Nowości książkowe

 

PlakatJuliusz Wątroba

 

Konkur-siki!

 

Do napisania tego tekstu upoważnia mnie teoria i praktyka, wnikliwa obserwacja od środka i z zewnątrz, zaangażowanie emocjonalne, a jednocześnie zimne i wyrachowanie spojrzenie na to ekscytujące i frapujące zjawisko z pogranicza groteski (współcześnie) i literatury (niegdyś), które zapewne zainteresować by mogło także psychologów, a nawet psychiatrów! Sprzyjającą okolicznością dla ględziołka pospolitego, w którego właśnie się wcielam, jest czas, na który zwykle psioczymy, że tak szybko upływa, ale czasem wyostrza spojrzenie i pozwala dostrzec to, co wcześniej umykało uwadze.

Rzecz będzie o konkursach. Literackich, ze szczególnym uwzględnieniem tych poezji(?) pełnych. Konkursy te mają w kraju długa tradycję. Zmieniały się ich regulaminy, wysokości nagród (od mamony po świstek dyplomiku), prestiż i znaczenie. Ostało się jeszcze, na szczęście, kilka znaczących konkursów, promującą prawdziwych twórców.

Bo zwycięstwo w konkursie poezji, to pierwszy i bezpieczny krok do literackiego (pół)światka. Wszak nic prostszego, jak tylko napisać, przepisać, wysłać, i... czekać, aż przyfrunie wspaniała wiadomość, że jest się laureatem! Bo konkursy literackie kuszą. Już wprawdzie nie nagrodami, za które można wystawić willę (jako drzewiej, w przedwojennej Polsce  bywało), ale samym faktem bycia laureatem, czyli kimś lepszym, ważniejszym, docenianym, a czasem nawet podziwianym i... wzbudzającym zazdrość mniej utalentowanej konkurencji.

 

2.

Ach, jakie to przyjemne i wspaniałe! Dostać informacje, że właśnie zostało się laureatem konkursu poezji! To jakby taki mały, malusieńko-tyciuteńki Nobelek, Noblątko, Noblusio, które trzeba tulić, że właśnie jest to szczęście wytęsknione, oczekiwane, o którym tyle się myśli, a nawet śni! Gdy już nie ma, prócz erotycznych, atrakcyjniejszych tematów na sny. Ekscytacja! Uniesienie z elementami egoizmu, pychy i narcyzmu, że oto jest się laureatem, który fruwa nad tym światem, na skrzydłach pegazich, z którymi do twarzy... Więc może na to konto winka lub wódeczki? Jeszcze tylko raz sprawdzić, czy to pewna informacja, czy prawdziwa, gdy tyle nieprawdy spływa w każdej chwili, chwileńce, ale to epokowa chwila na szczęście, gdy się poetka albo poeta dowiaduje, że jest!, naprawdę jest! Zauważonym! Docenionym!! Nagrodzonym!!! Czasem przez samego pana prezydenta, częściej przez pomniejszych urzędników, ale  przecież zawsze to  nobilitacja i odlot w piękniejsze rejony...

Ach, jakie piękne jest życie, co czasem nie do życia, w takiej chwili... Później w mediach społecznościowych zamieścić fotkę wniebowziętego autora, albo samiuśkiego dyplomu, albo razem z rozanielonym artystą, który właśnie chwycił samego Pana Boga za nogi i jest szczęśliwy jako dziecko, które dostało upragnioną zabawkę, albo staruszek, któremu podnieśli właśnie rentę, czy polityk, co to w końcu dochrapał się stanowiska... By zwielokrotnić szczęście i przyjmować zasłużone gratulacje, czy jeszcze wymowniejsze milczenie, trzeba by wieść o tym niebotycznym sukcesie dotarła jak najszerzej i jak najdalej... I nie ważne, że w konkursie brało udział pięciu uczestników, a wręczono, bardziej lub mniej uroczyście, a często nawet zaocznie,  sześć nagród!

 

3.

Byłem nagradzany w rozlicznych literackich zawodach, poczynając od Tatr (w ramach Tatrzańskiej Jesieni konkursu na wiersz o tematyce górskiej),  a  kończąc nad morzem, skąd wracałam z nagrodą Prezydenta Gdyni „Grudą Bursztynu”, o którą kruszyliśmy satyryczne kopie, walcząc o laury oraz z... kacem. Przejechałem, wodzony za nos telegramami informującymi o sukcesach, Polskę wzdłuż – od gór do morza; wszerz – od Bugu po Odrę przez Łódź, Poznań, Konin, Katowice, a  nawet w poprzek – od siedleckiego Sympozjonu Satyry po Turniej Łgarzy w Bogatyni.

