych oraz skonfrontować obecną rzeczywistość Kazachstanu z jej niedawną przeszłością. Akurat Polska wtedy wstępowała już do Unii Europejskiej. Było więc co porównywać. Niestety, kiedy my posuwaliśmy się politycznie i gospodarczo szybko do przodu, tam na skutek rozpadu więzi kooperacyjnych, dezorganizacji, gospodarka, przeżywała ogromne kłopoty, a ludzie zamiast cieszyć się  ze swej wolności, z postępu technicznego i zwiększającego się poziomu życia, jak było na przykład u nas i w krajach dawnego KDL-u (krajów demokracji ludowej), nadal borykali się z kłopotami aprowizacyjnymi, ze znalezieniem pracy, wzrastającym nacjonalizmem. Zaczęła się nowa migracja ludności, już nie wymuszona przez władze, jak za czasów sowieckich, ale w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków bytowych. Już po pierestrojce umożliwiono ludziom na swobodne poruszanie się po terytorium Związku Sowieckiego. Udostępniono wszystkim paszporty. Potem, gdy powstała Wspólnota Niezależnych Narodów (WNP), wytyczono też formalne granice oraz zaprowadzono urzędy celne. Teraz, po kilkunastu latach, Anatol Diaczyński ogląda opuszczone domy, zrujnowane szkoły, przedszkola, domy kultury. Po Niemcach, którzy opuścili Kazachstan, wprowadzają się Kazachowie, ludzie o innej kulturze, którzy dom mają tylko do ozdoby, a żyją w zbudowanej obok jurcie. Stolica republiki zostaje przeniesiona do Astany, która jest oczkiem władz. Tam przeniesione zostają wszystkie instytucje i urzędy, a dochody z bogatego w ropę kraju są przeznaczane na wystrój nowej stolicy, na upiększanie budynków i ulic oraz budowę pomników. Niewiele z tego ma tamtejsza ludność. Sowiecką ideologię zamieniono w kazachski nacjonalizm. Nadal panuje wszechwładna korupcja. Przykładem tego może być celnik, który odwiedził podróżujących w pociągu Polaków i bez łapówki nie chciał przepuścić drobnego upominku, jaki wieźli do swych krewnych, żądając od nich na to dokumentacji, której nie posiadali. W końcu wystarczyło dać mu 10 dolarów. Warto dodać, że granicę Diaczyńscy przekraczają kilka razy i za każdym razem odwiedzają ich inni celnicy. Bo tory zbudowano jeszcze w czasach Związku Sowieckiego, kiedy granice istniały tylko formalnie. Ten smutny obraz towarzyszy Diaczyńskiemu do końca pobytu. Niestety. Jakkolwiek w Kazachstanie nie było wojny domowej, jak w sąsiednich krajach, to jednak trudno powiedzieć, że wolność przyniosła im szczęście i pokój – smutno wspomina autor.

Warto czytelnikom książki przypomnieć, że język polski był znany pisarzowi tylko z domu, z rodzinnych rozmów i opowiadań rodziców oraz babci Ewy. Poznał go dopiero lepiej, gdy przybył do Polski. I ten trud pisania w języku polskim warto też docenić. A językoznawcy – tak myślę - mogliby z powodzeniem zająć się szczególnym narzeczem polonii kazachskiej, w którym są wielkie wpływy języka rosyjskiego i ukraińskiego. Z punktu widzenia językowego jest to ciekawe zjawisko, warte zbadania i opisania. Tylko istnieje jedna obawa, że Polaków, którzy się nim jeszcze posługują, będzie szybko ubywać.

Mirosław Osowski