Prócz przyjemności wynikającej z otrzymywania nagród, jeszcze większą, choć niewymierną wartością były spotkania z organizatorami i z rozpromienionymi, a czasem jeszcze przed uroczystym podsumowaniem skacowanymi, pozostałymi laureatami, a nade wszystko z jurorami, którymi najczęściej były wybitne osobowości, znani literaci, z którymi spotkania i rozmowy były prawdziwą ucztą intelektualną.

Jednak, gdy po raz setny, zostałem laureatem, to zapaliło się w moim rozpalonym łebku, już nie żółte ostrzegawcze, a czerwone światełko: kategoryczny zakaz konkursowania! Bo to już nie wypada, nie uchodzi, nie przystoi, bo to i moralnie wątpliwe, i już w żaden sposób nie przyczynia się do mojego twórczego rozwoju – zakładając optymistycznie, że przed laty, gdy zaniechałem tego procederu, jeszcze się rozwijałem! Oczywiście, nie mam też żadnej pewności, czy wiersze napisane później byłyby także zauważane.

Może ktoś słusznie zapytać, po co się tak uzewnętrzniam, czy po to, by się chwalić i reklamować, bo przecież żyjemy w czasie i w epoce chwalipięt (jakby się niegdyś pogardliwie powiedziało), i w dobrym tonie, wręcz obowiązkowa jest autokreacja i zachwycanie swoimi urojonymi i prawdziwymi sukcesami, z nachalnym lansowaniem się zaradnych „twórców” wszelakiej maści w czasie, gdy wszyscy to robią, bo taki stał się ten świat. To też dramat współczesności: zachwalanie tandety, wynoszenie się karykaturek na piedestał, aby rozwiewać mroki sentymentalnymi wspomnieniami o niby sukcesach, które mają uwznioślić upływający czas. Bo już nikt cię nie znajdzie, jak niegdyś w przysłowiu, gdy będziesz stał w kącie, bo kątów już chyba też nie ma, gdy otacza nas cyrk, w którym przyszło nam żyć, z okrągłą areną, gdzie wszyscy pokazują nawet to, co winni wstydliwie ukrywać! Nic z tych rzeczy, piszę o tym dlatego, by uwiarygodnić ten tekścik, byście państwo, którzy w swojej łaskawości, czytacie te nieprzemyślane przemyślenia, uwierzyli mi na Słowo, to dosłowne i metaforyczne, że wiem, o czym piszę...

 

4.

Są tacy nawiedzeni twórcy, którzy wpadli w nałóg konkursowania, a nałogi, czyli uzależnienia, jak powszechnie wiadomo, są ciężkimi do wyleczenia chorobami, z których wychodzi zaledwie kilka procent nieszczęśników, co im ulegli, gnani niepohamowaną chęcią mnożenia nagród we wszelakich konkursach i konkursikach, co stało się receptą na życie, spełnieniem i satysfakcją, i dążeniem, dążeniem, dążeniem do kolejnych laurów i zaszczytów. Znam poetkę, dobiegającą sześćdziesiątki, już z lekką zadyszką, co ma jeszcze jeden, też wyniszczający nałóg (palenie!), która zapowiadała się na znakomitą następczynię naszej Wisławy, już jako kilkunastoletnie dziewczę, gdy zdobyła pierwszą nagrodę w sołeckim konkursie na wiersz o Kole Gospodyń Wiejskich. Zapowiadała się, gdy już jako dojrzała kobieta wygrywała ogólnopolskie konkursy, i dalej się zapowiada (choć nie jest spikerką, bo to już wymarły zawód) na świetną poetkę. Jest aktualnie żoną, matką (o kochankach nic nie wiem), a nawet babcią, a zachowuje się tak, jak tamta dziewczynka sprzed dziesięcioleci, „konkursując” namiętnie, emocjonalnie i chorobliwie, kolekcjonując konkursowe laury, a poza regulaminami konkursów nie dostrzega już niczego i... nikogo, oprócz... wrednych konkurentów, którzy mają czelność i chcą ją ubiec w wyścigu szczurów po kolejne laury. Do tej pory nie wydała ani jednego tomiku, ale za to jest laureatką bodaj trzystu konkursów! I tak ją te konkursy omotały, jak nieszczęsną muchę sieć pajęcza, w której sama się zadręcza i już nie jest w stanie z tych omotań się wymotać.

Dzień rozpoczyna od poszukiwania regulaminów najbliższych konkursów. Analizuje je wnikliwie pod kątem tematyki, składu jurorskiego, by nie przeoczyć niczego, co mogłoby stać na przeszkodzie w zdobyciu kolejnego lauru. Jest na tyle inteligentna, że zna nawet gusty oceniających, pod które dobiera utwory, które często są kompilacją już wcześniej napisanych. Podobnie nagina tematycznie swe arcydzieła, bo czasem wystarczy zmienić kilka słów w utworze, by pasował „jak ulał” tematycznie!

 

5.

Żądni sławy i chwały konkursowicze, zaślepieni i omotani wizją kolejnych nagród i zaszczytów, z premedytacją i perfidnie często obsyłają tymi samymi wierszami wszelkie możliwe konkursy, choć w regulaminach większości jest napisane wyraźnie, że oceniane będą tylko „wiersze nigdzie niepublikowane i nienagradzane w innych konkursach”.

Skąd o tym wiem? Bo sam kilkakrotnie zdyskwalifikowałem cwanych uczestników tych wyścigów, czytając te same wiersze, którymi uszczęśliwiają rozliczne konkursy. Tak się bowiem stało, że od trzech dziesięcioleci jestem zapraszany do jurorowania przez organizatorów konkursów – pewnie nieświadomych tego, co czynią. A posiedzenia sądów konkursowych to oddzielny, barwny temat, bo często są bardzo emocjonalne i ciekawsze niż imprezy finałowe. Optymistyczne zaś jest to, że tylko raz spotkałem się z próbą bezczelnych organizatorów, próbujących wywierać nacisk na (obiektywnych w swojej subiektywności) jurorów, by nagrodzić lokalne beztalencie!

Jeżeli już o patologicznych sytuacjach wspominam, to dotyczą one także (o zgrozo!) tych, którzy winni strzec czystości i uczciwości tej bezkrwawej bitwy na słowa. Spotkałem niegdyś dwóch jurorów, różnych konkursów, niezłych poetów, którzy (nie mieściło mi się to wcześniej w głowie!) nagradzali SWOJE WŁASNE wiersze, wysyłane na podstawione osoby!!!

Znów może paść pytanie: skąd o tym wiem i jak mogę kogoś o coś tak paskudnego posądzać? Odpowiedź prosta; zdradzili się sami uczestnicy tego przestępstwa, publikując po kilku latach, już pod swoimi nazwiskami, w swoich nowych tomikach, tamte nagrodzone przez siebie swoje wiersze! Nie do wiary, a jednak wierzyć trzeba, bo to jednak prawdziwe!

 

6.

By jednak wyrwać się z patologicznych zachowań niektórych uzdolnionych uczestników, a nawet jurorów, zatrzymać się wypada nad większością namiętnie konkursujących, wysyłający całymi latami mizerne plony zasiewów z jałowej gleby, którzy mimo starań, uporu, pracowitości, zaklęć i modłów, nigdy nie zostali nagrodzeni w żadnym konkursie. Takich mi żal, autentycznie, boć są przecie wrażliwymi istotami, a że rozumek nie ten, to przecież nie ich wina, a niesprawiedliwej i niedemokratycznej, okrutnej i wyrodnej Matki Natury, która mniejszość obdarzyła talentem, a znakomitą większość zignorowała, wtrącając w piekło przeciętności. Choć nic za darmo, bo nieliczni wybrańcy za swoją oryginalność muszą płacić wysoką, czasem nawet najwyższą cenę. Bo radości i spełnienia przeżywają stokrotnie, a cierpienia, z których często rodzi się prawdziwa sztuka, tysiąckroć intensywniej...

Pochylę się jednak nad tą przewrażliwioną większością, która rekompensuje losowe niedostatki hałaśliwością, rozpychaniem się łokciami, Często bardzo operatywna, o zdolnościach i talentach... organizacyjnych, stadnym wydawaniem koszmarnych tomików zaczynających się od notek bio, politowania godnych, organizowaniem spotkań we własnym gronie, z ogłaszaniem wewnętrznych konkursików, by jednak, choć raz w życiu, symboliczny wieniec laurowy ozdobił im wyłysiałe, czy już siwe głowy. To z myślą o nich piszę ten wiersz – receptę  na konkursowy sukces:

 

PRZEPIS

 

Na konkursy poezji wysyłaj wiersze

łatwe lekkie i przyjemne

– jurorzy nie lubią smętnych wynurzeń

o zalanym robaczku twojego sumienia

czy o miłości która wystrychnęła cię

znowu na SMUTKA

 

Musisz więc zrobić lekkostrawny przekładaniec

błyskotliwy jak kolia z tombaku

na obfitym biuście pani Zosi

w którym ironia i seks

(np. jurny piec napalił się na zimną izbę)

będzie przeplatana twoją niewątpliwą

znajomością malarstwa różnych epok

(np. Van Gogh nadstawił puste miejsce

po uchu i usłyszał żółcień słoneczników)

muzyki najlepiej klasycznej

(np. Słuchając Vivaldiego wiem na pewno

i że rok składa się co najmniej z ośmiu pór)

oraz koniecznie kultury antycznej

(np. macicą Zeusa była głowa

stąd Pallas Atena taka mądra choć baba)

 

A jeśli to wszystko połączysz klamerkami

plastikowych metaforyczne

(np. ciemność ssie mleko światła

z nabrzmiałych żarówek)

to będziesz miał wreszcie szansę

na szansę zostać laureatem!

Już gratuluję!!!

J.W.

 

Zaznaczam, że to mój oryginalny wiersz i proszę nie próbować go wysyłać jako swój na kolejne konkursy, bo plagiaty też się zdarzają!

 

6.

Czyż więc konkursy poezji to wylęgarnie geniuszy, czy samo zło wcielone, trwonienie czasu i środków, które można by przeznaczyć na coś wartościowszego? Nic z tych rzeczy – wręcz przeciwnie. Szczególnie w tych czasach, gdy w szczątkowych ilościach ukazują się profesjonalne czasopisma, gdy nie ma obiektywnej krytyki, gdy z jednej skrajności wpadliśmy w drugą; publikowaniem wszystkiego, co się tylko chce, bo takie są możliwości techniczne; nawet grafomańskich wypocin lejących się ze wszystkich stron, serwowanych przez megalomańskich „poetów”, którzy powinni robić prawie wszystko, oprócz pisania wierszydeł i zaśmiecania umysłów tym wrażliwym istotom, które jeszcze chcą czytać poezję. Poezję autentyczną, czyli pisaną przez ludzi do tego powołanych, z talentem! Cóż – na naiwności, także tej wynikającej z przemożnej chęci zaistnienia, korzystają też różnego rodzaju „wydawnictwa” drukujące dla mamony „co popadnie, nawet ładnie”, jako ten grafomański rym-cym-cym!

Jednak by młody, wrażliwy, poszukujący miejsca w życiu człowiek, mógł się przekonać, czy jego próby pisarskie mają sens i są coś warte, konkursy poezji są jak najbardziej potrzebne, mobilizujące i inspirujące. Bo jeśli zostaje się zauważanym po wielokroć w tym „literackim przedszkolu”, to sygnał dla piszącego, że jednak warto dzielić się sobą, oryginalnością, kreatywnością, by wzbogacać ten świat o nowe odcienie, których tak brakuje w zabieganej szarzyźnie współczesności. Tym bardziej, że oceniają nadesłane utwory zwykle ludzie czujący poezję, często o różnych osobowościach, gustach literackich, ale dochodzących do dziwnej zgodności, podejmując odpowiedzialnie, i z najlepszymi intencjami, werdykty. Ale, na Boga, do końca życia nie można biegać i fikać w krótkich majteczkach przedszkolaka!

Zaś ci, którzy mimo wielokrotnych prób, nie zaistnieli w żadnym konkursie, powinni się zastanowić nad swoimi wrodzonymi predyspozycjami, by dojść do słusznego wniosku, że może są powołani do czegoś innego, niż „uszczęśliwiania” świata na siłę swoimi, nic nie wartymi tekstami? Choć przecież pisać każdy może, ale czy powinien?

Sumując: konkursy Tak! Tak!! TAK!!! Ale dla młodych, poszukujących, potrzebujących potwierdzenia swojego powołania. Dla młodych, których nagrody konkursowe uskrzydlają, inspirują, wzbogacają, rozwijają – są potrzebne... Dla młodych! I nie idzie tu o wiek metrykalny, bo pisanie, to taka dziedzina, gdzie młodym może być i stulatek, byle z talentem! A że w sędziwym wieku można pisać genialne wiersze dał przykład choćby Jarosław Iwaszkiewicz, który u schyłku życia wzniósł się na szczyty lirycznych dokonań „Mapą pogody”!

           

Ale po co się czepiam, jak rzep psiego ogona, albo kleszcz skóry, tych konkursów i konkursików, a co gorsza ich uczestników! Jeśli komuś potrzebne to konkursowanie, jak rybie woda czy nimfomance seks, to niechaj sobie wysyła do końca świata wiersze dla nagród. Dla poprawy samopoczucia, podnoszenia własnej wartości, spełniania się w tak niegroźny sposób, choć jednak blokujący miejsca tym, dla których konkursy  winne być skierowane.

A może to namiastka życia literackiego, takie radosne disco polo na rymy, albo brak rymów, by było nowocześniej. Taki niegroźny bzik, konik na biegunach dla dorosłych dzieciaczków, które przez całe życie noszą śliniaczki tkane marzeniami i ssą mleczko natchnień z brzemiennych chmur, podglądane przez ciekawski księżyc, zza którego mrugają zalotnie gwiazdki pomyślności? Jedno wszak pewne: z prawdziwa literaturą nie ma nic, ale to absolutnie nic wspólnego...

Co by jednak złego o konkursach poezji nie powiedzieć, to jest jedna rzecz nie do przecenienia: spotkania  z podobnymi nienormalnym  odmieńcami. Na żywo, twarzą w twarz, uśmiech w uśmiech, słowo w słowo, zachwyt w zachwyt, a czasem nawet zazdrość w zazdrość! Nie ekran w ekran, na odległość i zaocznie, ale realna i namacalna wymiana spojrzeń, myśli, słów, gestów, a czasem nawet... tomików, w których na papierze (wy)czerpanym (co to wszystko wytrzyma) przycupnęły marzenia i urojenia – czy to o nieszczęśliwej miłości, czy o szczęśliwej nienawiści, a już na pewno o trwałym miejscu na Parnasie! A że czasem, a nawet często, są to spotkania grupek wzajemnych adoracji, geriatrycznych zjazdów ludzi, którzy upływający bezlitośnie czas wypełnić chcą złudnym (bo nieprawdziwym) wyobrażeniem o własnej, urojonej wielkości?

Zakończmy te dywagacje z przymrużeniem oka (?), już poważnie, podpierając się niekwestionowanym autorytetem mądrości Księgi Koheleta ze Starego Testamentu, w której napisano:

 

Wszystko ma swój czas...
...Jest czas rodzenia i czas umierania

czas płaczu i czas śmiechu,
czas szukania i czas tracenia,
czas milczenia i czas mówienia...

 

Uaktualnijmy i  uzupełniając ową Księgę, na potrzeby tej chwili, już nie natchnionymi wersami:

Jest czas wysyłania wierszy na konkursy

i kategoryczny zakaz tego czynienia,

bacz więc byś wiedział, gdy ten czas nastanie...

Juliusz Wątroba

 

 

PlakatRobert Piaskowski

 

Owad zamknięty w bursztynie

 

Rozmowy Ireny Kaczmarczyk o poezji, literaturze, filozofii, medycynie, piosenkach, kabarecie, nieuchwytnym genius loci legendarnej młodopolskiej kawiarni, ale także na planie szerszym o dziedzictwie materialnym i niematerialnym Krakowa są wielogłosowe. To rozmowy rozwidlone, palimpsestowe, gęste od odniesień, a także historia Krakowa. Wśród rozmówców są ludzie, którzy o to miejsce się otarli, którzy z Krakowem są związani przez większość życia i tych, co do niego wracają z dalekiej zagranicy. Irena Kaczmarczyk z serdecznością i autentyczną ciekawością otwiera swych interlokutorów, podsuwa wspomnienia i tropy, wiąże rozmowy swoich gości, także ze sobą nawzajem. Powstaje doskonale utkany gobelin przyczyn i skutków, zapis olśnień i obraz „ostatniego świata na obłoku”.

Rozmowy toczą się w Jamie Michalika, legendarnej kawiarni Krakowa, szmaragdowej piramidzie, wśród secesyjnych mebli z zielonymi obiciami, witraży, odrzwi i ram w kształcie konarów, doświetlonych mosiężnymi kinkietami i lampami w kolorowych abażurach. W hermetycznej komnacie doświetlonej kryształową lampą z koroną, autorka i rozmówczyni wyciąga z opowieści swoich gości rozmaite barwne historie. Zaprasza do wspólnego magicznego królestwa. Choć ponad wiek temu Jama była miejscem tętniącym życiem, miejscem kształtowania się nowoczesnych idei i matecznikiem młodopolskiej bohemy dziś jest zaledwie miejscem odwiedzanym przez szkolne wycieczki i paru latarników dawnej literackiej przeszłości. A przecież było to miejsce paradoksów, kabaretowej zgrywy, centrum kulturalne Krakowa, miejsce słynnych satyrycznych szopek i balów, żartów Boyów i Witkiewiczów, Modrzejewskiej, Podkowińskiego, Żeleńskiego, Kisielewskiego czy Mehoffera. Gdzieś pod ścianami musiał stać Wyspiański wpatrując się w popisy kolegów po piórze.

Choć i obecnie w Jamie Michalika odbywają się wieczory autorskie, biesiady literackie i koncerty muzyki kameralnej – miejsce jest raczej zastygłym w bursztynie pięknym owadem, unieruchomionym w swojej sławie i w swoim upadku. To wygasły wulkan, ukryty gdzieś pomiędzy tanimi pamiątkami i restauracjami fast food przy sturystyfikowanej Floriańskiej. Jest miejscem z dawnego świata, miejscem nostalgii i tęsknoty do czasu, w którym w kawiarniach powstawała największa literatura i teatr naszego miasta. Ale jednak Kaczmarczyk udaje się wyzwolić ducha tego miejsca. Opowieść o Jamie jest tylko koniecznym kontekstem, aby wychodzić szeroko i daleko do miejsc, które są poniekąd emanacją michalikowej atmosfery: Piwnicy pod Baranami, Zwisu, Camelota... Udaje jej się wskrzesić atmosferę rozpalającej rozmowy, wynikającej z eterycznej atmosfery, pełnej odległych skojarzeń. Wspólnie ze swoimi rozmówcami, „podkarmia wenę”, podsyca wyobraźnię, skłania do wynurzeń. W tym sensie iskrą błyskotliwej riposty podpala wygasłe wulkany, pokazując, że tli się w nich nie tylko legenda, ale także to, że miejsce ma swoich wyznawców i stróżów: Józef Baran, Monique Bronner, Andrzej Dębkowski, Bogdan Dmowski, Agnieszka Grochowicz, Ignacy Fiut, Halina Anilah, Bolesław Faron, Piotr Laidler, Waldemar Hładki, Jadwiga Malina, Andrzej Sikorowski, Agnieszka Staniszewska-Mól, i in. To jak rozniecanie żaru w wygasłych murach, które były świadkami największych porywów młodopolskiej egzaltacji, wśród secesyjnych dzieł, autolitografii, malowideł ściennych autorstwa różnych artystów, rysunków Karola Frycza i karykatur Kazimierza Sichulskiego. Kaczmarczyk dotyka właściwych strun, prowokuje do wynurzeń, refleksów i wspomnień – poprzez filtr własnych przeżyć zaprasza do zmierzenia się z duchem miejsca – i szerzej – z Krakowem. I nagle okazuje się, że Jama Michalika żyje w tych opowieściach. Miała dla wielu rozmówców Kaczmarczyk znaczenie formujące, zadecydowała o wyborze miasta jako miejsca do życia, miała wpływ na wybór drogi poetyckiej, teatralnej, czy poszukiwania własnej osobnej drogi muzycznych bardów. Wszyscy są w tych opowieściach z duchami Jamy Michalika – w czułym kontakcie. Książkę przeczytać można po kolei, partiami, naprzemiennie, albo w całości. Otrzymujemy głos inteligenckiego Krakowa, w którym ciągłość i zaplatanie się tworzy opowieść gobelinową, a zaklęta w bursztynie tajemnica Jamy Michalika uwalnia się w czułej rozmowie.

Robert Piaskowski

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

PlakatMirosław G. Majewski

 

Pustelnia

 

Ciszę, tę doskonałą, która powstaje na kilka chwil przed świtem, zakłócał jedynie miarowy plusk wioseł. Wynurzająca się z mgieł łódź, cięła lustro wody, kładąc trzciny po swoich bokach, niczym żniwiarz łany zbóż. Spłoszony remiz wyleciał z gniazda, protestując wysokie „C”.

Mężczyzna przestał wiosłować, ale łódź sunęła dalej, wolniej, ciszej. Trzciny dźwignęły się, ptak wrócił do gniazda. Z głębi puszczy, niesiony przez wodę, dochodził śpiew skowronka. Tafla wody od wschodu zaczęła się złocić.

Świtało...

Pies, półkrwi sznaucer, siedząc na dziobie zastrzygł uszami, po czym zaskamlał cicho, kierując wzrok na swojego pana. Mężczyzna podążył za wzrokiem psa.

Zerwał się na widok który zobaczył, łódź zakolebała się, ale szybko wróciła do równowagi.

– Ki diabeł?

Gdzieś około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu metrów dwóch wioślarzy przewoziło fortepian płaskodenną łodzią. Płynęli z północy na południe, tam, gdzie nie było żadnych przystani. Wschodzące właśnie słońce sprawiło, że wyglądali teraz jak postacie z chińskiego teatru cieni.

– Podpłyniemy do nich? – mężczyzna zapytał psa, ale ten tylko zamerdał krótkim ogonkiem, zeskoczył z ławki na dno łodzi, w której pluskała woda, odebrał kilka należnych mu pieszczot i powrócił na swój „mostek”.

Mężczyzna dobił do brzegu, zacumował z lewej strony prowizorycznej kładki, wyciągnął łódź z chlupiącą na dnie wodą na ląd, tak, jak robił to od zawsze, na jedną trzecią długości. Fale sennie biły o brzeg, wymywając piasek spod korzeni starych olch. Spojrzał na wschód, zerkając kątem oka za uganiającym się własnym ogonem psa. Niebo na wschodzie stawało się jaśniejsze, ciemność z minuty na minutę traciła swą intensywność.

Sięgnął po siatkę, w której znajdowało się kilka leszczy, karasi, płoci i sporego okonia. Razem być może pięć kilogramów, a może i więcej. Przez najbliższe dni głód mu nie grozi.

 

Stał przed oknem skąpany słoneczną poświatą niczym pomnik jakiegoś świętego z religijnych pisemek dla dewotek. Ale daleko mu było do świętości Pustelnika Jano.

– Kurwa – zaklął, odwracając się od okna.

A za oknem szeleściła zbliżające się wielkimi krokami jesień, (chociaż sierpień miał się jeszcze całkiem dobrze), tkając mu kobierzec z liści. Słońce kryło się za górkami o łagodnych stokach i tylko stary, świerkowy las nie poddawał się dyktaturze krajobrazu.

Mężczyzna podszedł do sfatygowanego przez czas biurka, na którym stała maszyna do pisania. Usiadł na krześle, które boleśnie zaskrzypiało pod jego ciężarem, wkręcił czystą kartkę i po chwili jego palce zaczęły swój taniec na klawiaturze.

Jutro minie rok, jak siedzę w tej budzie...

Tylko tyle. Odsunął dłonie z klawiatury jakby nie należały do niego, położył je na brzegu biurka i zaczął bębnić palcami. Miał dziwne przeczucie, że coś przeoczył, że o czymś zapomniał. Ale o czym? Wyraźnie nie miał weny. Przyjechał do tej dziury rok temu, aby pisać. Niestety, szło mu to marnie., dokładnie tak, jak teraz, jedno zdanie, akapit, czasem dwa i pustka w głowie. Ni to dziennik, ni powieść, ni esej. Myślał, że na tym odludziu, wręcz na końcu świata, odnajdzie spokój, ukojenie, a tu mija rok i nic. I nic!

Nic? Może nie do końca „nic”. Wyciszył się, rzucił dragi, papierosy, ba, zaczął nawet studiować ziołolecznictwo. Powoli z pisarza zamieniał się w zielarza. Może po to zaszył się w tej dziurze?

Znów położył palce na klawiaturze. Nowy akapit:

„Jan stał przed oknem skąpany słoneczną poświatą, wyglądał niczym młody bóg w przeddzień emerytury. Nie był jeszcze starcem, chociaż czuł się staro, jak ta wiekowa lipa w jego obejściu ze spróchniałym pniem. Pojawił się rok temu, by napisać powieść swojego życia. Ale krajobraz był tak uroczy, tak czysty, tak niewinny, że nie pozwalał mu skupić się na niczym innym. Stał się niewolnikiem krajobrazu, więźniem ciszy, wyznawcą rozciągających się po horyzont ugorów upstrzonych kępami drzew, poprzecinanymi meandrującymi rzekami, strumieniami, strumyczkami. Poszedł nawet dalej, zdradził literaturę, łamiąc swoje młodzieńcze śluby, że będzie jej wierny aż do grobowej deski. Ale on, Jan I Szalony nie chce być więcej pisarzem, i to nie dlatego że ma taki kaprys, ale z powodów o wiele wznioślejszych, jak choćby dobro literackiego bractwa”.

 

Jak się ma takie nazwisko, jakie nosił Jan, można wpaść w kompleksy. Jan Nikt. Być może jego praszczur, któremu nadano to nazwisko, zasłużył sobie na nie w jakiś sposób. A może to było jedynie złośliwość tego, który mu je nadał. A być może to sam antenat Jana nadał sobie taki przydomek, aby podkreślić swoją znikomość. Cóż, ta zagadka zostanie nierozwiązana. Ale nie dba o to. Kiedy był młodszy, myślał nawet o zmianie nazwiska na Nitecki, albo Nitkowski, ale odstręczały go te wszystkie biurokratyczne procedury, papierki, podania, prośby, zaklęcia, chodzenie od drzwi do drzwi, polerowanie klamek, niklów, marmurów – pomyślał wtedy, że lepiej rzucić to całe miasto, tę zasraną cywilizację i zaszyć się w jakiejś dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Ale musiało upłynąć jeszcze wiele wody w Drwęcy nim do tego doszło.

Podszedł do żeliwnego piecyka w lewym rogu izby, otworzył drzwiczki, pogrzebaczem rozgrzebał żar, dołożył kilka szczap bukowego drewna i postawił osmolony czajnik na rozgrzewającej się płycie.

I w tym momencie go olśniło! Kilka dni temu Leszek Żuliński świętowałby swoje urodziny, gdyby tylko żył. Może jeszcze nie jest za późno, aby napisać jakieś wspomnienie i wysłać do jakiejś gazety?

Może jutro.

Może jutro...

Woda w osmolonym czajniku zaczęła właśnie się gotować.

Mirosław G. Majewski

 

 

PlakatNowa pływa Mirosława Drożdżowskiego do słów Witolda Stawskiego

 

Zatrzymanie

 

Ta płyta powstała w wyniku nałożenia się na siebie silnych emocji wrażliwych twórców. Kiedy wydałem tomik poezji „Zatrzymanie”, podarowałem go Mirkowi. W ciągu czterech dni w moim telefonie pojawiło się 20 utworów. Jak natchniony – grał, śpiewał, nagrywał i wysyłał do mnie pisząc, jak bardzo poruszyły go te teksty. Potem był koncert, po którym zrodził się pomysł nagrań w studiu.

To miała być solowa płyta Mirka, ale w jakimś momencie poprosił mnie i Olę, oby urozmaicić niektóre utwory naszym wokalem. Włączył się jeszcze Piotr – realizator nagrań, ale też muzyk i aranżer. Mam nadzieję, że utrzymaliśmy klimat nadany przez głównego wykonawcę, wprowadzając jedynie w kilku miejscach własną wizję artystyczną.

Cieszę się, że moja poezja nabrała siły i łatwiej utrwali się w głowach odbiorców, którzy zechcą posłuchać tej płyty wielokrotnie.

Witold Stawski

 

Tomik wierszy Witka Stawskiego „Zatrzymanie” jest dla mnie zbiorem szczególnym. Głębokie przefiltrowanie przez poetę sensu, wartości i przemijania życia poruszyły moje struny wrażliwości ku refleksji.

Muzyka pojawiła się sama – nagle i niespodziewanie...

Ufam, że przedstawiona na płycie fuzja Słowa i Dźwięku sprawi, iż ta wartościowa poezja jeszcze bardziej nabierze Mocy.

Mirosław Drożdżowski

 

 

Plakat